Darmowy fragment publikacji:
PAN PRZYPADEK
I CYKLIŚCI
JACEK GETNER
PAN PRZYPADEK
I
CYKLIŚCI
Wydawnictwo Zakładka
Redakcja: Sylwia Chojecka
Korekta: Małgorzata Wieczorek
Projekt okładki: Ewa Weinerowska
Skład i łamanie: Małgorzata Wieczorek
ISBN 978-83-64459-28-3
© Copyright by Wydawnictwo Zakładka, Warszawa 2019
© Copyright by Jacek Getner
Wydawnictwo Zakładka
ul. Szolc-Rogozińskiego 19/3
02-777 Warszawa
Zamówienia hurtowe: biuro@wydawnictwozakladka.pl
Rozdział I
Mistrz kierownicy
już nie ucieka
Filip Hirek, znany w całej Polsce aktywista rowerowy, czuł
się w tej chwili na swoim pojeździe jak połączenie torreadora
i linoskoczka. Miał bowiem na sobie wściekle czerwoną ko-
szulę, wywołującą furię jadących za nim kierowców, którzy,
gdyby tylko mogli, najchętniej nadzialiby go na swój zderzak.
Cyklista pędził środkiem drogi dwujezdniowej, ściśle trzyma-
jąc się środkowej linii. Chwiał się przy tym na obie strony,
jakby z trudem mógł utrzymać równowagę, i nikt nie śmiał się
do niego nawet zbliżyć, nie mówiąc o wyminięciu go z której-
kolwiek strony. Czasem tylko ktoś odważył się zatrąbić, ale
był to daremny trud. Oczy Hirka, wystające sponad drogiej
maski antysmogowej, wyrażały wobec tego kogoś wyłącznie
mieszankę pogardy i poczucia wyższości.
Tak było do chwili, gdy nagle tuż za jego tylnym kołem
znalazł się wielki terenowy czarny samochód. Filip, usłyszaw-
szy wyjątkowo głośno pracujący silnik, obejrzał się przez
5
ramię, ale nie mógł rozpoznać ani marki, ani twarzy kierowcy,
bo auto miało przyciemniane szyby. Również numer rejestra-
cyjny, świeżo ochlapany błotem, był nieczytelny.
„Że też na takiego policji nie ma – pomyślał zdenerwowany
Hirek. – Przecież tak nie wolno jeździć!”
Jakby w odpowiedzi na własne myśli Filip usłyszał zza ple-
ców groźne warknięcie silnika terenówki. Odruchowo mocniej
nacisnął na pedały, choć nie zwykł tego robić. Coś mu jednak
mówiło, że jadący za nim kierowca nie ma dobrych zamiarów.
Wkrótce przekonał się o tym bardziej bezpośrednio, gdy po-
czuł delikatne stuknięcie od tyłu. Zachwiał się na swym jedno-
śladzie. Kiedyś zdarzyła mu się już podobna rzecz, ale wtedy
stanął na środku drogi i zagrodził przejazd swoim rowerem,
a następnie wyprowadził kilka silnych ciosów w maskę sa-
mochodu. Teraz jednak coś kazało mu uciekać. Przyspieszył,
a gdy usłyszał trąbienie, zjechał na prawy pas.
Czarna terenówka go nie wyprzedziła, choć ochoczo zrobi-
ły to inne auta. Ona jednak jechała tuż za Filipem, zmuszając
go ciągle do zwiększania prędkości. W końcu zmęczony ro-
werzysta skierował się w boczną uliczkę, mając nadzieję, że
znajdzie tam bezpieczną przystań. Czarna terenówka ruszyła
za nim.
Hirek zjechał z jezdni i stanął na chodniku prowadzącym
przez środek niewielkiego skweru. Prześladujące go auto rów-
nież zatrzymało się jakieś sto metrów od niego. Filip patrzył na
ogromny stalowy przód, wielkie reflektory i był gotów przy-
siąc, że terenówka szyderczo uśmiecha się grillem chłodnicy.
W końcu ruszyła z piskiem opon w jego stronę. Przerażony
mężczyzna wskoczył na siodełko i popedałował przez środek
parku. Siła jego mięśni była jednak bez szans w starciu z mocą
dwustukonnego silnika ukrytego pod maską auta.
6
– Ludzie, ratunku! To wariat, chce mnie zabić! – próbował
krzyczeć, ale z przerażeniem stwierdził, że jego głos grzęźnie
gdzieś w gardle i na zewnątrz wydobywa się prawdopodobnie
niezrozumiały bełkot.
Nikt mu też nie przyszedł z pomocą. Zamiast tego wszy-
scy uskakiwali na boki, jak to zwykle się działo, gdy mknął
alejkami parków i skwerów. Wtedy był jednak zadowolony,
teraz zaś marzył o tym, żeby jakiś emeryt z laską, który zwykle
mu wygrażał, albo przynajmniej matka z dzieckiem w wózku
zagrodzili mu drogę. A on mógłby się za tą barykadą bezpiecz-
nie zatrzymać. Nie miał wątpliwości, że jego prześladowca,
mimo całej wściekłości, nie zdecydowałby się zabić nikogo
poza nim samym.
Skwer, którym uciekał Hirek, nie był zbyt duży, dlate-
go mężczyźnie udało się mimo wszystko umknąć terenówce
i pojechać chodnikiem między ścianą kamienic a parkujący-
mi wzdłuż drogi samochodami. Ta trasa była zbyt wąska dla
jego prześladowcy, a mimo to rowerzysta niemal wciąż czuł
na plecach jego oddech. Zobaczył prowadzące na podwór-
ko kamienicy uchylone drzwi, będące częścią bramy. Znał te
miejsca, nieraz zdarzało mu się tędy przejeżdżać i wiedział, że
tak może minąć kilka kolejnych ulic.
Zatrzymał się dopiero po dziesięciu minutach, gdy minął
już podwórka kilkunastu kamienic. Teraz wypadł z bramy jed-
nej z nich niemal wprost na piaszczystą parkową alejkę. Ode-
tchnął z ulgą, sięgając po bidon z napojem.
– Cholera, co za świr?! – burknął, z trudem łapiąc oddech.
– A może to nie wariat, tylko ktoś wynajęty?! Wszyscy mi za-
zdroszczą, że moja fundacja dostaje najwięcej pieniędzy. Ten
drań Brągiel byłby do tego zdolny. A może Rossa-Rostafiń-
ski? Dobrze, że chociaż jego mogę kontrolować przez Krzysia
7
Makuszewskiego i jego żonę, która robi u tego arystokraty
z bożej łaski. Chociaż na Adelkę też trzeba uważać, nie wiado-
mo, czy nie donosi do swojego szefa.
Kiedy się napił, sięgnął po komórkę, żeby zawiadomić po-
licję o niebezpiecznym wariacie, który go ścigał. Wprawdzie
uciekał przed nim poza zasięgiem miejskiego monitoringu, ale
na pewno ktoś go zauważył.
Zanim jednak zdążył wybrać numer, usłyszał za sobą zna-
jome warknięcie silnika. Zamarł w bezruchu, bojąc się odwró-
cić. Strach tak go sparaliżował, że nie uciekał już, kiedy samo-
chód zbliżał się do niego coraz bardziej i bardziej. Zdołał tylko
wymamrotać:
– Tylko nie teraz, proszę. Nie przed Wielkim Grantem! Ja
go muszę zdobyć. Muszę! Ten Wielki Grant musi być mój
i tylko mój!
Pani Irmina Bamber nie była osobą z natury mściwą. Uwa-
żała nawet, że mszczenie się bardziej upokarza autora zemsty
niż jej ofiarę. Ponadto taki czyn był wyrazem złych emocji,
których należało unikać. I tak ogólnie, jak każdy cywilizowa-
ny człowiek, brzydziła się zemstą.
Tyle teorii, teraz zaś przyszedł czas na praktykę. Pani
Bamber, patrząc na lekko przerażoną minę swego sąsiada,
słynnego detektywa Przypadka, nie potrafiła ukryć satysfak-
cji. W końcu przecież jakaś kara za to, co jej zrobił, mu się
należała. I nieważne były szlachetne pobudki, jakimi się kie-
rował.
– Naprawdę chce mi to pani zrobić? – zapytał zrezygnowa-
ny Jacek.
8
– No wiesz, ktoś się musi zająć moim mieszkaniem. W koń-
cu ten rejs dookoła świata, na który wybieram się z Antonim,
trwa dziesięć miesięcy. Nie mogę prosić Wojtka – tak miał na
imię wnuczek pani Irminy – żeby cały ten czas tu przychodził
czy nawet tu zamieszkał. Ma własne życie. Dlatego Zygfryda
i Teodora wydają się do tego idealne.
– Oczywiście to, że ja bym się mógł zająć pani mieszka-
niem, pani nie przekonuje?
– Ty też masz własne życie. Zwłaszcza od chwili, od kiedy
wprowadziła się do ciebie ta sympatyczna Malwina. Nawet
Małgosia, świeć panie nad jej duszą, nie mieszkała z tobą aż
tak długo. No i zdaje się, że ta nowa nie traktuje cię przejścio-
wo, ale tak bardziej na stałe, prawda?
– To skomplikowane – odpowiedział wymijająco Jacek.
– Jak zwykle u ciebie, jeśli chodzi o kobiety – zauważyła
zgryźliwie pani Irmina. – Czy ty choć raz mógłbyś się z kimś
związać tak po prostu i bez komplikacji?!
– Pewnie mógłbym. Tylko po co? – odpowiedział niefraso-
bliwie Jacek, a jego słowa zirytowały dodatkowo panią Irmi-
nę, dlatego detektyw od razu sprostował: – Bardzo chciałbym
się z kimś tak po prostu związać. – A po chwili dodał dużo
ciszej: – Ale teraz to nie jest już możliwe.
Pani Irmina chciała zapytać, dlaczego zaczął szeptać,
a może też skomentować słowa Jacka w jakiś inny sposób, ale
on położył palec na ustach. Następnie wyjął z kieszeni notes,
w którym zapisał coś bardzo ważnego. Pani Bamber spojrzała
na kartki ze zdziwieniem, bo doskonale wiedziała, że detek-
tyw pisze jak kura pazurem i nieraz trudno jest go rozczytać.
Tym razem jednak starannie postawił litery, tak żeby czytający
nie mógł mieć wątpliwości co do treści i nie musiał zadawać
mu zbędnych pytań. Jego sąsiadka rozumiała to doskonale
9
i choć chciałaby wciąż mówić: „przecież to niemożliwe”, „ale
jak to?”, „czy ty na pewno ze mnie nie żartujesz?”, to jednak
czytała w milczeniu, nie zwracając uwagi na to, co mówi do
niej Jacek.
– A wie pani, że pod trzynastkę wprowadzają się nowe oso-
by? Panowie Roman i Gabrysia widocznie nie mają zamiaru tu
wrócić. W sumie Gabrysi nie ma się co dziwić, jakiś czas spę-
dzi jeszcze w szpitalu. I raczej nie ma ochoty mieszkać w miej-
scu, które zakończyło ich szczęśliwy związek z Romanem. To
znaczy zakładam, że wciąż będą razem i w końcu uznają, że
przecież to nie Roman jest winien, iż w końcu wybuchł i go
pobił, tylko ja, który swoim zakazem nocnych kłótni niepo-
trzebnie tłumiłem ich emocje – stwierdził rozbawiony. – Ci
nowi to zdaje się jakieś małżeństwo zapalonych rowerzystów.
– Ciekawe, czy wiedzą, że to mieszkanie jest przeklęte –
powiedziała pani Irmina, choć ta kwestia niespecjalnie ją in-
teresowała. Przed chwilą jednak skończyła czytać Jackowe
notatki i uznała, że jeśli jego obawa przed podsłuchem zamon-
towanym w jej mieszkaniu nie jest bezpodstawna, powinna się
jakoś odezwać.
– Jeśli nawet nie, pewnie wkrótce przekonają się o tym
sami. Będę leciał, Malwina czeka z obiadem.
– No właśnie, czy ona ci za tłusto nie gotuje? – zaniepokoi-
ła się niebezpodstawnie pani Irmina. Od czasu gdy z Jackiem
zamieszkała była dziennikarka, detektywowi przybyło dobre
dwa kilogramy, a może nawet trzy!
– To nie jest tak, jak pani myśli. – Jacek podniósł się i ru-
szył do wyjścia. – Wszystko przez to, że przestałem biegać.
O ile treść Jackowej notatki, czy też raczej prośby, a może
nawet wręcz misji jej powierzonej, skutecznie zadziwiła pa-
nią Irminę, to powyższe oświadczenie detektywa wprawiło ją
10
w osłupienie. To prawda, od czasu jak się na niego pogniewała
i z nim nie rozmawiała, nie widziała, aby wybiegał na swój
codzienny trening, lecz uznała, że to tylko kwestia ich ograni-
czonych kontaktów. Bo tego, że przestał biegać, nie była sobie
w stanie wyobrazić. Robił to regularnie od niemal dziesięciu
lat, gdy wprowadził się do mieszkania numer dwanaście przy
ulicy Koneckiej 40. Przez te wszystkie lata przygotowywał się
przecież do maratonu, a teraz ot tak, po prostu, przestał bie-
gać?! To przecież niemożliwe!
Pani Bamber chciała znów zadać swemu sąsiadowi mnó-
stwo pytań, ale ten wychodził już na korytarz. Samo to może
nie byłoby przeszkodą, gdyby nie fakt, że na ich piętrze poja-
wiło się dwóch osobników dźwigających na ramionach wspa-
niałe jednoślady. Na widok sąsiadów jeden z nich uśmiechnął
się promiennie.
– Państwo pozwolą, że się przedstawię. Krzysiek Maku-
szewski, wprowadziłem się przedwczoraj z żoną. A to mój
kolega, Filip Hirek. Ten Hirek – dodał z dumą. Pani Irmina
powiedziała zdawkowe „aha”, bo nie znała żadnego „tego Hir-
ka”, ale po takim oświadczeniu nowego sąsiada nie wypada-
ło się przyznać do tej niewiedzy. – Jeden z twórców słynnej
Masy Krytycznej – dodał Makuszewski, będąc pewnym, że te-
raz jego sąsiedzi padną z wrażenia. Nie brał bowiem pod uwa-
gę, że nie znają oni wydarzenia służącego utrudnieniu życia
wszystkim warszawskim kierowcom w piątkowe popołudnia.
Nie wiadomo dokładnie, dlaczego pani Irmina i Jacek nie
padli na kolana, w każdym razie zamiast tego po prostu się
przedstawili.
– Irmina Bamber, mieszkam tu pod czternastką. A to sąsiad
spod dwunastki, Jacek Przypadek. Ten Przypadek – dodała,
nie wątpiąc, że akurat o „tym Przypadku” wszyscy słyszeć
11
musieli. Nie myliła się, fakt ten szczególnie poruszył Hirka,
który nieco dramatycznie zawołał:
– To przeznaczenie! Pan mnie musi uratować!
– Filip, daj spokój. – Lekko zakłopotany Makuszewki pró-
bował mitygować kolegę.
– No przecież inaczej on mnie prędzej czy później zabije!
– Kto? – zapytał Przypadek.
– Tego właśnie nie wiem.
Podkomisarz Łoś czuł się, jakby go z czegoś okradziono.
Albo jeszcze gorzej. Gdyby faktycznie ktoś mu coś zabrał,
wszcząłby śledztwo i złodzieja niechybnie spotkałaby sro-
ga kara. Ale ta strata była niematerialna, choć jednocześnie
jak najbardziej namacalna. Pierwszym jej objawem okazał
się dodatkowy centymetr, który przybył w obwodzie jego
brzucha.
To jednak tak mocno go nie martwiło. Przejmował się
faktem, że jego świat, codzienny rytm, do którego zdążył
przywyknąć, uległ nagłemu rozpadowi. To powodowało, że
komisarz czuł się jak człowiek z zaburzeniami błędnika, nie
do końca wiedzący, dokąd ma pójść, i wciąż obijający się
o ściany.
– I czemu tak siedzisz na tym fotelu? – Do ucha komisarza
dobiegł gderliwy głos jego żony.
– Przecież wolne mam dzisiaj.
– To może byś Cywila wyprowadził?
– Byłem z nim godzinę temu.
– To może byś chociaż rozwiązał sprawę morderstwa tej
Marcakowej? Młoda kobieta i takie nieszczęście…
12
– Jakie nieszczęście? Normalnie jakiś napity kochanek jej
ten nóż kuchenny wsadził prosto w szyję. Sama wiesz, że tam
ją wielu odwiedzało i nieraz sobie popili… Albo i gorzej…
– Jak gorzej?
– To jacyś artyści byli i to tacy mocno nowocześni, co to jak
rzeźbę zrobią, to nie wiadomo, czy to człowiek czy wieszak na
ubranie. To pewnie i narkotyków tam było trochę. Mnie się
najbardziej nie podobał ten taki wielki brunet. Takie miał krza-
czaste brwi i spojrzenie mordercy. Jak go kiedyś zobaczyłem,
jak od niej wychodził, to sam się przestraszyłem. Łapy miał
jak bochny chleba, udusiłby człowieka w sekundę…
– To by jej nożem nie zabijał – skontrowała pani Łosiowa.
– Nie wiadomo. Łapy zawsze zostawiają odciski palców,
a nóż można po prostu zabrać. Zresztą jak nie on, to może
ten mały blondynek? Takie miał wiecznie przestraszone oczy.
Myślałem nawet, że się boi tego wielkiego bruneta, ale kiedyś
niechcący usłyszałem, jak się na niego wydziera.
– Nie, ten to rzeczywiście był mikrus, musiałby chyba na
krzesełko wejść, żeby jej szyję przeciąć. Mnie najbardziej to
się nie podobała ta ruda. Ona to chyba była zazdrosna o tego
bruneta. Musisz ją przesłuchać.
– A daj mi już spokój z tymi romansami! – Zniecierpliwio-
ny policjant machnął ręką.
– Łosiu, ty chyba serca w ogóle nie masz – zdenerwowała
się żona podkomisarza. – Mówisz, jakby to była jakaś obca
kobieta, a nie nasza sąsiadka.
– No i właśnie dlatego nie powinienem się zajmować tą
sprawą, bo mogę być nieobiektywny. A śledztwo prowadzi
komisarz Dynda.
– To ten, od którego przejąłeś sprawę morderstwa Eleonory
Pahl? – skrzywiła się niezadowolona pani Łoś.
13
– A co ci się nie podoba? To jest bardzo doświadczony policjant.
– Nie popisał się w tej sprawie. Gdyby nie detektyw Przy-
padek…
– Detektyw Przypadek wyłącznie pomagał mi w tej sprawie
– stwierdził stanowczo podkomisarz. – Dobrze o tym wiesz.
– Tak, wiem. – Pani Łosiowa machnęła ręką. – Jakby jesz-
cze pomógł Dyndzie w sprawie Marcakowej, to byłabym spo-
kojniejsza.
– Przecież wiesz, że w policji współpracuję z nim wyłącz-
nie ja. – Podkomisarz wydawał się niemal oburzony sugestią,
że słynny detektyw miałby prowadzić wspólne śledztwa z in-
nym stróżem porządku niż on.
– I dlatego ty się powinieneś tym zająć. Zwłaszcza że ostat-
nio nic nie mówiłeś o nowych zleceniach dla niego. Może na
emeryturę przeszedł?
– Tacy jak on nigdy nie przychodzą na emeryturę, mogą
co najwyżej zginąć w nieszczęśliwym wypadku. Dlatego czu-
ję, że teraz coś wisi w powietrzu. I to naprawdę będzie jakaś
grubsza sprawa.
– Grubszy to ty się ostatnio z powrotem robisz – stwier-
dziła krytycznie żona policjanta. – A już tak ładnie zacząłeś
chudnąć.
– No i o to właśnie chodzi – powiedział niezrażony podko-
misarz Łoś. – Ten Przypadek przestał biegać. Tak diametralna
zmiana przyzwyczajeń musi się łączyć z jakąś absolutnie nie-
zwykłą sprawą.
– Z jaką?
– No jeszcze nie wpadłem na jej trop. Ale zrobię to.
– Biegać mógłbyś i bez tego Przypadka.
– Może i mógłbym, ale muszę się skupić na tym, żeby
się dowiedzieć, co tym razem kombinuje. On na pewno nie
14
zmienił tych zwyczajów bez powodu. Pewnie chciał zburzyć
moją czujność albo wyczuł, że jak biegam tak jak on, to czę-
ściej jestem go w stanie wyprzedzić w rozwiązywaniu za-
gadek. – Podkomisarz nie zauważył, że z każdym kolejnym
słowem jego żona przygląda mu się z coraz większą troską.
– Tak, to na pewno o to chodzi. Boi się, że dotrę do jakiejś
jego szczególnej tajemnicy, dlatego już nie biega. A może
robi to jakoś w sekrecie? Na przykład pokonuje te trasy we
własnym domu, żebym nie widział? Chyba będę musiał to
sprawdzić.
– Tylko nie popadaj znowu w obsesję.
– Jaką obsesję? – Policjant spojrzał na żonę jak ktoś wybu-
dzony z bardzo interesującego snu.
– Już ty dobrze wiesz jaką, Łosiu.
– Wiesz co? Wyprowadzę chyba znowu Cywila.
– Od początku ci tak radziłam – powiedziała z niezmąco-
nym spokojem żona. – Naucz się wreszcie mnie słuchać, a do-
brze na tym wyjdziesz.
Jacek lubił czasem w obecności swoich klientów spoglą-
dać na szklaną kulę należącą niegdyś do słynnego jasnowi-
dza Ossowieckiego, a zdobiącą teraz biurko detektywa. Przy-
pominał tym gestem różnego rodzaju cwaniakom, że szkoda
czasu na oszukiwanie, bo on i tak wszystko zaraz zobaczy
w tym magicznym przedmiocie nakrytym niezwykle gustow-
nym melonikiem w stylu Poirot. Tym razem jednak nie musiał
tego robić. Jego najnowszy klient od samego początku wizyty
u Jacka przyglądał się zaczarowanej kuli jak zahipnotyzowany
i mówił wszystko dokładnie jak na spowiedzi, u której nigdy
15
Pobierz darmowy fragment (pdf)