Darmowy fragment publikacji:
PIOTR BOROWIEC
G
M
FR
A
ENT
POLSKIE UPIORY
Copyright © by Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba sp.j.
Copyright © by Piotr Borowiec
Wrocław 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Korekta i redakcja:
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
KAMILA ŚWIĄTKOWSKA
JUSTYNA MASERAK
Skład:
DOMINIKA ŚWIĄTKOWSKA
Ilustracja na okładce:
BARTOSZ WOJDYGA
fragment książki
Wydanie I
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana
w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób, włącznie
z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych
systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo Gmork Świątkowska Ryba Sp. j.
ul. Domeyki 16 53-209 Wrocław
www.gmork.pl
email: wydawnictwo@gmork.pl
tel: 795 626 546
Piotr Borowiec
POLSKIE UPIORY
Spirala
Naprawdę chcecie wiedzieć?
Napiszę wam wszystko, korzystając z tego, iż mam władzę
przynajmniej w prawej ręce. Nie jestem w stanie chodzić,
mówić, większość ciała została sparaliżowana. Kula przeszła
przez rdzeń kręgowy, lecz jedynie naruszyła go, nie przerwała.
Uszkodziła tkanki, zrywając połączenia układu nerwowego,
pozmieniała neurony spotkane po drodze w miazgę. Prawie
udana próba samobójcza. Przeprowadzona prawidłowo,
włożyłem lufę w usta, wepchnąłem głęboko, nie przejmując
się smrodem smaru i tym, że metal rani dziąsła. Kilka minut
wcześniej widziałem, jak w ten sam sposób odebrał sobie
życie Marek. Nadzwyczajnie udana próba samobójcza. Naci-
snął spust, huk wstrząsnął szybami zaniedbanego domu, na
tapecie za moim przyjacielem… moim byłym przyjacielem
rozkwitł bordowy kwiat. Nie, makabryczny znak nie przypo-
minał kwiatu. Krew, odłamki kości i mózgu nie ułożyły się
w płatki, lecz w kształt, który przypominał mi spiralę. W jej
centrum tkwił kilkugramowy kawałek ołowiu, który uwolnił
Marka od przekleństwa. Albo od konieczności przekazania
przekleństwa komuś innemu.
Tak to się dla niego skończyło; tak, jak dla nas wszyst-
kich zaczęło – prostym, znanym wszystkim znakiem. Coś
wręcz trywialnego, kojarzącego się z banalnymi przedmio-
tami: sprężyną, wirem, muszlą bezkręgowca, jest w istocie
najstraszniejszym symbolem, kryje się za nim wszystko.
Dosłownie WSZYSTKO. Jest bramą, jest kluczem, jest warunkiem
sine qua non osiągnięcia wiedzy absolutnej. Nie do zniesienia.
Dzwoniąc do mnie, Marek znał przyszłość, musiał mieć
świadomość, że wybierając się do niego, wezmę broń. Wiedział,
że przyjadę. Wiedział, co się zdarzy albo się zdarzyć może,
jakie są prawdopodobne drogi rozwoju sytuacji albo jaki jest
jej jedyny możliwy finał. Który z punktów na płaskiej krzywej
jest bliżej centrum.
– Paweł… przyjedź. Musisz mi pomóc to skończyć – niewy-
raźny głos w słuchawce telefonu. Obłęd i rany uniemożliwiały
Markowi prawidłowe artykułowanie słów.
– Nie.
– Znam sposoby, by cię zmusić.
– Znasz, to fakt, ale niekoniecznie jesteś w stanie. Nie przyjadę.
– Przyjedziesz, też chcesz to zakończyć albo rozpocząć na
nowo. Wcale nie czujesz się dobrze. Prawda?
Marek właśnie tym skłonił mnie do przyjazdu: obietnicą,
że skończymy to razem. Gdy już otwierałem samochód,
cofnąłem się i wszedłem z powrotem do domu. Broń ukry-
wałem w sejfie, w którym oprócz pistoletu i amunicji nie
chowałem niczego wartościowego. Zabezpieczonego glocka
wetknąłem za pasek od spodni.
Dwie godziny później zaparkowałem przed brzydkim,
piętrowym budynkiem w małej wsi pod Krakowem. Ja wycho-
wałem się dwie ulice dalej, tkwiłem w tej cholernej dziurze
do rozpoczęcia studiów dziennikarskich. Podobnie jak Marek,
który powrócił tu, gdy został wypisany ze szpitala, a obłęd
zniszczył jakiekolwiek szanse na normalne funkcjonowanie.
W jego domu rodzinnym wówczas mieszkała tylko siostra.
Wyprowadziła się, zapłakana, niesiona histerią oraz poczuciem
winy, po tym, jak brat powiedział dziewczynie, że zna szcze-
góły śmierci matki. Opisał wszystko dokładnie, spokojnym
i cichym głosem człowieka, który nie ma pretensji. Staruszka
ciężko chorowała, leki tanie nie są, ani opieka prosta. Pewnego
wieczoru Marzenka po prostu nie podała wszystkich tabletek.
6
Nikt tego dokładnie nie sprawdzał, wszyscy uznali zgon za
naturalną śmierć po wieloletniej walce o następny dzień życia.
Oczywiście Marek zrobił to celowo. Zdawał sobie sprawę,
że Marzena nie będzie w stanie mieszkać z kimś, kto ma świa-
domość, jak bardzo pragnęła śmierci matki. Chciał być sam
i został tu sam, w niszczejącym domu, razem ze swoją wiedzą.
Wszedłem, nie pukając, od razu skierowałem się szybkim
krokiem na piętro. W domu potwornie śmierdziało, odór
świadczył o tym, że jedyny lokator nie przejmuje się zmianą
pościeli, spłukiwaniem toalety czy gnijącą żywnością
w lodówce. Marek siedział w swoim pokoju, wpatrując się
przez okno w rozgwieżdżone niebo. Od tygodni nie wstał
z tego miejsca. Palce kurczowo zaciśnięte na poręczy fotela,
wzrok wbity w szybę, uporczywa, bezsensowna walka, aby
odsunąć od siebie to wszystko, co wiedział.
A wiedział wszystko.
– Daj mi broń. – Nie przywitał się, w żaden sposób nie
skomentował mojego przybycia, nawet nie drgnął. Od razu
przeszedł do konkretów.
– Marek…
– Co, będziesz mnie przekonywał, że życie ma sens? Uwierz
mi, nie ma. Kogoś, kto wie wszystko, nie można przekonać do
niczego. Prawda? I powiem ci coś jeszcze, coś o tobie…
Przerwał, aby z trudem wstać. Odwrócił się do mnie,
w świetle latarni wyraźnie zobaczyłem jego twarz. Od czoła
aż po podbródek biegły różowe blizny. Ostrze noża odcięło
spory kawałek małżowiny usznej i nosa, uszkodziło jedno
z oczu, porozcinało wargi. Lekarze uznali, że autoagresja jest
jednym z objawów postępującej schizofrenii. Prawda okazała
się bardziej skomplikowana.
– Otóż, Pawle, przyjechałeś do mnie, mając nadzieję, że
powiem ci, gdzie jest księga. Z drugiej strony, rozważasz też
pożegnanie się z życiem. Tak jak Moszczyński. Tęsknisz za
absolutną wiedzą, zdając sobie sprawę, jaka jest nieznośna.
7
Teraz masz poczucie, że jesteś nikim i niczym, jak wszyscy
ludzie na świecie. Chcesz zrobić to co ja albo jeszcze raz
wypowiedzieć zaklęcie i poczuć się… poczuć, że jesteś jak
wszystkie wszechświaty. Przypomnieć sobie. Gdy byłeś na
moim miejscu, to modliłeś się, aby ktoś zdjął z ciebie to prze-
kleństwo. A kiedy się udało, zdałeś sobie sprawę, jak bezna-
dziejnie nudna jest normalność.
– Zanim strzelisz sobie w łeb, powiesz mi, co wybiorę? –
Położyłem broń na stole przed nim.
– Obie rzeczy: być jak bóg-idiota oraz umrzeć. Księga
Spirali jest w piwnicy.
Szybko podniósł broń, wepchnął w usta i nacisnął spust.
Gdy ciało upadło na podłogę, ja odwróciłem się i zszedłem na
dół, do piwnicy.
W ciemnym pomieszczeniu zapach spalenizny przytłumił
smród rozkładu. Nie musiałem długo szukać, to, co zostało
z woluminu, znalazłem zaraz przy schodach. Ogień strawił
prawie wszystko oprócz skórzanej oprawy i karty tytułowej, na
której kamień litograficzny odbił przeklęty symbol. Nie będę
w stanie nic odczytać, a co gorsza, nie pamiętałem zaklęcia.
Sukinsyn.
Miał rację, wybrałem obie rzeczy, lecz obu nie otrzymałem.
Sąsiedzi, zaalarmowani hukiem wystrzału, wezwali policję.
Funkcjonariusze udzielili mi pierwszej pomocy, błyska-
wicznie przetransportowali do szpitala. Przytomność odzy-
skałem kilka dni później.
***
Próbowali mnie przesłuchiwać. Pytali i oczekiwali odpowiedzi
na piśmie, skoro nie potrafię mówić. Proszę opisać wydarzenia,
jakie poprzedziły wypadek? Czy nakłaniał pan denata do samo-
bójstwa? Jaki był jego stan psychiczny w momencie zdarzenia?
Rozumiem, w przypadku samobójstwa prokuratura musi
8
sprawdzić, czy nie doszło do przestępstwa nakłaniania lub
ułatwiania targnięcia się na życie. Rutyna i standardowe
procedury, a przy tym idiotyzm. Absurdalność tych pytań
wynikła chociażby z informacji zawartych w naszych kartach
chorobowych. Były lekarz i były dziennikarz, z problemami
psychiatrycznymi, ze skłonnościami do autoagresji. A zbla-
zowana pani prokurator pytała, w jakim znajdowaliśmy się
stanie psychicznym.
Nic im nie napisałem. Jednak gdy prawniczka odwiedziła
mnie ostatni raz, tylko po to, aby życzyć szybkiego powrotu
do zdrowia oraz poinformować mnie, że nie znalazła podstaw
do wszczęcia postępowania karnego, uznałem opisanie
wszystkiego za dobry pomysł. Spisać to, co przeżyłem. Może
dzięki temu będę w stanie przypomnieć sobie tekst zaklęcia.
Inwokacja to tylko konwenans, nieistotny element rytuału.
Liczy się tylko tych kilkanaście sylab, które wypowiem, stojąc
w środku narysowanej spirali.
Chciałbym poczuć to jeszcze raz, rozumieć wszystko, znać
każdą przyczynę i każdy skutek. My potrzebujemy WIEDZIEĆ,
ta potrzeba, silniejsza niż u innych ludzi powodowała, że
wybraliśmy taką, a nie inną drogę życia: ja, Marek i Mosz-
czyński. Dziennikarz, doktor nauk medycznych i historyk.
Z tym, że Marek przeżył to najgorzej. Jego szaleństwo było
najgwałtowniejsze, najbardziej destruktywne, najszybciej też
stracił kontrolę nad sobą. Już w dwa tygodnie po tym, jak
dostał księgę, zniszczył wszystko wokoło. Spotkałem wtedy
jego kolegę ze szpitala, tamtejszego kapelana, który opowie-
dział mi, co się stało. Szedłem przez zatopiony w wiosennym
słońcu Kraków. Spacerowałem po prostu, szczęśliwy i spokojny,
mijałem ludzi, nie znając ich przeszłości, podziwiałem budynki,
nie znając ich historii, pokonywałem kolejne metry, nie zdając
sobie sprawy, kto szedł przede mną i kto pójdzie po mnie.
Zwykły człowiek, wolny od nieskończonej ilości informacji,
w tym wielu takich, których nie powinien posiadać nikt.
9
Naprawdę, nikt. Tęsknić za tym zacząłem później, a w tamtej
chwili czułem jedynie ulgę.
Ksiądz szedł z naprzeciwka, nie zauważyłem go w tłumie
anonimowych już dla mnie ludzi. Gdybym rozpoznał go
wcześniej, przeszedłbym na drugą stronę ulicy, odwrócił się,
uciekł jakoś.
– Och, pan Paweł! Dobrze, naprawdę dobrze, że pana
spotkałem!
wykrztusić.
10
Przyjrzałem mu się zdziwiony. Łysa czaszka, z naciągniętą
na nią, pomarszczoną ze starości skórą. Spod siwych brwi
wpatrywały się we mnie zmęczone oczy mądrego puchacza.
Nawet w tamtej chwili myślałem, że gdyby dalej spoczy-
wało na mnie przekleństwo boga-idioty, to wiedziałbym
o spotkanej osobie wszystko. A tak nie potrafiłem sobie przy-
pomnieć, gdzie już go widziałem.
– Tak, no tak, nie pamięta pan naszego spotkania. Cóż,
kilka razy odwiedził pan naszego przyjaciela Marka Mikołaj-
czyka u nas w szpitalu. Kojarzy już mnie pan?
Kojarzyłem, jasne, lecz w tej chwili nie miało to większego
znaczenia. Usłyszałem nazwisko człowieka, który przeze mnie
oszalał albo wkrótce oszaleje. Z początku nie chciałem słuchać
tego, co stary ksiądz ma do powiedzenia. Poczułem się zbity
z tropu i zdezorientowany, nie miałem pojęcia, co robić.
Zignorować go i odejść? Zaprzeczyć, „proszę księdza, to jakaś
pomyłka”? Więc stałem i słuchałem. A może chciałem poznać
konsekwencje swoich czynów? Nieważne, kapłan mówił dalej:
– Z naszym przyjacielem dzieje się coś niedobrego. Nie
chcę używać poważnie brzmiących słów ani stawiać diagnoz,
do których nie jestem upoważniony, jednak, wie pan, Marek
albo oszalał… albo, cóż…
Albo został opętany – dokończyłem w myślach.
– Przykro mi, to straszne – tyle mniej więcej zdołałem
– Naprawdę! Od tygodnia nie pojawił się w pracy. Wcze-
śniej przez kilka dni zachowywał się dziwnie. Tak nagle, nic
wcześniej nie wskazywało, że ma… cóż… problemy. W szpi-
talu albo nie odzywał się, albo mówił ludziom rzeczy bardzo
nieprzyjemne. Odmawiał podejmowania obowiązków, twier-
dząc, że nie ma sensu leczyć pacjentów, skoro i tak umrą,
a on wie kiedy. Kilka razy zarzucił kolegom kłamstwo, słysząc
ich rozmowy. Jakieś drobne sprawy, zupełnie Marka niedoty-
czące. Nie potrafił skoncentrować się na najprostszych czyn-
nościach, sprawiał wrażenie albo totalnie nieobecnego…
albo… jakby to powiedzieć. Wręcz odwrotnie. Najgorzej to
ostatniego dnia, ordynator chciał już kogoś wezwać… wie
pan, z oddziału psychiatryczno-neurologicznego.
Ksiądz przerwał na chwilę swoją opowieść. Westchnął,
prawą rękę przyłożył do karku, aby poluzować sztywną kolo-
ratkę. Uświadomiłem sobie, że nie odejdę od niego, nie ucieknę
pod byle pretekstem. I tu nie chodziło o mojego następcę,
o nie. Chodziło mi o mnie.
Bo widzicie, cholera, ja prawie nic nie pamiętam.
– No więc, wie pan… on przyszedł do pracy w złym stanie.
To znaczy, źle wyglądał. Nieogolony, brudny, w nieświeżych
ubraniach. Mamrotał coś pod nosem, nie zwracał uwagi na
polecenia ani na pytania. Chyba próbował, jakoś… nie wiem…
zwalczyć to, co się z nim działo. Nie był jednak w stanie
podjąć obowiązków. Po godzinie bezsensownego włóczenia
się po szpitalu stanął przy oknie na klatce schodowej i po
prostu patrzył przez nie. Mamrotał coś do siebie. Ordynator,
Michalski, nie chciał robić zamieszania, wie pan, to oddział
geriatryczny. Nie chciał wzywać pielęgniarzy ani wszczynać
procedury przymusowego badania psychiatrycznego, tym
bardziej, że w sumie nie stwierdziliśmy, że… że chory stwarza
jakieś niebezpieczeństwo. Ja z nim zawsze dużo rozma-
wiałem… bo, wie pan, przecież Marek to bardzo wierzący
człowiek. No więc doktor Michalski poprosił mnie, abym to ja
porozmawiał z Markiem. Podszedłem, próbowałem zagadać.
11
On mówił do siebie, jakieś dziwne rzeczy, bardzo chaotyczne.
Ksiądz kolejny raz przerwał, poprawił znowu koloratkę, przetarł
spocone czoło. Wykorzystałem sekundę ciszy, aby zadać pytanie:
– Co mówił? – Głos mi drżał z ciekawości i niepokoju.
Pomyślałem, że
jak wyglądają
objawy przekleństwa, może zacznę sobie przypominać to, co
wiedziałem. Chociażby ułamek.
jeśli usłyszę dokładnie,
– Cóż, ja bym to nazwał bełkotem… wtedy… bo potem…
No nieważne. Mówił o tym, co widzi, może myśli, a może wie.
Strasznie chaotycznie. O ludziach, o zdarzeniach, o przyszłości.
Bardzo szybko wypowiadał słowa, tak na zasadzie skojarzeń.
Abstrakcyjnych, ale niezwykle… niepokojących. Zwrócił na
mnie uwagę dopiero za trzecim razem, gdy go zawołałem.
Odwrócił się do mnie i powiedział: „Ty! To ty! Jesteś bardzo
ważnym punktem na spirali! To już nie może być księga”.
Poprosiłem, czy nie mógłbym go odwieźć do domu, tam byśmy
porozmawiali. On po prostu wyszedł i… teraz jest w szpitalu.
– Co się stało? – spytałem już bardzo opanowanym głosem.
Kapłan, zanim odpowiedział, pokiwał powoli głową.
– Taaak… Odwiedziłem Marka pięć dni później. Gdy zoba-
czyłem go w drzwiach… to niewyobrażalne! Nie do opisania. On
okaleczył sobie twarz, przyjął mnie zakrwawiony, z policzkami
i ustami zmasakrowanymi czymś ostrym. Ja oniemiałem. On był
taki spokojny, panie Pawle, taki spokojny! Otworzył mi drzwi
i wpuścił do środka. I zaczął mówić. Wyjaśnił, że nabył wiedzę,
nieludzką i ponad pojęcie. Ból i rany miały mu pomóc, jak to
mówił, utrzymać się na powierzchni. Nie pogrążyć się w nieskoń-
czonej otchłani informacji, bo instrumenty do ich przetwarzania
są jak najbardziej ludzkie. Postukał się w głowę. A potem mi
powiedział, że jestem już niepotrzebny i żebym się wynosił.
A więc jednak. Strzępy wspomnień tych dni, to, jak zabrali
mnie wtedy na pogotowie. Psychiatra. Histeria Emilii, mojej
byłej żony. Co ja jej powiedziałem? Co zrobiłem? Czego
miałem świadomość? My naprawdę szalejemy, jeśli jesteśmy
12
obarczeni przekleństwem. Umysł jest jak puste naczynie, ta
wiedza jak cały ocean. Jeśli próbować wlać ocen do wiadra, to
drugie zawsze pęknie. Raczej prędzej niż później.
– On po prostu jest chory, proszę…
– Nie. – Kapłan po raz kolejny pokiwał głową. – To coś więcej.
Bo wie pan, ja poszedłem na pogotowie. Wróciłem z sanita-
riuszami. Przyszliśmy po niego, on się nie opierał. Spokojny,
tak jak poprzednio. I powiedział mi coś na odchodnym. Dwie
sprawy. Po pierwsze, że wtedy, w czerwcu, gdy odwiedziłem
Bazylikę Grobu Świętego w Jerozolimie i miałem kryzys wiary,
to miałem rację. Boga nie ma, a ja służę ogłupianiu ludzi.
Po drugie… on powiedział mi, że siostra w szpitalu bardzo
chciała, żebym przyszedł i faktycznie, wściekła się na mnie,
że musi umierać sama. Rozumie pan, co to oznacza?
To oznacza, że otrzymałem kolejny dowód na to, że przez
pewien czas faktycznie ciążyło na mnie przekleństwo, które prze-
szło na mojego przyjaciela. Nic mi to nie dawało, nawet okruchy
tego, co poznałem wcześniej, nie chciały do mnie wracać.
– To jest jakaś siła nieczysta. Ja nigdy, powtarzam, nigdy nie
dzieliłem się z nikim, nawet ze spowiednikiem tymi wątpli-
wościami. I powiem panu coś, o czym myślałem ostatnio. Pan
również miał problemy, prawda? Załamanie nerwowe, żona
odeszła. A objawy tego załamania, z tego, co mi powiedziano,
były podobne do tych u Marka. A teraz on… to samo prze-
chodzi. I tak się zastanawiam, czy wie pan, co może…
Odszedłem bardzo szybko, nie dałem kapłanowi szansy na
zapytanie mnie tonem już mniej przyjemnym, czy przypusz-
czam, co też mogło być przyczyną obecnego stanu Marka.
Całe moje zadowolenie, że uniknąłem przekleństwa, odeszło,
aby już nigdy nie wrócić.
Poczucie winy, uczucie upokarzająco wręcz banalne, oraz
nadzieja, że wiedza jakoś wróci, zmuszały mnie do zaintereso-
wania się losem mojego przyjaciela. Moim byłym przyjacielem.
Wypisano go ze szpitala już trzy dni później. Lekarz, który
13
podjął decyzję, nie chciał o niej rozmawiać. Nie mam pojęcia,
jak go Marek zmusił. Boże, przecież wiedział o ludziach
wszystko. Zostawił mieszkanie w Krakowie, przeniósł się
do domu rodzinnego. Marzena zadzwoniła tego samego
wieczoru, rozhisteryzowana, aby zwierzyć się, co usłyszała od
brata. Ja nie miałem ochoty ani jej pocieszać, ani wyjaśniać,
ani wysłuchiwać. Nie interesowały mnie jej wyrzuty sumienia
ani strach, że ktoś zna jej tajemnicę.
Cały czas zastanawiałem się, czy Marek ma ze sobą księgę.
***
Paczka przyszła do mnie po trzech tygodniach bezczynności.
Blokada, brak pomysłów, a nawet coś głębszego – poczucie
totalnego bezsensu, bezwartościowości tego, co robię. Cztery
miesiące wcześniej ukazała się moja książka Najciemniejsza
z białych kopert, zbiór kilku reportaży śledczych. Podobno
najlepszych w karierze, lecz pochwalne recenzje oraz gwiazdki
przy tytule na lubimyczytać.pl tylko mnie irytowały.
Pisałem o polskich najemnikach walczących w prywatnych
firmach w Iraku, gangsterze z Pruszkowa, który po odbyciu
piętnastu lat kary wyszedł na wolność i założył sektę, korupcji
w seminariach duchownych oraz tuszowaniu mobbingu
w gigantycznych korporacjach. Ostre, gniewne dziennikarstwo,
za które zbierałem nagrody i dostawałem listy z pogróżkami.
Z tym, że ja już nie potrafiłem pisać ostrego, gniewnego dzien-
nikarstwa. Skończył mi się zapał, może to głupio brzmi, ale tak
się właśnie stało. Do wygrzebywania brudu, opisywania go,
poznawania i sprzedawania czytelnikom potrzebna jest paląca
ciekawość. Co jest za zasłoną rzeczywistości? Jaka jest prawda
o ludzkiej duszy? Kim naprawdę jest człowiek? Zacząłem
odkrywać machlojki, demaskować konspiracje, oskarżać winnych
i bronić skrzywdzonych, aby uszczknąć trochę wiedzy wyższej.
Wydawało mi się, że mogę i że powinienem. Coś więcej niż
14
romantyczne wyobrażenie o dziennikarstwie oraz marzenie,
że kiedyś ujawnię skandal na miarę afery Rywina. Chciałem
dostosować polską szkołę reportażu do potrzeb społecznych
XXI wieku. Chciałem być znany, a jakże. Lecz przede wszystkim
pragnąłem dowiedzieć się prawdy przez zajebiście duże P.
Fakt, że ochrzcili mnie w „Polityce” mianem „Kapuścińskiego
polskiego reportażu śledczego”, w ogóle mnie nie ucieszył. Inte-
resowało mnie to tyle, co eunucha premiery filmów pornogra-
ficznych. Nie o to mi przecież chodziło. Nie udało mi się poznać
prawdy o rzeczywistości, o tym czym-jest-to-co-jest. Ile bym nie
ujawnił skorumpowanych polityków, to i tak nie wiedziałbym,
jak zepsuta jest władza. Ile bym nie wskazał kombinacji potęż-
nych korporacji, to i tak nie dowiedziałbym się, jak duży
jest ich wpływ na społeczeństwo. Ile bym nie przeprowa-
dził rozmów ze zgwałconymi dziewczynami i gwałcicielami
w połowie odsiadki, nigdy bym nie poznał odpowiedzi na
pytanie: „dlaczego ludzie gwałcą?”.
Księgę opakowaną w szary papier otrzymałem w momencie,
gdy zdałem sobie sprawę, że mieszając patykiem po
powierzchni szamba, nigdy nie zbadam, jak jest głębokie.
Związana sznurkiem paczka, na wierzchu ktoś flamastrem
napisał „Dla Pawła Zielińskiego. Nadawca: doktor Kazimierz
Moszczyński”. Otrzymywałem różne rzeczy: dokumenty,
zdjęcia albo anonimowe zapewnienia, że jeśli nie odpuszczę,
to ktoś na moich oczach wybije wszystkie zęby żonie i użyje
sobie na jej ustach. Książek nie dostałem nigdy, to już nie te
czasy, aby ważne informacje przekazywać w opasłych tomach.
W niepozornej paczce znajdowała się książka oprawiona
teczkowo, z pożółkłymi kartami objętymi przez twardą, tektu-
rową okładzinę. Na pierwszej stronie znalazłem tylko lito-
grafię przedstawiającą spiralę. Na następnej zobaczyłem też
tytuł nawiązujący do znaku. The Book of Spiral, Londyn 1912.
Zamiast nazwiska autora, jedynie jego inicjały. J.K.L.
Ktoś mi przysłał antykwaryczną księgę. Intrygujące. List
15
dołączony do woluminu był już nie tyle intrygujący, co
wręcz niepokojący. „Szanowny Panie Pawle! Nazywam się
Kazimierz Moszczyński i zatrudniono mnie na stanowisku
adiunkta na wydziale socjologiczno-historycznym Uniwer-
sytetu Rzeszowskiego. Przesyłam Panu pewną pozycję, którą
otrzymałem od mojego kolegi z zagranicy, która to księga
być może pozwoli Panu znaleźć odpowiedzi na nurtu-
jące pytania, na przykład dotyczące sposobu, w jaki jeden
z bohaterów pańskiego reportażu zrekrutował pierwszą swoją
ofiarę. Chodzi mi tutaj o tekst o sektach. Pozna pan prawdę,
a w zasadzie nie prawdę, ale Prawdę”.
Mimo usilnych starań nigdy nie dowiedziałem się, w jaki
sposób ten cholerny bandyta nakłonił osiemnastoletnią
dziewczynę z dobrego domu do zamieszkania z nim, upra-
wiania z nim seksu, oddania mu ukradzionych rodzicom
pieniędzy, a w końcu do założenia apokaliptycznej grupy reli-
gijnej oraz popełnienia samobójstwa na oczach innych miesz-
kańców Domu Ostatniego Millenium. Gdy przeczytałem
napisaną odręcznie wiadomość, nie zastanawiałem się, w jaki
niby sposób stara książka ma mi pomóc pozyskać odpowiedzi
na te akurat pytania. Niedowierzałem, zszokowany wręcz,
skąd facet wiedział, iż mnie to nurtuje. Nikomu nie mówiłem,
że nie znam początku historii. Uznałem to za dziennikarską
porażkę, a ja bardzo nie lubię mówić o niepowodzeniach.
Zaintrygował mnie, naprawdę, cholera, zaintrygował.
To wystarczyło, żebym zaczął czytać Księgę Spirali.
Przygotowując się do materiału o byłych więźniach zakłada-
jących obłędne kulty, przeczytałem bardzo dużo podobnej lite-
ratury. Podobnej, nie identycznej, bowiem Księga tylko spra-
wiała wrażenie kolejnego traktatu mistyczno-religijnego albo
krótkiej historii wszechświata, oraz wykładu demonologicz-
nego, zapisu kilku dziwacznych teorii spiskowych, podręcz-
nika czarnej magii czy historii archeologicznej wyprawy do
Syrii. Styl, w jakim tekst został napisany, sugerował, iż jego
16
autorem jest kompletny wariat. Erudycja oraz umiejętność
łączenia zjawisk i ich przedstawiania świadczyła, iż ów wariat
jednak wiedział, co pisze.
Księga Spirali momentami mnie oczarowywała, niekiedy
przerażała, najczęściej jednak zadziwiała.
Ciągle i uparcie powracał wątek kosmologiczny. Według
J.K.L., kimkolwiek on był, nasz wszechświat jest jednym
z wielu, narodził się i umrze. Wszystkie rzeczywistości
układają się w kształt spirali, są poszczególnymi punktami
na krzywej. W centrum tej figury tkwi obłąkane bóstwo,
wszechwiedzące, ale bezradne. Posiadające wiedzę absolutną,
o wszystkim, co się zdarzyło i zdarzy, o każdym fakcie oraz
o tym, jak te fakty są połączone. Azathoth, ślepy bóg-idiota,
bezsilny wobec swojej własnej natury.
Autor zapewniał w jednym z ostatnich rozdziałów, iż
w trakcie badań nad starożytnymi kultami zdobył umiejętność
nawiązywania telepatycznej łączności z Azathothem. Dzięki
niej śmiertelnik może uzyskać całą wiedzę, jaka dostępna jest
bóstwu. Ten, kto wypowie inkantację, znajdując się w środku
narysowanej spirali, będzie jak bóg. Problem polegał na tym, iż
w tym samym czasie zaszczytu łączności z Azathothem mógł
dostąpić tylko jeden człowiek. Jeden jedyny. Wypowiedzenie
zaklęcia przez kogokolwiek powodowało, iż to na wypowiada-
jącego przechodziło błogosławieństwo, a poprzednik je tracił.
Coś jak sztafeta – chociaż drużyna liczy wielu zawodników,
biegnie tylko jeden z nich. Gdy skończy, pałeczkę przekazuje
następnemu. Opis rytuału zaczynał się patetycznie: „łączność
z Nim, z wiedzą i przeklętym błogosławieństwem uzyskuje się
jedynie przez kombinację woli, znaku graficznego i wypowie-
dzianego na głos wezwania”.
W tym momencie, gdy przeczytałem zapewnienia J.K.L., iż
zna potężne zaklęcie, powinienem odłożyć książkę. W najlep-
szym wypadku, a tak po prawdzie, to powinna ona wylądować
w koszu. Wszechświaty równoległe, wszechwiedzące bóstwo,
17
zaklęcia, rytuały odprawiane na środku magicznego znaku –
dobranoc, dziękujemy państwu. Zmarnowany czas na czytanie
trzystu stron okultystycznego bełkotu.
Jednak nie potrafiłem ani wyrzucić Księgi Spirali, ani
głośno przyznać się przed samym sobą, iż to nie tylko bełkot.
Na tych trzystu stronach porozsiewano bardzo dużo niepo-
kojących uwag. Niepokojących mnie, bo dotykających moich
problemów i moich przeżyć. Strona dwudziesta dziewiąta:
adnotacja o przyszłym czytelniku, który czyta te słowa po
zerwaniu ze swoją kobietą. Tydzień wcześniej odeszła ode
mnie żona. Strona sto sześćdziesiąta ósma: opis rozterek przy-
szłego czytelnika, który został uznany za świetnego dzienni-
karza, a w ogóle go to nie cieszy. Strona dwieście osiemdzie-
siąta dziewiąta: i po raz kolejny, przyszły czytelnik pojawia się
zupełnie niespodziewanie, w czasie opisu kolejnej teorii okul-
tystycznej, jako człowiek, który z nikim już się nie kontaktuje,
tylko ze swoim przyjacielem lekarzem. Faktycznie, dwa dni
wcześniej widziałem się z Markiem.
Ciekawe? Na pewno. Niepokojące? Żeby tylko. Tak naprawdę,
cała sytuacja zaczęła mnie przerażać, co nie zmieniało faktu,
iż dalej intrygowała. Wiele uwag dotyczących tego niezna-
nego przyszłego czytelnika, pomimo że równie osobistych,
nie odnosiło się do mnie. Chyba… tak teraz podejrzewam…
były to pułapki zastawione na moich poprzedników. Zapewne
kilka z nich podziałało na Moszczyńskiego.
Odłożyłem księgę na biurko i dopiero wtedy zauważyłem,
że rogi ostatnich czytanych kartek poznaczyły wilgotne
plamy. Faktycznie, gdy jestem mocno zdenerwowany, pocą
mi się ręce. Uruchomiłem komputer, postanowiłem, że zanim
dokończę lekturę, sprawdzę, czy wszechwiedzący Google zna
tytuł albo ma jakieś informacje o facecie, który przysłał księgę.
Na słowa kluczowe „The Book of Spiral” wyszukiwarka
wyrzuciła mi masę typowych bzdur. Jakaś książka fantasy,
jakieś gry RPG, jakieś psalmy. Lepiej poszło z hasłem „Kazi-
18
mierz Moszczyński doktor”. Pierwszy wyświetlił się nekrolog.
Świętej pamięci zmarły odszedł od nas śmiercią tragiczną
w dniu, w którym paczka została nadana.
Cudownie, facet nadaje mi dziwaczną księgę, która oprócz
tego, że jest szalonym podręcznikiem czarnej magii, to jeszcze
jest rozprawą o moim życiu, a potem sobie umiera. Jak?
Dlaczego? Po co?
Jedna z moich koleżanek ze studiów pracowała w lokalnej
gazecie rzeszowskiej. Dziewczyna kiepsko wylądowała, szczególnie
jak na tak ogarniętą dziennikarkę. Z pewnością mogła zdobyć
szczegółowe informacje o śmierci naukowca z tamtejszej uczelni.
– Zieliński? – Ludzie ze studiów zawsze zwracali się do
mnie po nazwisku. – A czemuż to gwiazda reportażu dzwoni
do szarej myszy z prowincji?
– Ewka, to poważna sprawa, potrzebuję informacji o śmierci
jednego faceta z Rzeszowa.
– Aha, potrzebujesz informacji. No przecież…
– Tak, cholera. Facet zmarł trzy dni temu, nazywał się Kazi-
mierz Moszczyński. To ważne, odwdzięczę…
– O, pewnie, że się odwdzięczysz. Jak wszyscy w tej branży,
psia wasza mać. Dobra, będę coś miała, to zadzwonię.
Ewka okazała się naprawdę ogarniętą osobą. Oddzwo-
niła tego samego wieczoru z paskudną opowieścią. Arche-
olog, znany w swoim środowisku. Sporo publikacji, dobra
opinia. Niedawno miał problemy psychiczne. Nikt się nie
spodziewał, wszyscy wstrząśnięci. Skończył paskudnie, znaleźli
go w godzinę po tym, jak powiesił się w mieszkaniu. Wcze-
śniej widziano go na poczcie, ale wobec faktu, że okoliczności
zdarzenia ewidentnie wskazywały na samobójstwo, nikt nie
dochodził, co też obłąkany doktor wysłał.
Gdy odłożyłem telefon, zupełnie
już suchymi dłońmi
sięgnąłem po wolumin. Dokończyłem go, przeczytałem wszystko
wraz z opisem rytuału. Zaklęcie jest strasznie trudne. Chociaż
w Księdze znajdowały się wskazówki, jak je wymówić, to dopiero
19
za trzecim razem udało mi się je wypowiedzieć poprawnie.
Pewien jestem, że gdyby teraz udało mi się je przypomnieć,
wypowiedziałbym je właściwie już za pierwszym razem.
Trzy tygodnie później Księgę Spirali otrzymał Marek. Tego,
co działo się przez ten czas, prawie w ogóle nie pamiętam.
Podobnie jak samej inkantacji.
Prawie nic.
Jest więc nadzieja.
***
Magdalena jest najmilszą pielęgniarką. Angażuje się w szczery,
niewymuszony sposób. Nie tylko mówi do mnie, ale i cier-
pliwie czeka, aż napiszę odpowiedź. To ona zorganizowała
mi laptopa. To ona podniosła mnie z podłogi w tę noc, gdy
próbowałem wypowiedzieć zaklęcie.
Bo widzicie, cholera, ja je sobie przypomniałem. Całe, co
do jednej sylaby.
Dziesięć stron zapisanych notatek i wola wystarczyły, żeby
wygrzebać z poranionych wspomnień brzmienie inkantacji.
Miałem władzę nad prawą ręką, mogłem też ześlizgnąć się na
podłogę i pełznąć ku środkowi pokoju. Mogłem również nary-
sować spiralę. Nie byłem w stanie jednak wypowiedzieć zaklęcia.
IA TH’AILOG! KTHAKLUTH M’KHUR’G ATH’LYS!
Jeśli ma się sprawny aparat mowy, prawidłowe wypowie-
dzenie skomplikowanej inkantacji jest trudne. Jeśli ma się krtań
i gardło zupełnie niewładne, jest to po prostu możliwe. Dwie
godziny powtarzania w myślach, prób wyszeptania, napisania
ręcznie, wypowiedzenie bezwładnymi wargami nie przyniosły
rezultatu. Oprócz woli i znaku graficznego do nawiązania łącz-
ności konieczne jest jeszcze wypowiedzenie na głos zaklęcia.
I tak znalazła mnie Magdalena, skulonego w płodowej pozycji,
w środku absurdalnego symbolu namalowanego flamastrem.
Nawet nie mogłem wyładować swojej frustracji, niemowa
20
tak samo nie wypowie zaklęć, jak i przekleństw. Pielęgniarka
podniosła mnie, pomogła z powrotem zająć pozycję w fotelu.
Pytała, jak może mi pomóc, zawiadomiła też lekarza. Psychiatra
zareagował typowo, zwiększając dawkę neuroleptyku.
Nie zażywałem ich, nauczyłem się oszukiwać, wkładając
tabletki pod język. Mogłem myśleć, musiałem wręcz, tyle mi
pozostało. Gapić się przez okno i usiłować wszystko zrozumieć.
Bo widzicie, cholera, to wszystko wydawało mi się bez sensu.
Skoro połączyłem się ze ślepym bogiem-idiotą, skoro
nabyłem jego wiedzę, to poznałem również przyszłość.
Dlaczego więc zgodziłem się na to, co mnie spotkało? Nało-
żyłem na siebie błogosławieństwo szalonego bóstwa, które
okazało się przekleństwem. Oszalałem, co zmusiło mnie do
rezygnacji z przekleństwa. Przekazałem je swojemu przyja-
cielowi, który miał podobne ambicje, z tym że skierowane
ku wiedzy medycznej. Jego spotkała śmierć, mnie kalectwo.
Spisanie całej historii, tygodnie spędzone w fotelu, gapienie się
przez cały czas w rozgwieżdżone niebo.
Dlaczego się na to zgodziłem? Mogłem przecież palnąć
sobie w łeb jak Marek, albo powiesić się jak Moszczyński.
I chyba podejrzewam, o co w tym wszystkim chodzi.
O was.
To nie tylko wy domagacie się wiedzy, to wiedza domaga się
was. Jest jak wirus, przenoszony z jednego nosiciela na kolej-
nego. Jednak aby zakażenie nastąpiło, nosiciel musi odprawić
rytuał, czego nie zrobi, jeśli nie będzie zaintrygowany. Nikt
już nie chce czytać opasłych ksiąg, szczególnie jeśli zawierają
obłąkane treści. Mnie zaintrygowała księga, ale was zaintry-
guje coś krótszego.
Na przykład dziwaczny tekst znaleziony w Internecie.
Cała ta makabra, nasze szaleństwo i nasze samobójstwa,
wszystko to miało na celu uwiarygodnienie historii. Co innego
znaleźć obłąkany tekst, co innego znaleźć obłąkany tekst napisany
przez znanego samobójcę, który przyjaźnił się ze znanym
21
samobójcą, a w tym obłąkanym tekście wymienia z imienia
i nazwiska innego znanego samobójcę.
Nie jest przypadkiem, że mam władzę w prawej ręce. Mogę
nie tylko stukać nią w klawiaturę, mogę też pewnie trzymać
żyletkę. Trzeci trup jeszcze bardziej zaintryguje czytelnika.
Macie zapisany tekst zaklęcia, macie podstawowe infor-
macje o rytuale. Macie też trzy nazwiska uwiarygadniające
historię. Wygooglujecie je sobie. Przecież w Internecie można
znaleźć wszystko. Naprawdę, teraz już wszystko.
Marzec 2015
22
Piotr Borowiec
Ojciec Alicji i Julii, fan klasycznej literatury grozy i muzyki
rockowej. Jest stałym współpracownikiem bloga Okiem
na Horror, oraz kwartalnika „OkoLica strachu”. W 2015
roku jego opowiadanie Tam, gdzie mieszkają szczury otrzy-
mało nominację do Nagrody Polskiej Literatury Grozy im.
Stefana Grabińskiego. Swoje teksty publikował w magazy-
nach „Krypta”, „Histeria”, „Grabarz Polski”, „Brama”, antolo-
giach Horror na Roztoczu 2 oraz Krew zapomnianych bogów.
W 2015 roku nakładem wydawnictwa Gmork ukazał się zbiór
jego opowiadań Wszystkie białe damy.
Nikt go nie będzie zastraszał! Ani żywi, ani martwi nie mieli prawa
wymuszać na sędzim Rzeczpospolitej korzystnego dla siebie wyroku.
Nikt!
Góra krzyży
Tytuł najnowszego zbioru opowiadań Piotra Borowca brzmi jak
manifest i w istocie jest tak, że ta książka nie mogłaby nazywać
się inaczej.
Borowiec wykorzystał atrybuty literatury gatunkowej nie po
to, by je po prostu powielić, by zapisać kolejne strony iteracjami
znanych już motywów, ale by przez narzędzia, jakie ta literatura
oferuje, przeczytać współczesną Polskę. I o tym przede wszystkim
są Polskie upiory: nie o manifestacjach nadprzyrodzonego, ale
o demonach, które zamieszkują ludzkie serca: o zakorzenionych
w historii, w mentalności, w uwarunkowaniach środowiskowych
złośliwych duchach, których podszepty zmieniają ludzkie życie
w piekło na ziemi.
Jednocześnie znać w tych tekstach rękę oddanego wielbiciela
klasyki grozy. Jej zderzenie z całkowicie współczesną proble-
matyką i scenografią wypada w książce Borowca rewelacyjnie
i stanowi chyba najlepszy dowód na to, że horror dysponuje
wielkimi możliwościami spełniania nieśmiertelnego postulatu
Conrada: wymierzania sprawiedliwości widzialnemu światu.
Wojciech Gunia
Zbiór dwunastu opowieści niesamowitych, inspirowanych moty-
wami z klasycznej literatury grozy, w nowej, czasem przewrotnej
formie, w których elementy nadprzyrodzone płynnie wple-
ciono w ludzkie losy, aby z ich pomocą pokazać, że najgorszym
potworem zwykle jest człowiek.
www.gmork.pl
fb.com/wydawnictwo.gmork
Pobierz darmowy fragment (pdf)