Prezentowane opowiadania to opisy historii i wydarzeń, których tematyka i klimat obejmują zagadnienia historycznowojskowe i społeczne, ujęte i przekazane w konwencji gawędy weteranów i świadków wydarzeń sprzed lat i takich całkiem współczesnych.
Zbiór powstał na podstawie osobistych przeżyć autora, wysłuchanych wspomnień i obserwowanych zdarzeń, a jego drugie wydanie rozszerzone, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom wielu Czytelników, interesujących się tradycją i tematyką patriotyczno-historyczno-wojskową.
Pierwsze z opowiadań: Potęga Lechistanu przedstawia historię jak najbardziej współczesną, ale zobrazowującą ogromny autorytet Rzeczypospolitej, jaki zapisany został w umysłach i zapamiętany przez wiele narodów Europy.
Arcypiękne tradycje i wzruszające historie Polskiego Żołnierza, pozna Czytelnik m.in. z opowiadań Koń kawaleryjski i Poświęcona kula .
Kolejne, jak np. Człowiek za burtą lub Przerwać ogień! , ukazują twarde realia służby wojskowej, a Pranie karabinów to w czystej postaci humor koszarowy.
W zaprezentowanym zbiorze opowiadań Czytelnik znajdzie też inne ciekawe historie, takie z życia codziennego, np.: Zimnica Teściowej , lub Baba z mięsem w sądzie .
Autor, jak na żołnierza-gawędziarza przystało, nie zapomniał też o miłośnikach poezji i pieśni wojskowej.
Darmowy fragment publikacji:
Pranie karabinów
Gawęda żołnierska
Jak wszem i wobec wiadomym być powinno, Belmond to był
niezwykły, niespotykany i niezastąpiony szef jednej z kom-
panii podchorążych Wojskowej Akademii Technicznej. Funkcję
tą pełnił wiele lat, gorliwie i z prawdziwym poświęceniem.
Jako że w dość zamierzchłych było to już czasach, które
być może nie wszyscy znają lub pamiętają, wspomnieć należy,
cóż to była za persona grata.
Aby więc nie uchybić w niczym, o czym wiedzieć i pamiętać
by należało, aby gawędzie żołnierskiej oddać „co cesarskie”,
a takoż w poczuciu głębokiej troski o zachowanie tradycji żoł-
nierskich, pozwolę sobie przypomnieć kilka jedynie zdarzeń,
które sprokurował – postrach siejący u kolejnych roczników
podchorążych, niejaki sierżant, a potem starszy sierżant – alias/
vel/secundo voto szef kompanii akademickiej Belmond.
Po wojskowemu zatem ad rem.
Miał Belmond wiele sukcesów, oj wiele i na różnych
polach. Skupmy się może tylko na tych koszarowych, bo
ich ilość była tak wielka i tak były różnorodne, że umysłem
żołnierskim ogarnąć tego nie sposób. Dlategoż to właśnie
nie mogli tego ani dostrzec, ani pojąć podlegli Belmondowi
podchorążowie, na co dzień studiujący trudny może trochę
kierunek, jakim była cybernetyka.
201
Od razu zaznaczyć należy, że Belmond do tak prozaicz-
nych spraw, jak jakieś tam wykłady z elektroniki, informa-
tyki czy procesów stochastycznych, nie wtrącał się wcale.
To nie było ani ciekawe, ani zajmujące. Jego domeną były
porządki, sprzątanie rejonów, wydawanie przepustek, no
i wychowywanie podchorążych. Wychowywanie polegające
przede wszystkim na wtłaczaniu w ich oporne głowy zasad
posłuszeństwa, uległości i szacunku do przełożonych, a do
szefa kompanii w szczególności.
Pełniąc swoją funkcję przez lat wiele, Belmond wy-
pracował szereg sposobów, aby „nękać” podchorążych.
Doprowadził też do perfekcji swoisty sposób przemawiania
do nich, a każdą ze swoich tyrad zaczynał zazwyczaj zwrotem:
„Bo to widzicie podchorążowie...”.
Temat przemówienia zależał od wielu czynników. Od ak-
tualnego humoru szefa, pogody w danym dniu czy zachowa-
nia się podchorążych. Bywało jednak, że także od bieżących
zdarzeń kompanijnych lub odgórnych wytycznych.
Trzeba przyznać, że tak po prawdzie to Belmond przejął
po trosze rolę dowódcy kompanii i dowódców plutonów,
których formalnym zadaniem było takie czy inne uwagi lub
wskazania podchorążym czynić. Ci jednak, czy to z lenistwa,
czy z powodu braku umiejętności przemawiania przed fron-
tem kompanii lub też, chcąc dać satysfakcję nadambitnemu
podoficerowi, scedowali na Belmonda wygłaszanie wszelkich
„kazań”.
W praktyce było tak, że po formalnym odczytaniu roz-
kazu dziennego oficerowie odchodzili do kancelarii, a szef
występował przed front pododdziału i nie hamowany przez
nikogo przemawiał, przemawiał, przemawiał...
Jednego razu los tak zdarzył, że całą kadrę oficerską
gdzieś wymiotło, a Belmond z konieczności otrzymał władzę
202
Opowiadania z rogatywkąnadzwyczajną, czym było zastępowanie samego dowódcy
kompanii. Władza absolutna i nieskrępowana. No i poznali
podchorążowie, co to szefowskie rządy. Poznali i przekonali
się. Na własnej skórze i dobitnie.
Pierwszego dnia tychże rządów, z powodu niepogody,
poranny apel całego pododdziału prowadzono na korytarzu
w akademiku. Belmond polecił podoficerowi dyżurnemu
wystawić dla siebie stolik i krzesło. Było to bardzo dziwne
i niespotykane, ponieważ wcześniej nigdy nic takiego się nie
zdarzyło. Apel zawsze przeprowadzano na stojąco. Stanowisko
do „urzędowania” ustawiono na środku i w tym momencie dla
wszystkich stało się jasne, że szef będzie „odbywał apel” na
siedząco. Już na wstępie celebra zapowiadała się tajemniczo.
Co bardziej wnikliwi podchorążowie zaczęli półgłosem
zastanawiać się, czy rutynowe meldunki od pomocników do-
wódców plutonów też będzie Belmond odbierał na siedząco
i salutował na siedząco, czy przy tych czynnościach to jeszcze
postoi, a dopiero potem spocznie na krzesełku.
Szybko okazało się, że za wcześnie na takie rozważania,
a rozstawianie mebli to nie był koniec przygotowań do apelu.
Gdy wszystkie plutony stały już w równych szeregach, po-
mocnik szefa wyniósł z jego kanciapy jakąś sporą butelkę do
połowy wypełnioną tajemniczą miksturą i ostrożnie postawił
ją na stoliku. Wszyscy zrozumieli, że oto rozpoczęła się jakaś
nowa i tajemnicza ceremonia.
– Czy Belmond będzie nas tym czymś częstował, czy jest
to może jakaś kurara dla niepokornych? – zapytał najbliżej
stojący podchorąży.
– To specjalne mleczko na nerwy i żołądek – równie ta-
jemniczo i szeptem prawie odpowiedział pomocnik, po czym
szybko wrócił do kanciapy.
– Mnie tu wyraźnie brakuje wykrochmalonego obrusika
i kwiatuszków – jak zawsze bystro zauważył Waldek.
203
Pranie karabinówNiestety, ani obrusa, ani kwiatków, ani telefonu, ani kajetu
na notatki nie doniesiono.
Po dość długiej chwili oczekiwania szef wreszcie „wy-
chynął” ze swojej dziupli. Lekko pochylony, powoli poczłapał
w kierunku krzesełka i ciężko usiadł. Wszyscy podchorążowie
z niepokojem i troską wpatrywali się w jego twarz, na której
widać było albo wielkie cierpienie, albo jakiś niezwykły cię-
żar troski i odpowiedzialności, bezlitośnie przygniatających
Belmonda.
– No tak, doigrali się. Oficerowie, chcąc się sierżanta
pozbyć, na kilka dni dali mu władzę dowódcy kompanii.
Władzę, która go po prostu zabija – mruknął znowu Waldek
z drugiego szeregu, a chichot przeleciał wzdłuż całej kompanii.
Szef milczał, uważnie lustrując oczyma szeregi podcho-
rążych. Nie wróżyło to dobrze, oj nie wróżyło...
Po dłuższej chwili ostrożnie odkręcił zakrętkę butelki
i prosto „z gwinta” powolutku wypił kilka łyków. W tym
czasie, w przepisowej odległości od stolika, stanęli wyprę-
żeni funkcyjni podchorążowie, chcący złożyć przewidziane
regulaminem meldunki.
Belmond ich jednak zaskoczył i meldunków nie przyjął,
nosowym głosem nakazując wrócić do szeregu.
Była to druga odsłona spektaklu pod tytułem „apel
Jako stary praktyk koszarowy szef doskonale wiedział, że
jemu jako pełniącemu rolę dowódcy kompanii należy złożyć
meldunek zbiorczy, a nie cząstkowe od każdego plutonu. Tak
było na każdym apelu, a tym, który odbierał meldunki od
pomocników, był zawsze on sam i dopiero potem osobiście
meldował o wszystkim dowódcy kompanii. Niby proste,
ale z przyzwyczajenia pomocnicy zapomnieli, że rola szefa
jest przecież w tym dniu zgoła inna, daleko wyższa, o czym
pamiętać należało.
poranny”.
204
Opowiadania z rogatywkąNo i się zaczęło.
Belmond gestem dłoni wstrzymał dalsze działania, a po
kolejnym przełknięciu mikstury lekko uniósł głowę i niezwy-
kle zmęczonym głosem zakomunikował:
– Pomocnik pierwszego plutonu do raportu. Na wyjścio-
wo (dotyczy umundurowania), zaraz po zajęciach, a teraz
kompania „Rozejść się”.
Wszyscy na moment zdębieli, ale po chwili stało się jasne:
uchybiono godności szefa, a to jest błąd, błąd niewybaczalny,
za który musi zapłacić podchorąży funkcyjny pierwszego
plutonu, bo to on właśnie powinien był zebrać meldunki
zbiorcze, a potem sam jeden wszystko szefowi zameldować.
Po powtórnym ustawieniu się szeregów Belmond, naj-
wyraźniej niezwykle obrażony, nie przyjął już żadnego mel-
dunku, tylko półgębkiem oświadczył, że podchorążowie nie
przestrzegają regulaminów „ubiorczych”, nie szanują sortów
mundurowych, że na salach żołnierskich panuje „ogólny i to-
talny bałagan i nieporządek” i dlatego on, aby z tym wreszcie
skończyć, na dzień następny ogłasza „apel mundurowy”.
I tak to podchorążowie usłyszeli dwie wielce dla siebie
niepomyślne wiadomości.
Wszyscy posmutnieli, a pomocnik, który po zajęciach
miał stanąć do raportu karnego, chodził przez całe zajęcia jak
struty. No cóż: tak „straszliwe” uchybienie musi być ukarane.
Srodze ukarane.
Nie uszło to uwagi młodego asystenta Tadzia, który do-
brze pamiętał postać Belmonda, bo sam kilka lat wcześniej
był pod jego troskliwą „opieką”.
– Panowie, spokojnie. Belmond zapętlił się w kwadraturę
koła – zaczął się śmiać, nawiązując swoją wypowiedzią do
kalamburowatych wystąpień samego zainteresowanego.
– Co stoi w regulaminie? – kontynuował porucznik Tadzio
– Ano to, że żołnierza do raportu karnego przedstawia jego
205
Pranie karabinówprzełożony. Czyż nie tak? A kto jest aktualnie przełożonym
pomocnika dowódcy pierwszego plutonu? Odpowiedź jest
prosta: sam dowódca kompanii, w tym przypadku Belmond.
Dowódców plutonów nie ma, a żaden z innych pomocni-
ków przełożonym kolegi nie jest. Aby wszystko było zgodne
z regulaminem, Belmond nie może sam sobie przedstawić
podwładnego do raportu. Koniec, kropka.
Wszyscy parsknęli śmiechem, a po zajęciach pomocnik do
raportu naturalnie się nie zgłosił, bo po prostu nikt nie miał
prawa go przedstawić. Jeden zero dla podchorążych, ale gra
nie skończona. Następnego dnia miał się odbyć zapowiadany
już „apel mundurowy”.
Taki apel to nie przelewki. Przeprowadza się go tak
naprawdę po to, aby udowodnić żołnierzowi, że albo czegoś
mu brakuje, albo że jakaś część umundurowania jest uszko-
dzona – nawet brak guzika jest na to dowodem. W ostatecz-
ności coś nie jest tak doczyszczone lub poskładane, jak być
powinno. Niezależnie od wszystkiego cały zestaw otrzyma-
nych sortów mundurowych i wyposażenia żołnierskiego
należało w ściśle określonym porządku zaprezentować
kontrolującemu.
No i po raz kolejny się zaczęło. Belmond, pomny upoko-
rzenia związanego z nie odbytym raportem karnym poprzed-
niego dnia, postanowił pokazać, na co go stać.
Na pierwszy ogień poszły gumowe ściągacze od polo-
wego munduru, ściągacze z definicji przez podchorążych
poodcinane, a to z tego powodu, że mocno cisnęły w śródsto-
pie, zwłaszcza podczas wielogodzinnych wykładów i zajęć
prowadzonych przecież na siedząco.
Szef z obrazoburczą miną uznał to za „niszczenie nowego
umundurowania”, na co jednak podchorążowie odpowiedzieli
gremialnie potrzebą wyfasowania dłuższych, wygodniejszych
spodni, a podchorąży Kazio w poczciwości swojej pokazał
206
Opowiadania z rogatywkąnawet zasinione od uwierających go gumek stopy. On jeden
gumek nie poodcinał.
Wymiana mundurów z natury rzeczy leżała w gestii szefa
kompanii, ale ponieważ były one nowe, w grę nie wchodziła.
Argumenty podwładnych poparte były jednak i dowodami,
i troską o zdrowie. Jakkolwiek z bólem serca, Belmond musiał
uznać racje żołnierzy.
Dwa zero dla podchorążych.
Wszyscy wiedzieli, że gra nie skończona i że szef tak
łatwo upokorzenia nie daruje. Rzeczywiście, opuścił jeszcze
niżej szczękę, skupił się w sobie i... odszedł do swojej „kap-
ciory” – magazynku kompanijnego. Nie na długo, bo jeszcze
tego samego dnia pokazał swoją pozycję w szyku i co może
podchorążym udowodnić.
Jako że uważał się chyba za najbardziej wyczulonego na
punkcie czystości szefa kompanii w całej akademii, a może
i wojsku, skupił się na tym aspekcie sprawy. Na pierwszy
ogień znowu poszły mundury.
– Bo to widzicie, podchorążowie. Mundury macie nie-
czyste – obwieścił na wieczornym apelu.
Dla wszystkich w tym momencie stało się jasne, że oto nie
tylko sumienia, obuwie wojskowe czy w ostateczności dłonie,
zwłaszcza po zajęciach poligonowych, można mieć „nieczy-
ste”, ale mundury też. A sprawa była prosta. Mundury wcale
nie były „nieczyste”. One były tylko z różną częstotliwością
i różnie prane.
Gwoli wyjaśnienia przypomnieć należy, że podchorą-
żowie otrzymali kilka zestawów mundurowych, w tym dwa
stricte polowego. Chodzili w nich na zajęcia i od czasu do
czasu na poligon. Problem polegał na tym, że nie wprowa-
dzono zbiorczego prania tegoż umundurowania, ponieważ
każdy czynił to według uznania. Sugerowaną regułą było,
aby „polówki” prać co najmniej raz na kwartał. Ta dowolność
207
Pranie karabinówwłaśnie powodowała, że jedni czynili to częściej, inni nieco
rzadziej. Z natury rzeczy w czasie lata lub intensywnych
zajęć poligonowych prania były częstsze, a zimą rzadsze, bo
mundurki prały się nad wyraz opornie. Techniki czyszczenia
też były różne. Niejeden moczył przez całą noc swoje ciuchy
w jakimś strasznie żrącym proszku, no i polówki po kilku
takich „starannych praniach” traciły swój regulaminowy
kolor khaki.
Efekt był do przewidzenia: kompania Belmonda chodziła
jak łaciata krowa, a na każdym apelu jawiła mu się przed oczy-
ma prawdziwa pstrokacizna. Jedni w mocno zbielałych już
strojach – jakby dopiero co wrócili z młyna, a inni w ciemnej
zieleni, bo pewnie płukali tylko swoje rzeczy w ciepłej wodzie,
gdyż na przykład po prostu nie chciało im się inwestować
w proszek do prania.
Na takie fanaberie podwładnych Belmond przystać nie
mógł, ale niestety nie bardzo wiedział, co z tym zrobić: far-
bować te wyblaknięte mundury czy w ogóle zakazać ich
prania? Ani na jedno, ani na drugie pozwolić sobie nie mógł,
a i regulamin nie pozwalał. Pozostało mu zatem chodzenie
z zasępioną miną i szukanie następnego haka na swoich
krnąbrnych podwładnych.
Wynik: trzy zero.
Nie byłby jednak Belmond sobą, gdyby czegoś specjal-
nego nie wymyślił, a przyznać trzeba, że na pomysł wpadł
iście szatański. Swoją moc postanowił pokazać w sytuacji,
w której podchorążowie byli od niego całkowicie uzależnieni,
a ponadto siedzieli jak na węglach. Sytuacją taką było przy-
znawanie i wydawanie przepustek.
Akcję odwetową przeprowadził metodycznie.
We wszystkich koszarach sobotnie popołudnie to czas
newralgiczny. Wiadomo, tydzień się skończył: pora na wyj-
ście poza koszary.
208
Opowiadania z rogatywkąCo jak co, ale przepustki były podchorążym potrzebne jak
powietrze. Każdy miał jakąś niezwykle ważną sprawę do „ob-
służenia” czy „zabawienia”, a sprawą tą, a właściwie istotą, była
zazwyczaj długonoga, z blond lub czarnymi włosami piękność
o powłóczystym i zniewalającym spojrzeniu. Te czarujące i ku-
szące powaby i wdzięki śniły się niejednemu przez cały tydzień.
Wszyscy wiedzieli, że posiadaczki tych cudowności czekać
nie powinny i dlatego każdy robił, co tylko mógł, aby udo-
wodnić im i sobie, że „podchorąży zawsze zdąży”. Tak było
i wszyscy byli tego świadomi, a Belmond... niestety też.
Czując aż nadto dobrze, że to jest właśnie najczulsze miej-
sce jego podwładnych, postanowił, że właśnie teraz pokaże,
na co go tak naprawdę stać. Kiedy w sobotnie popołudnie
wszyscy chętni na przepustki ustawili się grzecznie i regu-
laminowo przed magazynkiem szefa, ten, po dość długim
oczekiwaniu, wezwał do siebie podoficera dyżurnego i za-
rządził... czyszczenie broni.
Wieść ogłoszona przez dyżurnego poraziła wszystkich
jak piorun z jasnego nieba w pogodny dzień. No co jak co, ale
czyszczenie broni w sobotę? W sobotę po południu?!
Trzeba gwoli ścisłości zaznaczyć, że i owszem, podcho-
rążowie mieli na wyposażeniu osobistym broń. Każdy co
najmniej „kałasza”, a niektórzy i po pistolecie. Trzeba też
pamiętać, że broń była składowana w prawie hermetycznie
zamykanym magazynku, gdzie żaden kurz, czy nie daj Boże
wilgoć, wstępu nie miały. Broń ta nie była też praktycznie
używana, a jeśli już, to tylko w czasie przemarszu na poligon
i z powrotem. Takoż strzelanie, jeśli już do niego doszło, było
wydarzeniem rzadkim, po którym co najmniej dwukrotnie
czyszczono i oliwiono starannie każdy karabin.
Wszystko to Belmond wiedział, no ale w wojsku to tak
już było i jest, że artylerzysta armaty, ułan konia, a piechur
karabinu – nie wyczyszczą nigdy.
209
Pranie karabinów„Służba nie drużba, rozkaz nie gazeta” i dyżurny po
otwarciu magazynku zaczął wydawać broń, a podchorążowie,
chcąc nie chcąc i sypiąc przy tym dosadne określenia, zabrali
się za czyszczenie.
Za pośrednictwem swojego pomocnika raczył Belmond
i to jeszcze przekazać, że „sam i osobiście” każdą sztukę broni
obejrzy, aby w czyszczeniu nie było żadnej fuszerki. Przepustki
i owszem, zostaną wydane, ale dopiero wtedy, gdy cała broń
w komplecie wróci do magazynu.
Czarna rozpacz ogarnęła wszystkich, bo w tym momencie
stało się jasne, że z przepustek nici. A dziewczyny czekają...
Niektórzy, co bardziej zdesperowani, próbowali przed-
łożyć do sprawdzenia swoje lśniące jak lusterka karabiny, ale
wystarczyło szefowi włożyć złomek zapałki w jakąś szczelinkę,
których w karabinie jest bez liku, aby udowodnić delikwen-
towi, że niestety, ale karabin jest „nieczysty”.
– Bo to widzicie podchorąży – usłyszał ten i ów – wy
tu szefa swojego nie oszukujcie, bo i tak wam się nie uda.
Następnym razem traficie do raportu.
Wyglądało na to, że tym razem Belmond wygrał i to wy-
grał na całej linii. No i upajał się swoim tryumfem: „No i co,
podchorążowie? Warto było z szefem «w cymbergaja» po-
grywać? To ja mam władzę, władzę absolutną, a wy musicie
mnie słuchać”.
Tak mu się niestety jednak tylko wydawało, bo nie przewi-
dział jednej rzeczy, a mianowicie pomysłowości, przebiegłości
i sprytu podwładnych. Dla niego samego – jako ich przełożo-
nego, skończyć się to mogło całkiem nieciekawie, a mianowi-
cie... raportem karnym. Czymś, co tak bardzo lubił stosować
wobec innych. Cała sprawa z czyszczeniem karabinów szybko
nabrała zgoła inny, absolutnie nieoczekiwany obrót.
Zaczęło się od tego, że jeden z podchorążych, młody żon-
koś i od niedawna szczęśliwy tatuś, wpadł na zgoła oryginalny
210
Opowiadania z rogatywkąi nie stosowany dotąd sposób pozbycia się jakichkolwiek
zabrudzeń na broni.
– Panowie, a od czego jest ciepła woda, proszek i szczo-
teczka. Wykąpiemy karabinki i zaraz nasza „bronia” będzie
czyściutka jak pupcia noworodka.
Sugestia migiem rozeszła się po salach. „Tego jeszcze nie
grali” – można by powiedzieć, no ale cóż, zgodnie z porzeka-
dłem: „podchorąży to jak osioł – stworzenie uparte, odporne
na wszelkie perswazje i trudne do za...bania”.
Pomysł uprania karabinów podchwycono, a pomysłodaw-
ca dzielił się z kolegami swoimi nowymi doświadczeniami
uzyskanymi podczas kąpania noworodka. Czy robił to aku-
rat osobiście, czy tylko obserwował – nie wiadomo, ale nikt
przecież tego nie dociekał.
– Podtrzymując obiema rękami, trzeba dzieciątko włożyć
delikatnie do letniej wody. Główka zawsze musi być nad wodą,
aby mu do noska woda przypadkiem nie wpadła – tłumaczył
szczegółowo.
Rolę dzieciątek miały tym razem odegrać „kałasze”, zaś
proces ich kąpieli absolutnie nie przebiegał według wytycznych
troskliwego ojca. Nawet w teorii nie zrobiono tak, jak sugerował.
Do długiej i szerokiej rynny w umywalni nalano gorącej
wody, tak gorącej, jaką się tylko dało. Nawalono proszku, ile
wlezie, a potem faktycznie ostrożnie, tak aby nie poparzyć
sobie paluszków, „zdeponowano” tam karabiny. No i po-
leżały sobie automatyczne karabinki Kałasznikowa, chluba
radzieckiego przemysłu zbrojeniowego, we wrzątku z dobry
kwadransik albo dwa, a silny proszek do prania swoje robił.
Gdy woda porządnie wystygła, nie pozostało nic innego
jak tylko szczoteczką, tym razem delikatnie, a jakże, wymyć
najdrobniejszą nawet drobinkę smaru, jaka się może jeszcze
tu i ówdzie uchowała. Jednym słowem: nastąpiła sterylizacja
broni – sterylizacja prawie chirurgiczna.
211
Pranie karabinówDumni z siebie podchorążowie gremialnie ponieśli broń
do przeglądu. Przekonany o swojej przebiegłości szef z mar-
sową miną sprawdzał jeden, drugi, trzeci karabin, a tu nic:
wszystkie czyste jak łza. Wyglądało na to, że zrezygnowany
i zdezorientowany da sobie wreszcie spokój i upragnione
przepustki wyda. Gdy do sprawdzenia podał mu swoją broń
najpoczciwszy z poczciwych, szczery i przesympatyczny pu-
pil kompanijny Kazio, Belmond zdębiał. Po prostu zdębiał...
Wziąwszy karabin do ręki, nagle odrzucił go jak popa-
rzony. Oto z komory zamkowej ciurkiem wylała się ciepła
jeszcze woda...
– Co wyście podchorąży z tą bronią zrobili i dlaczego
ona taka ciepła?!
– Melduję panie sierżancie, że była kąpana w gorącej wo-
dzie. Ale nie w samej wodzie, z proszkiem, z proszkiem do
prania – nie omieszkał dodać jak zwykle absolutnie szczery
Kazio.
Oczy Belmonda w jednej chwili przewróciły się na drugą
stronę, białka wyszły na wierzch, ręka po omacku sięgnęła
po butelkę z miksturą, a z gardła wydobył się stłumiony głos:
– Pomocnik – tym razem było to skierowane do pomocnika
szefa – wydajcie im te przepustki i niech ja już tego wszyst-
kiego nie oglądam.
Zapominając o naoliwieniu, całą broń szybciutko zde-
ponowano w magazynie, a po dziesięciu minutach w rejonie
kompanii pozostała tylko służba dyżurna no i oczywiście szef,
który dłuższą chwilę dochodził do siebie.
Późnym wieczorem Belmond, żegnając się z podoficerem
dyżurnym, wyjawił mu powód swojego prawie zasłabnięcia:
– A czy wy podchorąży wiecie, co by było, gdyby się o tym
waszym wypraniu karabinów dowiedział oficer uzbrojenia?
Dyżurny, udając, że nie rozumie, z troską i pewnym nie-
pokojem na twarzy lekko zaprzeczył głową.
212
Opowiadania z rogatywką– Skończyłoby się to raportem karnym. Dla wszystkich.
Rozumiecie? Przekażcie to pozostałym podchorążym – i nie
czekając na jakąkolwiek reakcję, oddalił się dostojnym krokiem.
„Pewnie i tak by się skończyło, ale jako pierwszy na
dywaniku stanąłby nie kto inny tylko sam szef, bo to z jego
inicjatywy podjęto tak drastyczne środki” – pomyślał dyżur-
ny, lekko się uśmiechając, i po rozluźnieniu pasa wygodnie
usiadł w przygotowanym zawczasu fotelu.
Jako że od nowego tygodnia był już obecny dowódca
kompanii, szef zdał mu swoje obowiązki, a na podchorążych
coś ze dwa tygodnie był po prostu obrażony i na apele nie
przychodził. Jakież było przerażenie kadry dowódczej, kie-
dy podczas kolejnej kontroli magazynu broni stwierdzili, że
zdeponowane tam „kałasze” zmieniły kolor na lekko rudy...
Po pewnym czasie w akademickich koszarach wszystko
wróciło do normy, ale w pamięci podchorążych pozostał fakt
„wyprania karabinów”. Przypadek, jaki chyba nie zdarzył
się w żadnej innej uczelni wojskowej. A może się i wydarzył,
wszak belmondopodobnych było wielu...
213
Pranie karabinów
Pobierz darmowy fragment (pdf)