Darmowy fragment publikacji:
Wracaliśmy z Olegiem ze szkoły, nierównym chodnikiem, właściwie po omacku.
– Pani Judyto, ja mam takie pytanie do pani?
– Tak?
– Tylko niech pani nie pomyśli, że ja coś złego myślę, ale po co tu pani
Wracaliśmy z Olegiem ze szkoły, nierównym chodnikiem, właściwie po omacku.
– Pani Judyto, ja mam takie pytanie do pani?
– Tak?
– Tylko niech pani nie pomyśli, że ja coś złego myślę, ale po co tu pani
przyjechała?
O mało nie potknęłam się na ciemnej drodze.
– Przecież tu nic nie ma – dodał Oleg.
przyjechała?
O mało nie potknęłam się na ciemnej drodze.
– Przecież tu nic nie ma – dodał Oleg.
Autorka tekstu i fotografii: Judyta Sierakowska
Autorka tekstu i fotografii: Judyta Sierakowska
Redaktor prowadzący: Maciej Żemojtel
Redakcja i korekta: Firma AB Agnieszka Bąk
Redakcja techniczna: Katarzyna Leja
Projekt okładki: ULABUKA
Zdjęcia na okładce: Shutterstock.com
Redaktor prowadzący: Maciej Żemojtel
Redakcja i korekta: Firma AB Agnieszka Bąk
Redakcja techniczna: Katarzyna Leja
Projekt okładki: ULABUKA
Zdjęcia na okładce: Shutterstock.com
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu
niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą
kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym
lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi
ich właścicieli.
Autorka oraz wydawnictwo Helion dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce in-
formacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich
wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autor-
skich. Autorka oraz wydawnictwo Helion nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za
ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu
niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą
kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym
lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi
ich właścicieli.
Autorka oraz wydawnictwo Helion dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce in-
formacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich
wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autor-
skich. Autorka oraz wydawnictwo Helion nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za
ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Wydawnictwo Helion
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel.: 32 2309863
e-mail: redakcja@bezdroza.pl
Wydawnictwo Helion
księgarnia internetowa: http://bezdroza.pl
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel.: 32 2309863
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:
e-mail: redakcja@bezdroza.pl
http://bezdroza.pl/user/opinie/?bemold
księgarnia internetowa: http://bezdroza.pl
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Wydanie I
ISBN: 978-83-246-8514-1
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:
http://bezdroza.pl/user/opinie/?bemold
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Copyright © Judyta Sierakowska, 2014
Copyright © Helion, 2014
Wydanie I
ISBN: 978-83-246-8514-1
Copyright © Judyta Sierakowska, 2014
Księgarnia internetowa
•
Kup książkę
•
Copyright © Helion, 2014
Lubię to!
•
Poleć książkę
•
Nasza społeczność
Oceń książkę
•
M I C I
I
–
L
M I
F O N T A N N Y Z W I N E M
E Ş T I
Mołdawia to kraj o kształcie kiści winogron. Ten kształt zobowiązuje. Oprócz
północnej, nieco chłodniejszej części, na terenie Mołdawii ścielą się winnice, które
zajmują aż 10 procent republiki! Wytwarza się tu kilkadziesiąt różnych rodzajów
win i szampana. W drugą niedzielę października wszyscy zjeżdżają się do więk-
szych miast na Narodowy Dzień Wina. Odbywają się tam huczne imprezy ku
czci Bachusa.
Kiszyniów pięknieje raz w roku, wtedy to ulicami stolicy Mołdawii idą wielkie
kiście winogron, ogromne butle wina, szampana, tysiące ludzi paraduje za flaszkami
i z flaszkami. Dziesiątki, setki wystawców z całego kraju rozstawiają się na poboczach
ulic. Stragany, butelki, kielichy, wino, rwetes, pijatyka! Są przedstawiciele i przysmaki
największych gorzelni Mołdawii, są i gospodarze, którzy w swoich domach robią wino.
Bo tutaj każdy dobry gospodarz ma obowiązek robić wino i nie marnować zbiorów,
a im lepsze wino zrobi, tym większy podziw całej wsi i uznanie.
W tym roku zapowiadało się, że z powodu kryzysu parady winne nie będą tak
spektakularne, właściwie stały pod znakiem zapytania.
Nie czekając na bieg wydarzeń, wzięłam plecak, aparat i ruszyłam do najpięk-
niejszej mołdawskiej winiarni, do Mileştii Mici – dosłownie „małego Mileştii”.
Miałam wprawdzie do wyboru jeszcze Cricovię czy Brăneşti, ale to Mileştii Mici
skusiło mnie. Nie tylko widokami po drodze i słynnymi fontannami, z których
leje się czerwone i białe wino. Winnica Mileştii Mici nazywana jest „podziemnym
królestwem wina”. To tylko wioska, a w swoich podziemiach mieści największy
kompleks winny na świecie – 250 km piwnic wydrążonych w miękkim wapieniu!
Mileştii Mici – fontanny z winem
27
W 2007 roku Mileştii Mici z dwumilionową kolekcją win zostały wpisane do
Księgi rekordów Guinnessa.
Poza tym sama nazwa – Mileştii Mici! Czyż ona nie brzmi pięknie? Przypominała
mi też inną, mołdawską nazwę, kiełbasek z mielonego mięsa z czosnkiem – miti-
tei (lub mici – wym. miczi). Słyszycie to? Kanapka z mititei-miczi, popita winem
z Mileştii Mici. Poftă bună! Mniam!
Słońce prażyło od rana, już jesienne, a jeszcze mocne. Tak że wystarczyło chwilę
zawadzić w ciemnych okularach o nie wzrokiem, by potem przez dobrych kilka
sekund przed oczyma sterczała wściekle czerwona plama. Powietrze lekko drżało
od temperatury i bezwietrznej pogody.
Marszrutką wyjechałam poza miasto na wylotową na Hinceşti, bo to przez nie
jechało się na Mileştii. Kierowca wysadził mnie, pokazał palcem stary, rozwalający
się autobus i zapewnił, że dojadę nim tam, gdzie chcę.
Komunikacja jest tania. Jazda marszrutką po mieście to 2–3 leje za przejazd; 1 lej
to około 25 groszy. Dodatkowo 5 czy 6 dałam za przejazd z Kiszyniowa do Mileştii
Mici. Autobus był stary, biało-niebieski i zipał jak stara lokomotywa. Środek dnia,
ludzie wracali z targów, zakupów, nocnych zmian, zmęczeni, spaleni słońcem.
Nikt nie wiedział, o której ruszy autobus, ale wcale mnie to nie zdziwiło, tu
nikt nie wie, o której cokolwiek odchodzi, zaczyna się czy kończy i czy w ogóle
będzie otwarte.
Pojazd miał rzadko porozstawiane siedzenia. Sporo było ich z tyłu, ale sam
środek z pojedynczymi. Jedno z krzeseł miało lewą nogę drewnianą, a wyglądała
na trwalszą od tych metalowych.
Siadłam wygodnie i wystawiłam twarz do słońca. Mały Mołdawianin z czarnymi
lokami smyrał mnie po kolanie miśkiem. Widocznie chciał zadzierzgnąć kontakt.
Po 10 minutach od chwili gdy zajęłam miejsce, autobus zatrząsł się, zacharczał, po-
trząsnął wszystkimi pasażerami i siedzeniami i, o dziwo, całkiem żwawo ruszył.
Krajobraz był wczesnojesienny, tutaj nawet późnoletni. Przy drodze stali han-
dlarze arbuzów, sprzedawcy dyń i stare kobiety z wnukami. Ot tak, żeby pomachać
przejeżdżającym. Pola, pola, pola, już wysuszone. Na niektórych zachowały się
jeszcze słodkie, sprażone słońcem kiście winogron. Pola tabaki miały się jeszcze
całkiem dobrze, a trawa kawałkami zielona, pasmami wpadająca w kanarkową
żółć, jak gdyby jeszcze nie zadecydowała, do jakiej pory roku należy.
Kup książkę
Poleć książkę
28
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Mileştii Mici – fontanny z winem
29
Kierowca krzyknął: „Mileştii Mici!”
Wyskoczyłam z autobusu. Krajobraz nie jawił się tak bogato, jak się spodzie-
wałam po tak słynnych winnicach. Zobaczyłam tylko parę chat, studnię, jedną
zarośniętą dróżkę, drugą wysuszoną, piaszczystą, prowadzącą nie wiadomo dokąd,
i kozę! Zameczała i tyle było rozmowy.
Przy domach nie było nikogo, by zapytać jak iść. Ruszyłam przed siebie. Gdzieś
na horyzoncie rosły dachy domów. Przeszłam kilka kilometrów polami i sadami.
Pojawiły się pierwsze domki, potem kolejne i kolejne. Na środku wioski było coś
na kształt ronda, a właściwie zakole, gdzie była duża, zdobiona studnia. Napiłam
się z niej wody, zamoczyłam twarz. Obok mnie siedziało dwóch, na oko ośmiolat-
ków. Postawili obok studni kolorowe, szkolne plecaki i chlustali na siebie wodą.
Pomyślałam: „mój ratunek”, zaraz wskażą mi drogę do winiarni. Zagaiłam. Przerwali
zabawę i patrzyli na mnie zdziwieni. Rzuciłam jeszcze kilka zdań po rosyjsku, ale
im ich oczy robiły się większe, tym i ja bardziej byłam zdziwiona, o co chodzi.
Nagle na plecach poczułam czyjś wzrok. Przy studni stał dobrze zbudowany,
porządnie opalony gospodarz z wąsem. Podeszłam do niego. Przywitałam się
i zapytałam o fabrykę win. Pokręcił głową, pomachał łapami wielkimi jak bochny
chleba, zaświergotał coś po rumuńsku, a ja dalej nie wiedziałam, gdzie mam iść.
Zapytałam raz jeszcze o to samo, tyle że teraz to już był tylko wywód po rumuńsku.
Przerwałam mu monolog, podsuwając zdjęcia fontann z winzawoda. Sądziłam, że
to załatwi sprawę. W końcu zdjęcia słynnych fontann obiegły dobre pół świata,
a skoro mieszka się tam, gdzie one są, to trudno uchować się bez słyszenia o nich.
A jednak się da. Krępy, ciemnowłosy Mołdawianin bezradnie rozłożył ręce. Wtedy
zupełnie od czapy zapytałam tego wiejskiego chłopinę po angielsku: „Gdzie jest
fabryka wina?” I co się stało? Odwrócił się, wyciągnął rękę, wysunął wskazujący
palec i ładnym rosyjskim powiedział, że to za wioską, i trzeba daleko iść. Nagle
odzyskał mowę. Odzyskał rosyjski. Odzyskał tylko dlatego, że przestałam mówić
do niego w tym języku!
Musiałam wrócić do punktu wyjścia, czyli tam, gdzie wysiadłam, a nawet dalej.
Ruszyłam z powrotem. Chciałam zatrzymać jakieś auto, ale nic nie jechało. Szłam
na czuja, na ukos, przez pola. Przede mną ścieliły się hektary z wysuszonymi krza-
kami winogron. Taaak!!!! Przecież to oczywiste! Do fabryki win trzeba iść przez
pola z owocami, z których się je robi!
Słońce nadal bezlitośnie piekło w twarz. Podwinęłam nogawki i rękawy. Suche
krzewy winogronowe z wypłowiałymi liśćmi nieśmiało pięły się na drutach nacią-
gniętych na betonowe pale. Było już po zbiorach, ale na pojedynczych krzakach
wisiały jeszcze słodkie, nasłonecznione, podsuszone kiście. Twarde grona, z chrup-
ką skórką nadgryzione tryskały słodkim, orzeźwiającym sokiem.
Położyłam się na dróżce i przytuliłam twarz do nagrzanej trawy. Pachniała ziemią,
która od wielu dni nie zaznała wilgoci. Mimo trwającej od wielu dni suszy trawa
była miękka i delikatna. Słońce w kolorze miodu gryczanego ciągle ciemniało.
W końcu słoneczna, już ciemnoherbaciana kula ruszyła na zachód.
Po jakichś trzech kilometrach pojawiła się ulica, a przy niej ogromne, murowane
bramy. Tak, to były kolejne bramy do wjazdu do podziemi Mileştii Mici.
Mężczyzna pilnujący głównego wejścia do królestwa wina z rosyjskim nie miał
żadnego problemu. Niepytany podbiegł do mnie i objaśnił, co gdzie jest, i podkre-
ślił, że najważniejszy to ten sklep z winami, bo mogę kupić wszystko, czego dusza
zapragnie. Zapomniał dodać, że pod warunkiem, że będzie to wino, ale kto by
się tam czepiał miłego faceta, która obdarza uśmiechem białych zębów i jednego
złotego. Zajęłam się oglądaniem fontann, a ten jeszcze z daleka krzyczał za mną:
„dziewuszka, ten sklep, to tam daaaaalej!”.
Fontanny były dwie, jedna z winem czerwonym, druga z winem białym. Na
samej górze każdej z nich była wielka, piękna beczka, z której „wino” (farbowana
m
e
n
w
z
i
a
n
n
a
t
n
o
F
Kup książkę
Poleć książkę
30
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Mileştii Mici – fontanny z winem
31
woda) spływało do wielkich flaszek, a z nich do jeszcze większych szklanych kie-
lichów. Z nich i rozłożonych glinianych dzbanów „wino” spływało po skałach do
czerwonego lub białego źródła.
Przy fontannach stała biała, długa limuzyna z balonami, a fotograf robił sesję
nowożeńcom i ich świadkom. Ci biegali od fontanny do fontanny. Pan młody
podtrzymywał welon ukochanej, a ona falbany swojej sukni.
Cały budynek fabryki jest w kamieniach i marmurach. Wnętrze sklepu zajmu-
ją urodziwe flaszki, które stoją na imitujących krzewy winogronowe stojakach, na
marmurowych półkach w ścianach, na wyżłobionych specjalnie dla nich miejscach.
Drogę do kolejnych i kolejnych butelek oświetlają żyrandole o kształcie kiści wino-
gron. Na ścianach freski, żłobienia, pod szklaną podłogą widnieją stare naczynia do
produkcji wina. Tu na półkach leżą obok siebie nowoczesność i tradycja. Wina słodkie,
wytrawne, czerwone, białe, różowe, musujące, stare butelki seniorzy, którym należy się
szacunek i młode, znacznie tańsze wino, którego zadaniem jest dać się posmakować
i szybko wprowadzić w stan nieważkości. Są butelki z tradycyjnymi pieczęciami
dodającymi im szlachetności i nalepkami z nazwą, w skrzynkach, w drewnianych
podstawkach, w foliowych szlafrokach. Chłodne podziemne alkoholowe jaskinie
o zapachu dębowych beczek, kurzu i napitków. Chłodne muśnięcie Bachusa.
Wizytę w podziemiach dobrze zamó-
wić wcześniej. I dobrze mieć samochód.
Na szczęście udaje mi się wcisnąć do auta
bogatych „nowych Ruskich”, którzy przy-
jechali swoimi pojazdami i mieli wolne
miejsce. Byli tak nawaleni, że właściwie
nie wiem, po co im była jeszcze wizyta
w podziemiach, ale przecież byli moimi
wybawicielami. Na pytanie, „czy zabiorą
mnie ze sobą?”, kiedy jeszcze nie dokoń-
czyłam pytania, wielki jak dąb Rosjanin
wziął mnie na ręce i powiadomił resztę:
„Dziewuszka jedzie z nami!”. Reszta ucie-
szyła się, że im więcej, tym lepsza zabawa,
i ruszyliśmy!
i
c
i
M
i
i
t
ş
e
l
i
M
w
”
y
w
o
l
o
p
o
n
o
M
„
Mileştii Mici to podziemne miasto, z własnymi ulicami, tyle że te nie noszą
nazw znanych pisarzy, polityków, artystów, działaczy, ale szczepów winogron!
I tak spokojnie wjeżdżamy w ulicę „Cabernet”, zbieramy zakręt i jest „Savignon”,
chwilę dalej „Merlot”, „Pinot”… Są i młode flaszeczki i stare, dumne butle pokryte
kurzem i pajęczynami. Mijamy podziemny wodospad spływający z kamiennej
ściany – podobno woda z niego służy do obmywania beczek. Na koniec pod-
ziemnej wycieczki czeka degustacja w specjalnych salach z wielkimi żyrandolami,
stołami i krzesłami. Po królewsku. Dosłownie. Choćby wino „Negru de Purcari”,
które Mołdawianie nazywają „Królową angielskich win”. Dlaczego? Elżbieta II
tak upodobała sobie rocznik 1990, że pałac Buckingham regularnie zaopatruje
się w ten trunek.
I co? I było kulturalnie. Zaprawieni w boju Rosjanie sprawowali się jak grzeczni
gimnazjaliści. Fakt, byli głośni i śpiewali, ale nikt nie wołał o łazienkę, nikt nie
miał niestrawności, nikogo nie mdliło, nikt nie wymiotował. A przecież to nie takie
oczywiste – piwnice Mileştii Mici i Cricovii zwabiły już mnóstwo zagranicznych
gości: nasz Aleksander Kwaśniewski choćby, który w 2003 roku był bardzo kontent
z wizyty i ba! Wyszła mu ona na zdrowie. W odróżnieniu od Julia Iglesiasa, który
trochę się przeliczył. Na tyle, że rozczarowana mołdawska publika żądała zwrotu
pieniędzy za koncert! Jak widać, Włosi są tylko głośni, a mocne głowy mają ci ze
Wschodu.
Ciężki od ciężaru butelek plecak wyznaczył koniec wycieczki i czas na powrót.
Najpierw pół kilometra krętą zadrzewioną drogą, z którą sąsiadowały bramy pro-
wadzące do podziemi z beczkami. Potem kilometr z hakiem ulicą, z którą jeszcze
niedawno sąsiadowały łany zbóż, a potem droga spotykała się z kolejną, i na tym
skrzyżowaniu stało kilka osób. Jak tak parę osób w jednym miejscu stoi bez wy-
raźnego celu, to ni mniej ni więcej oznacza to, że to jest przystanek, a oni czekają
na marszrutkę. Kiedy owa dojedzie, trudno dociec. Ludzie stąd stają pi razy oko.
Wiedzą, że gdzieś z daleka i mniej więcej o tej i o tej przejeżdża i przez ich miej-
scowość. Zwykle nie mają przy sobie nawet zegarka. Tu czekanie na marszrutkę
wpisane jest w życie i nikt się temu czekaniu nie dziwi.
– Na Kiszyniów? – zapytałam tylko dla pewności. No i już staliśmy po stronie
drogi wiodącej do stolicy Mołdawii, o jednego człowieka więcej. Bus się nie spie-
szył, więc siadłam na trawie i zaczęłam badać mapę. Jakaś babcia mołdawska
Kup książkę
Poleć książkę
32
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Mileştii Mici – fontanny z winem
33
zlustrowała mnie wzrokiem, zaszczebiotała po rumuńsku i wygrzebała z kieszeni
cukierka i wepchnęła mi go do ręki.
– Mulţumesc! – dziękuję – odpowiedziałam po rumuńsku, bo to jedno z niewielu
słów, które w tym języku znałam.
Coś mi zaczęła pokazywać na mapie, wyrzucając z siebie słowa z szybkością
kałasznikowa. Była tak zaangażowana w objaśnianie mi topografii Mołdawii, że
nawet nie próbowałam jej tłumaczyć, że jej nie rozumiem. Bębniła palcem w Orhei
i zrozumiałam, że jak coś ciekawego mam zobaczyć, to tam. Z nerwem puknęła też
palcem w Naddniestrze i zrobiła minę mówiącą jedno: „chodzące zło!”
Smoktałam babciną landrynę i patrzyłam na starą kobietę, jak wodzi palcem
po mapie, i choć przyglądała się jej do góry nogami, to w tym momencie nie miało
większego znaczenia. Znała atuty kraju, znała też jego słabe punkty i żadna mapa
nie mogła tego zmienić.
Po około dwudziestu minutach dało się słyszeć rzężenia nadjeżdżającego, zry-
tego na mołdawskich drogach mikrobusa. Jakiś facet w średnim wieku chwycił
mój plecak. Babcia pokazując na niego, znowu zaczęła coś tłumaczyć. Wynikało
z tego, że to jej krewny, może i syn. Jego wygląd na to by wskazywał i skoro ona już
się ze mną zaprzyjaźniła, to dlaczego on nie miałby ponosić mój plecak.
Mimo że miejsc było mniej niż chętnych na nie, gdy wgramoliłam się do mar-
szrutki, mój plecak dumnie sterczał na pierwszym siedzeniu. Krewniak babci szyb-
ko zdjął go z siedzenia i wskazującym ruchem ręki zachęcił do siadania. Sięgnęłam
po plecak, ale pokazał, że będzie go trzymać, bo mi będzie za ciężko. Chciałam
ustąpić miejsca babci, ale widocznie popełniłam tutejsze faux pas, chcąc oddać coś,
co było zarezerwowane dla mnie. Rozległy się krzyki, babcia zaczęła protestować,
machali nade mną rękami, więc choć czułam się niezręcznie, że staruszka stoi, gdy
ja siedzę, podziękowałam tylko, a oni odwdzięczyli się uśmiechami.
Mieli duże, spracowane dłonie i dobre, szczere, brązowawe od słońca twarze,
i dużą dozę gościnności dla obcych, graniczącą z szacunkiem.
tym, że każda z osób po kolei mówi: „nigdy w życiu…”, a ci, co robili, spróbowali
tego, czego ta osoba nigdy w życiu nie robiła, wypijali kolejkę.
Tak! Tak! To znowu spotkała się inteligencja…
Zaczęło się od bzdur, że ktoś nigdy nie płynął statkiem, ktoś nigdy nie skakał ze
spadochronu, czy nigdy nie jadł krewetek (ten moment, o dziwo, wywołał burzliwą
dyskusję i uświadamianie Marijce, że na pewno jadła krewetki, tylko nie miała
pojęcia, że się tak nazywają; w końcu w Mołdawii są na każdym kroku). Potem
sprawnie przeszliśmy do tematu „morze”…, czyli życia seksualnego. I było „nigdy
w życiu…” i już wszyscy wiedzieli, kto uprawiał seks oralny z kobietą, a kto z męż-
czyzną, jak było z seksem grupowym, kto zdradził, a kto nie, kto lubi, gdy się go
bije, a kto komu płaci za drobne, fizyczne przyjemności.
David zakrztusił się wódką wychylając swoją kolejkę po słowach lesbijki, że
nigdy nie uprawiała seksu analnego. Jedna z dziewczyn spojrzała groźnie na ko-
leżankę o tej samej orientacji, która piła kolejkę po zdaniu o seksie z mężczyzną.
– Nigdy w życiu nie uprawiałam seksu grupowego – powiedziała Masza.
Trzy osoby wychyliły swoje kieliszki, w tym ja. Reszta przerwała milczenie: „Aaaa
możecie zdradzić jakieś szczegóły, jak, z kim???” – dopytywali.
– Tak, mogę, dwa człowieka i krewetka! – odparowałam z poważną miną.
Z werandy przenieśliśmy się do kuchni i potem już było tylko gorzej, bo rzecz
tyczyła i tego, kto próbował popełnić samobójstwo, i kto kiedy ostatnio się ma-
sturbował. W oparach dymu z papierosów, którego tylko ja nie produkowałam,
atmosfera była jeszcze bardziej gęsta i trudna do wyczucia.
Niektórzy byli obruszeni, bo się nagle dowiedzieli na forum publicznym o czymś,
czego lata całe nie wiedzieli przyjaźniąc się z tą osobą. Bliskim znajomym, a już
z pewnością parom tej gry nie polecam. Jak już czegoś nie wiedzą o sobie, to niech
tak zostanie. Zabawa staje się zbyt poważna, a brudy są publicznie wyciągane.
Geje i lesbijki nie mają w Mołdawii zbyt różowo. Nie mają własnych klubów.
O ile nie napotkają gdzieś przy okazji wspólnych działań międzynarodowych
organizacji zajmujących się mniejszościami seksualnymi, to raczej żyją w ukryciu.
Nawet w stolicy.
Butelki z Mileştii Mici przydały się na wieczór. Dwa dni po chłopakach nawiedziły
nas same dziewczyny. Wieczór urozmaiciliśmy sobie zabawą, która polegała na
Kup książkę
Poleć książkę
E W U S Z K A C I N C I N –
D Z I
M A R S Z R U T K I
– W marszrutce każdy pomaga drugiemu. Ostatnio trzymałem na kolanach
czyjeś dziecko – mówi David.
Tak, tak, jazda marszrutką to rodzaj chrztu bojowego. I trzeba go przeżyć, bo
każda najmniejsza wyprawa kończy się korzystaniem z jej usług. Wsiadając do
marszrutki na chybił trafił, można całkiem dobrze poznać miasto, i lepiej się na
tym wyjdzie, niż planując podróż. Jeśli jest przystanek, to nie ma nazwy, a gdy
mały, zwinny busik rwie przed siebie, jedni wsiadają, drudzy wysiadają, około
dwudziestu spoconych osób prowadzi ciągłą migrację, to zorientowanie się, gdzie
się obecnie przebywa, graniczy z cudem.
W tym momencie należy co nieco napisać o marszrutkach i zasadach jazdy,
bo bez tego w Mołdawii ani rusz. Marszrutka bowiem to w krajach byłego ZSRR
główny środek lokomocji zarówno miejskiej, jak i międzymiastowej. Właściwa
nazwa to marszrutnoje taksi, co dosłownie oznacza „taksówkę poruszającą się po
ustalonej trasie (marszrucie)”*. Marszrutka to taki nasz mikrobus z kilkunastoma
miejscami siedzącymi. Pierwsze pojawiły się w 1930 roku w Moskwie, a prawdzi-
wy boom marszrutkowy nastąpił w latach 90. (kiedy u nas kwitło disco polo). Za
rozkwitem transportu marszrutkami stanęła gospodarka rynkowa – państwowy
transport miejski okazał się niewydolny, więc z nadarzającej się okazji skorzystali
prywaciarze, oferując usługi przewozowe obywatelom. Po ulicach krajów byłego
ZSRR zaczęło jeździć coraz więcej busów typu Ikarus, LAZ, PAZ, RAF czy KAwZ.
* za: http://ru.wikipedia.org/wiki/Маршрутное_такси (j. ros.)
Dziewuszka Cin Cin – marszrutki
35
Jednak hitem okazały się wprowadzone pod koniec lat 90. Gazele – tanie w eks-
ploatacji, do tego bez trudu można było je tak przerobić, by jeździły na gaz, i były
łatwe w naprawie.
Od tego czasu minęło kilkanaście lat i biznes przejęły głównie duże firmy, bo
władze miejskie wyczuły interes i zaostrzyły przepisy bezpieczeństwa, a nawet
zaczęły przyznawać pozwolenia na dane trasy – im bardziej uczęszczana, tym
samym bardziej lukratywna, to i opłata dla przewoźnika większa. W ten sposób
wyeliminowano wielu kierowców działających na własną rękę.
Co istotne, marszrutka będąca w trasie zatrzymuje się na każde żądanie pasa-
żerów! Gdy chce się wsiąść, wystarczy zamachać. Gdy chce się wysiąść, wystarczy
krzyknąć do kierowcy. Żadnej zabawy w zbędne przystanki i trzymania się roz-
kładu jazdy.
Bywają zabawne przypadki, gdy wsiada się na stacji początkowej, wtedy czeka
się aż wszyscy zajmą miejsca, a na pytanie „kiedy odjeżdżamy?”, kierowca nawet nie
odpowiada! Dlaczego? Bo panuje zasada, że musi się zebrać odpowiednia liczba osób
i wtedy bus rusza. Proste. Czas odjazdu obowiązuje właściwie tylko w przypadku,
gdy marszrutki startują z dworców autobusowych. Ale tu i tak kwadrans obsuwy to
norma, albo wcześniejszy odjazd, kiedy jest wypełniona pasażerami. Zresztą pyta-
nie o odjazd zadają tylko obcokrajowcy. Czekanie i niespieszenie się jest wpisane
w naturę mieszkańców byłego ZSRR. To tylko Zachód ciągle gdzieś gna.
W przeciwieństwie do osobowych taksówek, w których o cenie decyduje takso-
metr, w marszrutce koszt biletu jest stały, i znacznie niższy niż w taksówce, zbliżony
do tego w zwykłym miejskim autobusie.
Nie trzeba się też martwić, czy w nadjeżdżającej marszrutce znajdzie się miejsce.
Jeszcze nie spotkałam kierowcy, który by powiedział, że nie ma miejsca. „Upychanie”
na stojąco to norma. U nas podniesiono by alarm o kwestie bezpieczeństwa, tutaj
uznano by to za zwykłą głupotę.
Podróż po mieście jest szybka. Lokalni wodzitiele nie kierują się zasadami
ograniczenia prędkości.
Prawdziwa zabawa zaczyna się na dłuższych trasach, kiedy to marszrutki od-
jeżdżają z dworców. W tym przypadku, gdy już bus jest pełen pasażerów, kierowca
robi rundkę między nimi i konfiskuje zapłatę za przejazd. Gdy po drodze ktoś
dosiada się, działa zasada płacenia jak po mieście – podajesz pieniądze sąsiadowi
Kup książkę
Poleć książkę
36
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Dziewuszka Cin Cin – marszrutki
37
z przodu, a ten następnym i tak trafiają do kierowcy. Reszta wraca tą samą drogą.
Jazda po Kiszyniowie to koszt 3–4 lei. Bez względu na to, czy jedzie się przystanek,
dwa, czy na drugi koniec miasta, każdy płaci tyle samo.
Dobrze zorientować się wcześniej, o której odchodzi marszrutka, by być wcze-
śniej co najmniej 15 minut i zająć miejsce. Ten, kto przychodzi o czasie, co naj-
wyżej może liczyć na miejsce stojące, bo bus jest już wypchany pasażerami. Jeśli
nie wysiadamy na głównym przystanku, to na wstępie informujemy, że chcemy
wysiąść w jakiejś wiosce.
Ostatnie marszrutki z dworców odjeżdżają około 16.00. Późniejsze godziny są
zarezerwowane na trasy bardziej oblegane. Kto nie zdąży, wychodzi na wylotówki
prowadzące do największych miast i łapie stopa. Płaci się za niego, więc zawsze
znajdzie się ktoś, kto podrzuci, a przy tym sam zarobi.
Z przedmieść chcę dojechać do domu. Znajduję tzw. zajezdnię marszrutkową –
stoi kilka marszrutek, a obok nich kierowcy. Mężczyźni przypalają sobie przed
odjazdem. Pytam jednego z nich, którym numerem dojadę na rondo 40-lecia, wska-
zuje mi marszrutkę nr 100. Wsiadam do jeszcze pustej setki, przybywa pasażerów.
Mikrobus rusza. Kierowca rwie jak oszalały, zjeżdża z głównej i mknie bocznymi,
maleńkimi uliczkami, co chwila hamuje tak, że połowa jadących przygniata tych,
którzy stoją i tak przytuleni do przedniej szyby. Ktoś krzyczy, ktoś komuś ustępuje
miejsca! Wsiadający próbują przepchać się na tył, potem wręczają siedzącym lub
stojącym pieniądze, ci z kolei podają je kolejnej i kolejnej osobie, a ta kierowcy.
Reszta wraca tą samą drogą. Rwetes jak w kurniku przy wizycie lisa. Kierowca
nie zatrzymuje się, zmienia biegi, naciska gaz, segreguje leje w szufladce. Nie
ma przystanków, ludzie doskonale
znają trasę przejazdu busa i ma-
chają kierowcy po drodze. Wszyscy
sprawnie zajmują miejsca. Nawet
staruszki chyżo wsiadają. Trwa
to dosłownie ułamki sekund. Kto
opóźnia jazdę o kilka dodatko-
wych, jest popędzany i przez kie-
rowcę, i przez pasażerów: „bystrieje,
bystrieje”.
”
k
e
w
ó
s
k
a
t
„
j
ó
t
s
o
P
Tak, tu funkcjonuje „umiejętność wsiadania i wysiadania pod presją czasu”,
w innej dziedzinie życia Mołdawian, zwłaszcza w pracy, trudno się dopatrzyć ja-
kichkolwiek działań, które muszą być wykonane sprawnie. A tu proszę, wsiadanie
do marszrutki i wysiadanie z niej jest wyćwiczone.
Przez przyciemnione szyby, o które opierane są ciągle kolejne ręce, migają uliczki,
zaułki, takie same bloki, podobne domki. Żaden z mijanych rejonów nie przypomina
mojego. I nagle znowu znajduję się w punkcie wyjścia. Ładna mi przesiadka!
Podchodzę do kierowcy z mapą i pokazuję paluchem, gdzie chcę wysiąść, czyli
przy krzyżówce Şose Hinceşti, przy pomniku Sorok Liet. Twierdzi, że tą trasą wła-
śnie jechał. Hm. Niby proste, niby blisko centrum, ale coś poszło nie tak.
Marszrutka znowu napełniła się ludźmi i znowu zaczyna gnać z szybkością
rosyjskiej rakiety. Jakieś déjà vu.
Na wszelki wypadek pokazuję mapę mojej sąsiadce, dla pewności, że jak nie
kierowca, od którego jestem odgrodzona kordonem pasażerów i który już pewnie
dawno o mnie zapomniał, to ona, dobra kobieta powie mi, kiedy poderwać się
do wysiadki. Paru pasażerów stojących niedaleko ze zdziwieniem popatrzyło na
mnie i na mapę. Pewnie żaden z nich nigdy by nie wpadł na taki głupi pomysł,
jak zakup mapy w mieście, gdzie nie ma żadnych oznaczeń. Tu trzeba się urodzić,
żeby wiedzieć, jakie są reguły, a nie bawić się w turystę!
Uciekam wzrokiem do kawałka zaciemnionej szyby i nagle krzyk kierowcy:
„Cin Cin!!! Dziewuszka Cin Cin!!!”. Ostro hamuje i nagle pół busa wtóruje głośno:
„Dziewuszka Cin Cin!!! Dziewuszka Cin Cin!!!”. Wszyscy gapią się na mnie i przy-
ciskając się do szyb i tuląc do siedzeń, torują mi drogę do drzwi. Nie wiem, o co
chodzi, ale nie pozostaje mi nic innego, jak wysiąść. Mówię kierowcy: „dziękuję”,
choć jeszcze nie wiem, za co, i „do widzenia”, tu akurat wiem dlaczego, bo sekundę
po tym jak zamknę za sobą drzwi marszrutka będzie gnać dalej. Wychodzę, wresz-
cie coś widzę i nie dowierzam… Znajomy sklep, pomnik, bloki. Chcę podziękować,
zapytać co z tym „Cin Cin”, ale po marszrutce ani śladu.
Wieczorem opowiadam historię jazdy. Adrian zaśmiewa się do łez. Spokojnie,
w pełnej powadze czekam, aż przestanie ryczeć ze śmiechu i wytłumaczy mi, o co cho-
dzi z tym „Cin Cin”. Co próbuje to zrobić, to znowu pęka ze śmiechu. Ha, ha, haaa!
Okazuje się, że tuż za miejscem, gdzie wysiadłam, za spożywczym, jest mała spe-
luna żulerska i wołają na nią „Cin Cin”. Dla tutejszych to legenda. Dla obcych – wino
Kup książkę
Poleć książkę
62
38
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Jak mi wytłumaczył potem niejaki Wasia, naczelna zasada tutejszej kolacji to
musujące. Dla kierowcy i pasażerów – nazwa przystanku. Adrian i reszta byli dumni
płotnyj uzin, czyli posiłek ten musi być tak suty i gorący, by się przy nim spocić,
ze swoich krajan, że tak finezyjnie ponazywali przystanki.
a w żołądku nie powinno zostać miejsca na głód.
Ni stąd, ni zowąd zaczynamy rozmowę o mołdawskiej nauce, która ni mniej,
To ciągłe obżarstwo przed snem prowadziło do mdłości, a podziękowanie za
ni więcej: leży i kwiczy.
– Czy Gagauzi dorobili się jakichś naukowców? – pytam, żeby już przestali się
wspólne jedzenie to jednak przykrość dla gospodarzy, a jak się nie odmówi, to
cieszyć z „Cin Cin”.
sprawia się przykrość swojej wątrobie, i sny ciężkiego kalibru. Potem rzeczywiście
dobrze wypić trochę wina wytrawnego, na trawienie oczywiście. Jednak niepro-
Pogorszyłam sytuację. Towarzystwo dusi się ze śmiechu. Ich twarze mówią jedno:
porcjonalna ilość jedzenia do alkoholu powoduje, że organizm traktuje tu wino
też sobie wymyśliłam temat rozmowy! Ja jednak idę w zaparte.
jak wodę. I właśnie tak się tu pije wino – jak wodę, albo i zamiast.
– No bo na przykład… – zaczynam opowiadać – Rosjanie mają naukowców.
Po nastu kolacjach u Wolewiczów (u Ludy i Pana Sławka) za bardzo nie rozu-
– …hm… zaskakujące – stwierdził Adrian, i dalej trzyma się za brzuch.
miałam, dlaczego pierogi z mięsem i ze śmietaną nie są jedzeniem, natomiast ich
– No więc, rosyjscy naukowcy po wielu latach badań ustalili, że gdyby całą
gagauski makaron z serem, bez żadnych przypraw to jadło syte i prawdziwe. Jedno
wodę ze wszystkich oceanów, mórz, jezior, rzek, stawów, strumyków i wodę zawartą
pewne, czułam się jak pączek w maśle.
w atmosferze wpuścić do rurki o średnicy 1 cm, to rurka musiałaby mieć taką
długość, że… że – rzekłam. – Wiecie jak długa by była?
– No bardzo – ktoś mówi.
– Wszystko w domu dobrze? – zagadał jeszcze Pan Sławek, spodziewając się, że
– Ale jak bardzo?
powiem: „o tak, wszystko w porządku, ruski piecyk działa jak szwajcarski zegarek,
– Nieee wieeeem!
a spłuczka w łazience doznała nagłego ozdrowienia, dzięki wstawiennictwu Matki
– Byłaby tak długa, że ja pierdolę!
Boskiej z Lourdes”.
Najpierw wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy, a potem gruchnęli śmiechem.
– W kuchence działa tylko jeden palnik, bo tylko przy nim jest kurek, a wo-
– Rosyjscy naukowcy eksperymentowali też na muchach – mówię.
lałabym, żeby były wszystkie, tym bardziej że teraz muszę na niej grzać wodę na
– Ha, ha, haaa – rozchodzi się.
kąpiel. No i ciągle odpada ten kurek… – poskarżyłam się.
Pan Sławek uśmiechnął się szelmowsko, ale nic nie odpowiedział.
– A mianowicie: jeden pionier wziął muchę, oderwał skrzydełka, położył na
stole i rzekł doń: „mucha, idzi”. Mucha poszła. Oderwał jej jedną nóżkę, powiedział:
„mucha idzi”. Mucha poszła. Oderwał drugą, powtórzył: „mucha, idzi”. Mucha poszła.
Oderwał trzecią – mucha poszła, czwartą – mucha poszła, piątą – mucha, ledwo,
ale skik, skik, ruszyła. W końcu naukowiec oderwał ostatnią nóżkę, powiedział:
„mucha, idzi”, ale mucha się nie rusza, powtórzył: „mucha, idzi”. Mucha się nie
rusza. Naukowiec patrzy na nią, wyciąga kajet i notuje: „po oderwaniu ostatniej
nogi mucha ogłuchła”.
I M B A N O A S T R Ă
L S
G R E
E N H I
L
L
Wpadam do Wolewiczów, na kanapie, tam gdzie zwykle, kładę kurtkę. Nagle
Mołdawski nacjonalizm poprzez swoją etniczność, znacznie odbiega od innych.
Zamiast separacji, tamtejsi unioniści – wyjątkowo prorumuńscy, marzą o połącze-
zawracam się, bo uświadomiłam sobie, że coś mignęło mi przed oczami.
niu się z sąsiadem zza zachodniej granicy. Rumunia to oni.
Aż mi się gęba uśmiechnęła. Ha! Na łóżku leżały, nie co innego jak… kurki
– How are you darling? – mówi do mnie Dana, która dzień wcześniej siedziała
do gazu.
z nami przy stole i widziała, że wszystkie rozmowy odbywają się po rosyjsku.
Pan Sławek siedział przy swoim laptopie i grał, ale widziałam, że się uśmiecha,
– Dana po rosyjsku zna tylko podstawowe słowa. Mówi po rumuńsku i angiel-
kątem oka widząc, że dojrzałem jego podarek.
sku – tłumaczy Silvia, w której domu, tak jak i w domach jej znajomych, mówi się
Tak, już wszystko było wiadomo! Przy mojej kuchence były same nagie, meta-
po rosyjsku. Właściwie trzeba być bardzo upartym, żeby nie nauczyć się tu tego
lowe rurki czekające na kurki, a był tylko ten jeden, co odpadał. A odpadał, bo się
przekładało go w zależności od tego, przy którym palniku chciało się odkręcić gaz.
języka. Używanie rosyjskiego jest na porządku dziennym: na ulicy, w sklepie, szkole,
Był po prostu regularnie używany, a nie zepsuty. Ale ja, wygodna, przyjechałam
telewizji, na konferencjach i bibach.
tutaj i nie zrozumiałam istoty tutejszych kuchenek!
Unioniści są tu wszędzie, od polityka, urzędnika, po chłopa w Mileştii Mici.
I znowu jedzenie, czy przyjdę o 17.00 czy o 19.00, czy 21.00, ciągle trafiam na
Może mniej świadomego unionistę, ale kto go tam wie, pozory mylą.
kolację. Nie to, żebym nie lubiła jeść, ale jakieś przerwy by się przydały. Dostałam
No bo jak to tłumaczyć, skoro obowiązek nauki mołdawskiego nastąpił dopiero
kartofle, torszu – specjalnie marynowane warzywa z dużą ilością octu, kotleta,
jak państwo pojawiło się na mapie, a nauka rosyjskiego taką koniecznością była
od zawsze. Idąc tym tropem, powinnam nie móc porozumieć się tylko z dziećmi,
koniak i pytanie od Pana Sławka:
ale okazuje się, że nagle „zapominają” go i dorośli.
– A kurisz ty Judyta?
W ciągu roku od wejścia Rumunii w struktury Unii Europejskiej (w 2004 roku)
– Nie
600 tysięcy Mołdawian złożyło wnioski o rumuńskie paszporty (nie licząc dzieci),
– Nie?! Z Polski i nie kurisz?!
co daje całkiem sporą liczbę prorumuńskich.
– No bo ja taka Polka.
Milion pracuje za granicą, w Turcji, Grecji, we Włoszech, w Rosji, na Ukrainie,
Po kolacji ruszyliśmy na zakupy, bo Luda opierniczyła Pana Sławka, że wypił
a jak się udało to i w USA czy Kanadzie. Ilu prawdziwych obywateli, ilu prawdzi-
jej całą wodę mineralną. Należało uzupełnić braki. Przy okazji i ja miałam zajrzeć
wych pracowników, nie wiadomo. Wiadomo, że za mało. Ich. Pracy. Pensji.
do tutejszego marketu.
Kup książkę
Poleć książkę
64
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Green Hills
65
– Chodź, pokażę ci Green Hillsa – rzekł Pan Sławek.
Było już dawno po 21.00, więc byłam w niemałym szoku, że o tej godzinie jest
tu coś otwarte.
– Jak w Warszawie! – powiedział Pan Sławek, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Niesamowite! – niemal krzyknęłam.
Do marketu było góra pół kilometra. Był widoczny z daleka. Sporej wielkości
Green Hills z powiewającymi niczym flagi emblematami wyglądał jak oaza na
pustyni pozamykanych już pozostałych alimentariów. Jest na tyle ważny, że nawet
na mapie, którą wręczył mi Wasia, gdzie były cztery zdjęcia najważniejszych obiek-
tów: cerkwi, Urzędu Miasta, Uniwersytetu, było też zdjęcie z pierwszej rocznicy
otwarcia Green Hillsa! I – co nie bez znaczenia – jako jedno z niewielu miejsc w tej
mieścinie był dobrze oświetlony. To było coś! W świecie ciemności wielki „wow”.
Jak zaczarowana weszłam do środka.
– Dlaczego Pan Sławek nie wchodzi? – zdziwiona zapytałam Pana Sławka, który
zatrzymał się przed drzwiami.
– Bo jestem w dresie – odpowiedział.
Trochę mnie tym wyznaniem zdziwił, bo tutaj ledwie przestąpi się próg
domu, wszyscy zarzucają na siebie luźny dresik. A fizyczni noszą go cały
czas. Hm. Jednak Pan Sławek, pracownik Urzędu Gagauzji, na co dzień
w spodniach w kant, miał swoje zasady: „w miejscach publicznych w dresach
się nie pokazuję!”.
Sam Green Hills to taka drobinka Zachodu, duży, dobrze wyposażony market.
Pełne towaru półki, kolorowo, z gustem. I odkrycie. Pyszne batoniki z bryndzy,
z marmoladą albo galaretką w środku. Słodka, dobrze przemielona, aksamitna
bryndza z lekko kwaskowatą masą w czekoladowej glazurze, rozkosz dla podnie-
bienia. Soki w kartonie były od 10 lei w górę. Średnia cena to około 20 lei, czyli
dość drogo. Cena była zagraniczna, bo i soki były zza granicy, więc doszły kolejne
marże. Jednak na sąsiedniej półce były pokusy w postaci mołdawskich win w zbli-
żonej cenie, i to całkiem przyzwoitych: bogactwo Chardonnay, wytrawne Aligoté
czy ciemny, gęsty Malec z piwnic Cricovej w gustownie opakowanych butelkach
z pieczęcią. Ot, szczęście za 20 parę lei.
Koszmarnie drogie jak na tutejsze zarobki były wędliny i mięso. Droższe niż
u nas, a wybór i jakość nikła. Importowane, nafaszerowane chemikaliami. Za to
krewetki tanie jak barszcz. I pyszna chałwa, 20 lei za kilogram!
Kupiłam kilogram mączki kukurydzianej, by przyrządzać mamałygę. Wtedy
byłam święcie przekonana, że będzie mi długo i smacznie służyć. No i wzięłam
w imieniu stojącego przed Green Hillsem Pana Sławka butelkę średniogazowa-
nej wody mineralnej dla Ludy. Tak, bo tutaj od lat jest wybór przy każdej marce:
gazowana, średniogazowana i niegazowana.
Kup książkę
Poleć książkę
P A N S Ł A W E K
P O L A C Y W G A G A U Z
L U D A ,
I
I
J
Najpierw była pani Ludmiła i Pan Sławek. Małżeństwo. On pracuje w Urzędzie
Gagauzji, w dziale rolnictwa. Jest urzędnikiem. Ona handluje na targu dziecięcymi
ubrankami, jest prezesem Stowarzyszenia Polaków Gagauzji, zna rosyjski, gagauski,
turecki i polski. I dobrze gotuje. Ona ma matkę Gagauzkę i ojca Polaka, on jakieś
tam korzenie polskie. Oboje rocznik ’61. Ona z lipca, on z listopada. On z Jałty, ona
z Komratu. Poznali się we Lwowie, gdzie razem studiowali ziemlieustrojstwo. – Po
angliski land management – tłumaczy Pan Sławek.
– Przyszedł i nie mógł się odczepić – mówi Luda.
Luda mówi, że bardzo ją denerwował, nie chciała go, ale on przychodził, przy-
chodził i przychodził, aż w końcu zamieszkali razem. To był drugi rok studiów,
a może jeszcze pierwszy, taki szybki był Pan Sławek w dochodzeniu.
– Kłóciliśmy się po kilka razy dziennie. Dziwne, że nie doszło do rozwodu –
mówi Luda i patrzy na mnie. – Źle tak wcześnie wychodzić za mąż, prawda?
– Nie mam pojęcia Luda, ani wcześniej, ani później, nie wychodziłam.
No, a potem była mała Marina, Siergiej i wnuk Edik. No i wszyscy są do dziś.
Kiedy i jakim sposobem Władysław Wolewicz stał się Panem Sławkiem, to wie
chyba tylko Luda.
Pan Sławek i pani Ludmiła to dwie skrajności. Ona gruba, on chudy, ona blon-
dynka, on ciemny, ona chodzi powoli, bo pokaźne uda ocierają się o siebie, on ma
nogi smukłe i długie. Przebiera nimi jak motorek. Fertyczny Pan Sławek.
On wysoki jak brzoza, ona nieduża wzrostem, ale duża wagą, jest jak dąb. To
ona zarządza domem i domowym budżetem. On więcej pracuje w urzędzie, ona
Luda, Pan Sławek i Polacy w Gagauzji
67
sprząta, pierze, on przynosi co miesiąc 2000 lei, kładzie na stół. I nawet nie wie,
ile z nich na co idzie i czy to wystarczy.
On lubi chodzić po domu w połyskującym dresie, ona w szlafroku w panterkę.
Pan Sławek ponad życie kocha swoją żonę. Ona go też. Ich córka Marina takąż
miłością obdarza ojca.
– Jak na lekcji zapytali Marinę, bo akurat był dzień matki, kto jest najukochań-
szą osobą dla ciebie, to wszystkie dzieci odpowiedziały „mama”, a ona „papa!” –
mówi Luda.
Razem prowadzą założone w 2004 roku Stowarzyszenie Polaków Gagauzji.
Wtedy zarejestrowało się zaledwie kilka rodzin, teraz jest ponad 200 osób. Czy to
odkryta polskość, czy nieodkryte jeszcze płynące z tego profity? Luda szacuje, że
co szósta osoba w Komracie ma polskie korzenie, tyle że proces rusyfikacji po-
szedł tak daleko, że już o nich zapomnieli. Pierwsi Polacy, którzy mieli pojawić się
na mołdawskich terenach, to około 3 tys. żołnierzy, którzy ostali się na początku
XVIII wieku po Wielkiej Wojnie Północnej. Już w drugiej połowie tego samego wie-
ku dołączyło do nich ok. 3,5 tys. konfederatów barskich. Część z nich pojęła tutejsze
kobiety za żony. Kolejni przybywający wtapiali się w mołdawski i gagauski etnos.
Teraz polskojęzyczne nazwiska można odszukać na nagrobkach, w archiwach
i opowieściach. Mołdawscy Polacy
deklarują się jako Mołdawianie,
Ukraińcy lub… Bułgarzy.
Dwa razy w miesiącu do Komratu
wpada ks. Stanisław Kucharek,
Polak pochodzący z rumuńskiej
Bukowiny i odprawia dla rodaków
mszę. Zwykle odbywa się w wynaję-
tych pomieszczeniach albo choćby
u Wolewiczów.
Przez trzy lata rząd Polski przy-
syłał do Komratu nauczycielki, żeby
uczyły tutejszych języka przodków.
W tym roku nie przysłał, bo kryzys.
Mieszkanie, które wynajęłam na
k
i
d
E
i
a
d
u
L
Kup książkę
Poleć książkę
68
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
Sportivnej, zamieszkiwały wcześniej one. Pod moim adresem było też zarejestro-
wane Stowarzyszenie Polaków Gagauzji.
– Ludzie mnie się pytali, czy ja się nie boję, że on tam w domu sam, że zdradzi.
Ale spójrz na niego – popatrzyłam – czego ja się mam bać, jak on siedzi cały czas
w domu i gra – mówi Luda, która kilka lat pracowała w Turcji.
– Jak wróciła, to już mówiła z tureckim akcentem – odezwał się Pan Sławek,
jak zawsze hołubiący Ludę.
Jako że był jak zawsze przy komputerze, nawet nie oderwał się od niego. Grał
akurat z 16-latkami.
– Tak, to jego poziom! – podsumowała Luda.
Jak już wspominałam, Pan Sławek bardzo lubi spędzać każdą wolną chwilę przy
komputerze. Gra, po prostu gra! Wraca z pracy, siada do komputera i tak aż do
pójścia spać. Gdy Luda wzywa go (a ta kobieta nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać!),
żeby jej pomógł, na przykład przy wypełnianiu dokumentów, Pan Sławek musi się
oderwać od gry – to jedyne chwile, kiedy jest zły. Taka utajona furia. Mimo złości,
wstaje od komputera i idzie pomóc Ludzie.
Jedynie gdy zbliża się bitwa, wtedy od komputera nikt ani nic go nie odciągnie.
Emocje aż kipią i lepiej się nie odzywać do Pana Sławka. Jest w swoim świecie.
Wirtualnym. W głowie ma całą strategię. I jest jeszcze coś.
– Halo! Halo! Chłopaki już gotowi? Tu José, możemy zaczynać – mówi Pan
Sławek do komputera. – Tak, wczoraj było opóźnienie, ale dziś już ruszamy,
chłopaki…
– Prawie jak Zapatero – rzuciłam, dusząc się ze śmiechu.
Ludzie niemal chochla wypadła z ręki. Tak, tak, Pan Sławek ma w wirtualnym
świecie ksywę… José.
Odkąd nam to nieopatrznie wyjawił, Luda woła do niego: „Chodź José, obiad
gotowy!”, „Chodź José, musimy przesunąć fotel!”, „Hej José, jak tam dzisiaj było
w rządzie?!”, „O, José dziś nie gra, chce porozmawiać z nami?”.
B U D Ż A K
W sobotę, niedzielę i poniedziałek Marina prowadzi z dziećmi polskie tańce.
Marina to córka Ludy i Pana Sławka, studiowała w Lublinie, tam uczyła się też
polskich tańców.
Zespół nazywa się „Polacy Budżaka”. Jak wygląda nauka tańca, pewnie każdy
po trosze się orientuje. Ciekawe było to, że młoda mama Marina prowadziła lekcje
tańca, wydawała instrukcje i pokazywała kroki, jednocześnie bujając na rękach
małego Edika, który wybałuszonymi oczyma oglądał towarzystwo.
Dzieci były przyzwyczajone do takich widoków, bardziej zainteresowałam ich
ja, najpierw mi się przyglądały, coś szeptały między sobą i…
– Będzie pani z nami tańczyła? – zapytała nagle Julia.
– Nie przewiduję – odpowiedziałam.
– Nieee??!! – zdziwiła się Julia i dodała: – Jaka szkoda. Bo poprzednia nauczy-
cielka tańczyła z nami.
Kolejne dzieci zaczęły wręcz prosić.
Tak, gagauskie dzieci wywijały polskie tańce: sądeckiego, poloneza, kujawiaki,
oberki, z zaciekawieniem spozierając na mnie. Nie wiedziałam, o co im chodzi.
Taka ze mnie tancerka staropolskich tańców, jak i nauczycielka. Nie! Nie! Nieeee!
Drogie gagauskie dzieci, pani Sierakowska tańczyć nie będzie!
– Jak dzieci występowały w Zielonej Górze, to wszyscy się pytali, a skąd nazwa,
dlaczego „Polacy Budżaka” – oburza się Luda. – No jak to dlaczego?!
Oburzenie Ludy wynikało stąd, że tu, w Gagauzji nazwy „Budżak” używa się
bardzo często i chętnie. Budżak (in. Budziak, gag. Bucak, rum. Bugeac) jest krainą
Kup książkę
Poleć książkę
Pobierz darmowy fragment (pdf)