Darmowy fragment publikacji:
Wydawnictwo Psychoskok
Konin 2015
Sławomir Bogacki, Maria Jurkiewicz
„Opowiadania człowieka jakby stąd”
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o. o. 2015
Copyright © by Sławomir Bogacki, Maria Jurkiewicz 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok
Projekt okładki: Sławomir Bogacki, Maria Jurkiewicz
Korekta: Paulina Jóźwiak
ISBN: 978-83-7900-422-5
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
e-mail: wydawnictwo@psychoskok.pl
........................................................................................ 5
.............................................................................. 57
............................................................. 75
.......................... 101
Pralnia
„Jeśli należysz do agresywnej, złodziejskiej kasty urzędniczej,
która każdego dnia przyczynia się do tego, że wielu niewinnych
ludzi, nie widząc tu swojej przyszłości emigruje stąd, to ja
skromny, nieznany autor, nie życzę sobie byś czytał te ponad
dziewięć tysięcy słów, ponieważ będąc niewolnikiem ustaw jesteś
złodziejem moich najpiękniejszych marzeń.’’
Prolog
olskie kluby odpadły z Europejskich Pucharów, zanim te
na dobre się rozpoczęły. Polityka wciąż jest agresywna,
opozycja nie kocha pana Premiera, ten z wiadomych
P
przyczyn ignoruje wszystkie uwagi sejmowej mniejszości. Po
prostu, Szef Ministrów chyba podczas drugiej kadencji
uwierzył w swoja wielkość i nie słucha już nikogo. Prezydent
wszystkich Polaków kocha tylko i wyłącznie swoją rodzinę,
przynajmniej takie sprawia wrażenie, gdy go pokazują.
Realia w naszym kraju są przyczyną tułaczki wielu, chęć
wyjścia z ekonomicznej pułapki
i rozwinięcia skrzydeł,
powodują masową emigrację. Niestety,
wiele orłów
5
ostatecznie błąka się poza granicami naszej ojczyzny, nie
zakładając tak naprawdę nigdzie swojego gniazda. Szumne
hasła w mediach o licznych powrotach Polaków z zagranicy, to
miraż stworzony w celu wyciszenia niepokojów panujących
w społeczeństwie. Prawda jest taka: nikt nie wraca z wygnania,
ba jest wręcz przeciwnie. Wielu następnych wciąż jest stąd
przeganianych, oczywiście nie dosłownie, wysokie podatki
i składki społeczne robią swoją cichą, a skuteczną krecia
robotę. Nawet nie wiemy, kiedy staliśmy się nowymi
Cyganami Europy.
Końcówka sierpnia. W kraju nad Wisłą wrze, ponieważ
właściciel pewnej
instytucji finansowej obiecywał złoty
interes. Niestety, okazał się drugim kultowym wielkim „Szu’’.
Czy aż tak wielkim, jak bohater znanego filmu sprzed lat, to
dopiero się okaże. Mimo lata i panujących wciąż wakacji,
dzień staje się coraz krótszy. Miesiąc sierpień jest bezlitosny.
Zachodzące słońce przed godziną dwudziestą pierwszą,
przypomina nam o jesieni. Futbol powoli wraca na ekrany
telewizorów, a politycy wracają do Sejmu.
O Euro nikt już nie chce pamiętać. Cudów w wykonaniu naszej
drużyny oczywiście nie było, bo przecież być nie mogło. Nie
jesteśmy narodem zdobywców, więc nasi rywale z grupy zdjęli
nam gacie, pozostał tylko wstyd.
Słońce skryło się gdzieś za chmurami, dzieci nie chcą wracać
do szkoły, a ich rodzice liczą pieniądze wydane na wyprawki.
6
Od tego liczenia są smutni. Straszny, słowiański los. Za kilka
dni będziemy obchodzić kolejną rocznicę wybuchu drugiej
wojny światowej. Będziemy czcić, wspominać nasz tragiczny
wrzesień, gdy biliśmy się na gołe ręce z Niemcami i Rosjanami.
Syta Europa ma tą naszą tragiczną rocznicę gdzieś. Ona bawi
się na dobre, udając przed nami kryzys. Gdy pod zimnymi,
smutnymi pomnikami będą palić się znicze, mnie już w kraju
nie będzie. Reżim administracji państwowej wygonił mnie
stąd. Przegrałem.
Dzień Zero
migracja to rzecz straszna. Na wygnaniu, czujesz się
jak pies, wyrzucony nagle przez właściciela. Uwierzcie
mi, że będąc przymuszonym do szukania nowego
E
życia, takie właśnie człowiek ma odczucia. Wszyscy z tego
powodu cierpią okrutnie, tyle tylko, że nikt się do tego nie
chce przyznać. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego
właściwie tak jest. Czy przyczyną jest chęć oszukania samego
siebie, czy otaczającego świata?
Dzień przed odlotem z kraju Tuska i zawodowych chłopów
z PSL-u, czyli dwóch partii rządzących nami od lat, chodziłem
po osiedlu żegnając się ze swoimi ulubionymi miejscami.
Czułem się dziwnie. Byłem smutny. Unikałem wzroku
przechodniów. Tak do końca nie mogłem uwierzyć w fakt, że
to mój koniec pobytu w kraju, w którym się urodziłem. Mój
7
stan, śmiało można było porównać do ślimaka bez skorupy
lub kota przeczuwającego niebezpieczeństwo.
Noc była najgorsza. Sen nie nadchodził, a czarne myśli
pożerały mnie, kreśliły w mej głowie straszne, czarne
scenariusze. Coś nawet się ze mnie śmiało. Nie wstydzę się
wyznać, że płakałem. Było mi żal samego siebie. Przecież
każdego dnia tak bardzo starałem się być tutaj, dalej jakoś
trwać. Robiłem, co mogłem, by nie przegrać swej bitwy o byt
we własnym kraju. Przecież pragnąłem tylko żyć, oddychać
w kraju, w którym się urodziłem.
Inni
jakoś żyli, potrafili się tu odnaleźć, a
ja wciąż
przegrywałem w tym słowiańskim piekle. Więc nadszedł czas,
gdy nadzieja na zmianę umarła, sił do jakiejkolwiek walki
zabrakło, trzeba było stąd wiać. Uciec przed nędzą, biedą,
głodem i tą urzędniczą patologią, czyli złem w najgorszym
wydaniu. W środę po opuszczeniu Zakładu Ubezpieczeń
Społecznych wywiesiłem biała flagę i skulony w okopie
czekałem na bieg wydarzeń. Wróg pojmał mnie
i był
bezlitosny.
W dzień wyjazdu poranek był wietrzny. Z nieba padał deszcz,
więc na pożegnanie się z polskim słońcem nie było szans.
Smutna była pogoda, smutny byłem
ja. Opuszczając
mieszkanie czułem skutki nieprzespanej nocy. Godzinne
nocne rozmyślania i strach przed nieznanym, nie poprawiły
mojej kondycji psychicznej. Ta mała łyżka niezbyt głębokiego
8
snu, nie dodała mi nawet szczypty optymizmu. Autobus
miejski, następnie port lotniczy, dziwna, szybka odprawa,
betonowa płyta
lotniska
i oczekujący na mnie zimny,
bezlitosny samolot. Wbijając wzrok w metalowego ptaka
z rozłożonymi skrzydłami myślałem, że to nie dzieje się
naprawdę. Niestety jednak działo się. Na jego pokładzie luz
i cisza. Siadając na wyznaczonym miejscu zamknąłem oczy.
Jeszcze nigdy dotąd nie czułem się taki samotny, bezsilny
i zdezorientowany. Gdy statek powietrzny oderwał się od
ziemi czułem, że coś się skończyło i nigdy już nie wróci. Coś
podpowiadało mi, że nigdy już tu nie wrócę. Głupie uczucie.
Niecałe dwie godziny później z okna samolotu ujrzałem
miasto miast, czyli Londyn. Moją nową przestrzeń życia. Jaka
ona będzie? Nie miałem pojęcia. Na tę chwilę bałem się o tym
myśleć. Opuszczając pokład samolotu, starałem się wyrzucić
z mojej chorej głowy wszystkie złe myśli. Nie miałem prawa
już na początku skazić wstępu do powieści mojego nowego
życia. Skryłem swój lęk bardzo głęboko i zacząłem udawać
wesołka. Oszukać samego siebie, może to sposób na przetrwanie.
Godzina 1.45 pm. W holu
lotniska mijam wielu
ludzi.
Rozpoznaję Polaków niemal od razu, są smutni, przygnębieni,
to właśnie różni nas od wszystkich pozostałych tu obecnych.
‘’Siedemdziesiąt
trzy
lata
temu polscy
żołnierze na
Westerplatte dzielnie walczyli za swą ojczyznę ‘’ „Bóg Honor
i Ojczyzna’’. Oni wierzyli wtedy w to hasło. Byli naiwni, jak ja
9
do tej pory. Żołnierze zapłacili najwyższą cenę, jaką jest
własne życie. Dziś po wielu latach, polscy politycy chętnie
reklamują tę rocznicę. Zapominają równocześnie o tych,
którym w czasie pokoju zafundowali prywatne Westerplatte.
Paradoks polega na tym, że dziś po siedemdziesięciu trzech
latach, nie mamy w kraju wojny zbrojnej, ale wnukowie
dzielnych, polskich żołnierzy muszą sami prosić Niemców
o nowe życie, lub tak jak ja, toczyć bitwę o Anglię.
Z lotniska odebrał mnie kolega, którego lata temu z ojczystego
kraju wygonił kolejny w demokratycznych wyborach wybrany
rząd. Do dziś miał niespłacone długi w przymusowym ZUS-ie
i nieczułym Urzędzie Skarbowym. Teraz ja dołączyłem do jego
tułaczki szukając nowego portu, a w nim lepszego życia na
obczyźnie. Jadąc wiśniowym audi z lotniska na kwaterę, nie
rozmawialiśmy ze sobą. Chyba nie było o czym. Patrząc przez
szyby samochodu na stolicę Anglii czułem, że gdybym miał
urodzić się raz
jeszcze, gdyby oczywiście
istniała taka
możliwość, to pragnąłbym narodzić się tu, właśnie w Londynie.
Nawet sobie wymyśliłem imię i nazwisko. Robert Patison.
Prawda, że ładnie? Ha, ha, ha. Urodziłbym się we wschodniej
części tego miasta. Byłbym anarchistą, którego utrzymuje
królowa. Ośmieszałbym ich system ciągnąc przy okazji ile się
da. Wyspa jest rajem. Kraj nad Wisłą urzędniczym piekłem.
Wieczorem poznałem innych rozbitków z Polski. Mieli smutne
oczy. Widziałem to wyraźnie. Lecz nie rozumiałem, dlaczego
10
udawali przede mną szczęśliwych ludzi. Tej nocy piliśmy na
umór. Pierwsza była wódka, później wino, a na sam koniec
piwo. Nie lubię alkoholu, ale musiałem zabić swój smutek
procentami, a oni wlać w siebie kolejna dawkę optymizmu.
Pod koniec tej dziwnej libacji śpiewaliśmy polskie pieśni
żołnierskie. „Czerwone maki na Monte Casino”, „Wojenko,
wojenko”. Ostatnim odśpiewanym na stojąco utworem był
polski hymn. Daliśmy naprawdę czadu i było chyba nawet
śmiesznie.
W pijanych snach widziałem swe dzieciństwo. Wtedy nigdy
bym nie przypuszczał, że będę rozbitkiem, że bycie dorosłym to
sprawa fatalna. Pod koniec ósmej klasy szkoły podstawowej
potrącił mnie samochód. Stało się to blisko szkolnego budynku.
Były to mroczne chwile, mozolne leczenie, długi powrót do
zdrowia w szpitalu. Walczono o moje życie, wtedy dziękowałem
im za to. Dziś byłem wściekły na szpitalny personel. Gdybym
zszedł, miałbym już od wielu lat spokój i nie byłbym skazany
na bój emigracyjny. Wszystko z pozycji czasu jednak się
zmienia. To, co kiedyś wydawało się dobre, dziś było fatalne
w skutkach. Czarny płomień wspomnień
trawił mnie.
11
12
Pobierz darmowy fragment (pdf)