Bursztynowy Motyl i nagroda Magellana dla Piotra Strzeżysza!
W czerwcu 2015 roku książka Powidoki , została nagrodzona Bursztynowym Motylem (nagrodą im Arkadego Fiedlera) dla Najlepszej Książki o tematyce podróżniczej i krajoznawczej 2014 roku, a w maju Nagrodą Magellana dla Najlepszej Książki Podróżniczej 2014 roku.
Fot. naszemiasto.pl - Piotr Strzeżysz podczas wręczenia nagrody Bursztynowy Motyl
O książce:
Czułem smutek, taki zwyczajny, jaki się czasami czuje, kiedy żegnamy kogoś dopiero co poznanego, podświadomie wiedząc, że ten ktoś odszedł na zawsze, a nam się wydaje, że coś nam umknęło, czegoś w tym krótkim spotkaniu zabrakło i że zaraz, za moment, tych kilka krótkich chwil rozpłynie się w niepamięci i teraz już nic nie da się zrobić, aby je ocalić.
Może każde takie spotkanie, ci wszyscy przypadkowi ludzie na mojej drodze, zabierają jakąś cząstkę mnie, a ja zabieram cząstkę ich, i jedyne co po nas pozostaje, to niewyraźne, rozmazane powidoki, w których później, po latach, na próżno usiłujemy siebie odnaleźć.
Mały Piotr ma kilkanaście lat, kiedy po raz pierwszy wybiera się zupełnie sam w swoją rowerową wędrówkę z małej miejscowości Łuków na południe Polski. Podstępem, w pełnej konspiracji, na pożyczonym rowerze, tylko po to, żeby zrealizować kotłujące się od dłuższego czasu w głowie dziecięce marzenia i przekroczyć granicę znanego, oswojonego świata. 25 lat później dorosły Piotr ma za sobą tysiące przejechanych na jednośladzie kilometrów w śniegu i w upale, dziesiątki odwiedzonych krajów na obu półkulach, setki napotkanych na swojej drodze ludzi. Powidoki to jego wersja wspomnień z drogi, która cały czas trwa, nawet jeśli trzeba na chwilę się zatrzymać. To opowieść o ludziach, których mija się na szlaku, pamiętając mniej lub bardziej wyraźnie ich przyjazne słowa i pomocne gesty. To wreszcie zapiski z podróży pełnej kolorów, zapachów i dźwięków, które z czasem rozmywają się, ale nigdy nie blakną. Bo najpiękniejsze podróże nigdy się nie kończą.
Piotr Strzeżysz i Powidoki goścmi Filipa Łobodzińskiego i Agaty Passent w programie Xiegarnia --> zobacz online
Piotr Strzeżysz gościem studia 'Active' w TVN Meteo --> zobacz online
Piotr Strzeżysz gościem Pawła Drozda w audycji 'Do południa' w radiowej Trójce
--> posłuchaj online (audycja z 24 marca 2015)
--> posłuchaj online (audycja z 5 lutego 2015)
Film Patagonia 2015 (więcej filmów na stronie --> onthebike.pl)
O autorze:
Piotr Strzeżysz – autor książek Makaron w sakwach , wydanych nakładem Wydawnictwa Bezdroża. Skończył kilka szkół, studiował na kilku kierunkach, pracował w różnych miejscach, m.in. na budowie, w bibliotece i w kilku szkołach. Od lat realizuje marzenie zwiedzenia świata na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią i pisaniem. Przejechał kilkadziesiąt krajów na pięciu kontynentach. Jak pisze o sobie:
'Przewłóczyłem się przez kawałek świata, ale ciągle coś gdzieś mnie pcha. Są chwile, kiedy myślę, że pewnego dnia się zatrzymam. Ale potem zasypiam, śnię o lataniu i wiem, że sam nigdy tego nie zrobię. Taka karma'. W 2015 roku Piotr został nagrodzony KOLOSEM 2014 w kategorii podróże: za wytrwałość w próbach odnalezienia życiowej prawdy w podróży i odwagę przyjmowania tego, co przyniesie droga, a k siążka Powidoki zdobyła nagrodę 'Bursztynowego Motyla' w Konkursie im. Arkadego Fiedlera oraz nagrodę Magellana w kategorii najlepsza książka podróżnicza.
Fot. Adrian Larisz - Piotr odbiera KOLOSA 2014 w kategorii podróże: za wytrwałość w próbach odnalezienia życiowej prawdy w podróży i odwagę przyjmowania tego, co przyniesie droga.
Zapraszamy na blog Piotra: On the bike
Darmowy fragment publikacji:
p i o t r s t r z e ż y s z
powidoki
Autor tekstu: Piotr Strzeżysz
Fotografia na okładce: Piotr Strzeżysz
Redaktor prowadzący: Agnieszka Krawczyk
Redakcja: Sandra Trela
Skład: Dawid Kwoka
Projekt okładki: Jan Paluch
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu
niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą
kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magne-
tycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź to-
warowymi ich właścicieli.
Autor oraz wydawnictwo Helion dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce in-
formacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich
wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub au-
torskich. Autor oraz wydawnictwo Helion nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności
za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Wydawnictwo Helion
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel.: 32 2309863
e-mail: redakcja@bezdroza.pl
księgarnia internetowa: http://bezdroza.pl
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres:
http://bezdroza.pl/user/opinie/?bepow1
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Wydanie I
ISBN: 978-83-283-0071-2
Copyright © Piotr Strzeżysz, 2014
Copyright © Helion, 2014
• Kup książkę
• Poleć książkę
• Oceń książkę
• Księgarnia
internetowa
• Lubię to!
Nasza
społeczność
p i o t r s t r z e ż y s z
p i o t r s t r z e ż y s z
powidoki
powidoki
Kup książkę
Poleć książkę
Kup książkę
Poleć książkę
Należał do tych, którzy włóczyli się po drogach. Jed-
ni wędrowali po całym kraju, inni trzymali się swo-
ich rejonów. Nazywano ich włóczykijami, jak bez-
pańskie psy, dzikie koty i wędrowne ptaki. Coś ich
wprawiało w ruch, coś ich napędzało. Każda droga
niosła z sobą paru. Jak niepokój.
E. Rynell, Hohaj
Dla Ali
Kup książkę
Poleć książkę
Kup książkę
Poleć książkę
Wstęp
Jak daleko sięgam pamięcią, powroty o zmierzchu
zawsze budziły we mnie szczególny rodzaj me-
lancholii, zmieszanej z czymś, co trudno określić,
a jeszcze trudniej opisać – w sposób niedoskonały
można by to nazwać świadomością rozdwojonego
pragnienia: z jednej strony już rodzącej się tęskno-
ty za miejscem, które się porzuca, przygodą, która
się kończy, z drugiej – radością odnalezienia miej-
sca, do którego się wraca, w którym może ktoś cze-
ka, gdzie pali się ogień, stoi trzcinowy fotel, gdzie
otwarta i położona grzbietem do góry leży na stole
książka. Kiedy wyruszam w powrotną drogę, za-
wsze wydaje mi się, że pozostawiam za sobą puste
miejsce – czy tego chcę, czy nie, na zawsze już ze
mną związane.
A. Wodnicki, Camargue
P odobno w podróży najważniejszy jest powrót. Ten pierwszy krok
na progu domu, kiedy wracamy po dłuższej nieobecności, kiedy na
nowo scalamy własną osobowość. Podróż jest przecież w pewnym sen-
sie rozpadem, zagubieniem siebie, dezintegracją, ale jednocześnie jest też
poszukiwaniem, wciąż od nowa, każdego dnia, w codziennie podejmowa-
nym wysiłku odpowiedzi na różne pytania – nawet jeśli nigdy nie były
one wypowiedziane ani nawet pomyślane, choć może dzięki temu zdają się
Kup książkę
7
Poleć książkę
bardziej rzeczywiste. Kiedy nikt mnie nie pyta – mam wrażenie, że znam
odpowiedź, ale gdy tylko ktoś zadaje pytanie – gubię się, uciekają mi słowa
i znaczenia.
Jesień owego roku długo nie chciała odejść. Od dwóch miesięcy po
opuszczeniu Alaski jechałem skąpany w jej kolorowym świetle odbijającym
się od miękko opadających liści, które nawet na ziemi ciągle jeszcze promie-
niowały ciepłem. Momentami wydawało mi się, że pedałuję popychany nie-
widzialną ręką i że to wcale nie ja wybieram kierunek, tylko wiatr.
Ten dzień, kiedy wydarzyło się to, o czym chcę napisać, od same-
go początku był trochę dziwny i raczej nietypowy. Obudziłem się o wiele
później niż zazwyczaj, a potem długo zwlekałem, aby ruszyć. W powietrzu
czułem pewien niepokój, choć oczywiście wtedy nie potrafiłem określić
jego źródła. Nawet kiedy już złożyłem namiot i byłem gotowy do drogi, coś
ciągle jakby trzymało mnie w miejscu.
Jeszcze podczas śniadania moją uwagę przykuła pajęczyna, na któ-
rej unosiły się maleńkie krople wody, rozedrgane w słabym, porannym
wietrze. Patrzyłem na nie, rozpoznając siebie w każdej z nich – zwielokrot-
nionego, sklonowanego na delikatnej, powłóczystej przestrzeni pajęczej
sieci. Nie wiem dlaczego, ale nie mogłem przestać się w nie wpatrywać,
byłem zahipnotyzowany widokiem osiadającej na delikatnych nitkach
mgły, która niemal niewidoczna dokoła, przepoczwarzyła się i pochowa-
ła w przezroczystych kokonach miniaturowych kropel. Im bardziej się
do nich zbliżałem, tym wyraźniej widziałem w nich swoją wynaturzoną,
powiększającą się postać. Chuchałem na nie, chciałem dotknąć ustami,
posmakować, zaplątać się cały, ale wiedziałem, że jeśli się spotkamy, na-
tychmiast rozpadną się wszystkie, razem z chroniącą je misternie utkaną
materią, a wraz z ich zniknięciem nie będzie też mnie.
Zauroczony pejzażem i pozostając w mglistym niepokoju, który nie
miał zamiaru opaść, ruszyłem leniwie na południe. Minąłem Carnation,
niewielkie, urokliwe miasteczko, gdzie nie dałem się zaprosić na trwają-
ce od kilku dni siedemdziesiąte urodziny brodatego mężczyzny, który
8
Kup książkę
Poleć książkę
przedstawił się jako Kapitan Kurczak, a potem, choć było mi to zupełnie
nie po drodze, wjechałem do Fall City. Właśnie tak – do miejscowości
o nazwie „Upadek”. Dlaczego skręciłem z głównej drogi w prawo zamiast
jechać prosto? Nie wiem. Najłatwiej byłoby napisać, że samo się skręciło.
Na dobrą sprawę dokładnie tak było. Samo się skręciło.
Przejeżdżałem obok niskich zabudowań, kiedy po lewej stronie dro-
gi moją uwagę przykuł mężczyzna zachowujący się w sposób co najmniej
dziwny, a na pewno nietypowy. Podskakując na jednej nodze, wydawał
z siebie bełkotliwe, nieartykułowane dźwięki i wymachiwał przy tym wiel-
kim kijem, jakby odpierał ataki niewidocznego przeciwnika. Nieszkodliwy
wariat, pomyślałem, na ułamek sekundy chwytając jego zawieszone na
mnie spojrzenie. Być może odwzajemniłbym się uśmiechem albo może na-
wet po przyjacielsku pomachał, gdyby nie nagły wstrząs, chwilowy zawrót
głowy, po którym, kompletnie zaskoczony, ocknąłem się na ziemi.
Nie wiem, co się stało, ani w jaki sposób. Na drodze nie było żad-
nej dziury, wykrotu, przeszkody, niczego, co mogłoby tłumaczyć upadek –
a jednak stałem obok przewróconego roweru, z promieniującym od lewego
kolana, nasilającym się, przenikliwym bólem. Podniosłem z ziemi rower.
Mężczyzna powoli się do mnie zbliżał. Wyglądał zupełnie normalnie, jak-
by nagle zakończył swoje przedstawienie i zmienił się w inną postać: zdjął
maskę szaleńca i przywdział kostium przechodnia.
Pomyślałem, że nadchodzi z pomocą, przecież musiał widzieć ten
upadek, słyszeć – cokolwiek. Chciałem coś do niego powiedzieć, wykrzy-
czeć, że się zapatrzyłem, zagapiłem, że przez niego upadłem. Chciałem
znaleźć winnego, zracjonalizować coś, czego do dziś nie potrafię wytłuma-
czyć. Naprędce wskazać zbliżającego się, przypadkowego świadka i ponie-
kąd sprawcę zajścia, kozła ofiarnego, zrzucić na niego odpowiedzialność,
obarczyć winą, a jednocześnie poprosić o pomoc. Jednak kiedy mężczyzna
w końcu podszedł do mnie, nie byłem w stanie nic powiedzieć. Słowa nie
wybrzmiały, nie wyszły poza kontur spierzchniętych warg, potknęły się
o usta i zdziwione zwiędły.
Kup książkę
9
Poleć książkę
Kuriozalny dla mnie był już sam fakt, że zostałem obrzucony
zupełnie trzeźwym, a przy tym na wskroś przenikliwym spojrzeniem.
Najdziwniejsze było jednak to, że w oczach mężczyzny nie dostrzegłem
ani krzty współczucia, choćby namiastki zaskoczenia, żadnego znaku
zapytania, a jedynie jakieś obezwładniające mnie ciepło, prawie radość,
szczery uśmiech – ten człowiek najzwyczajniej w świecie się do mnie
uśmiechał! Powiodłem za nim ambiwalentnym, prosząco-oskarżyciel-
skim wzrokiem, jakbym chciał przywołać go z powrotem i wymusić od-
powiedź na pytanie: „dlaczego?”. Jakbym czuł, że wraz z jego zanikającą
postacią oddalają się także moje marzenia, bo oto coraz silniej i wyraź-
niej, z coraz intensywniej przesłaniającym myśli bólem zaczęła się za-
ciskać wokół mnie obezwładniająca świadomość, że oto właśnie kończy
się jakże niedawno rozpoczęta podróż, że dosłownie przed momentem,
wraz z niespodziewanym upadkiem, zakończyła się planowana na dzie-
sięć miesięcy wędrówka.
Mężczyzna minął mnie szybkim krokiem, nawet nie przystanął,
przeszedł jeszcze kilka metrów, obejrzał się na moment za siebie i zniknął
za rogiem najbliższego budynku. Wciąż zszokowany i zadziwiony wsia-
dłem na rower i ruszyłem dalej. Opuściłem miasteczko, wyjechałem poza
zabudowania, starałem się nie myśleć o nasilającym się bólu, za to próbo-
wałem koncentrować się na samej jeździe, na rytmicznie powtarzających
się ruchach, jakbym sam siebie chciał przekonać, że nie stało się nic po-
ważnego, że dam radę pedałować dalej. Muszę tylko zacisnąć zęby i przed
wieczorem gdzieś dojechać, odpocząć, rozłożyć namiot, a do następnego
ranka o wszystkim zdążę zapomnieć.
Ten amok trwał dwie, może trzy godziny, w końcu musiałem odpu-
ścić, przegrałem nierówną walkę z bólem i sztywną nogą, zsiadłem z ro-
weru, przeszedłem kilka metrów i zatrzymałem się obok przydrożnych,
bujnie rozrośniętych krzaków jeżyn. Zdjąłem sakwy, rozłożyłem karima-
tę i położyłem się na rozmiękłej ziemi. Odwinąłem nogawkę spodni i do-
piero wówczas uważniej przyjrzałem się nodze. Zsiniała i spuchła. Moja
10
Kup książkę
Poleć książkę
dziewięćdziesięcioletnia babcia mawia: „mam nogi jak banie, mam nogi
jak balony”. Pomyślałem, że moja spuchła jeszcze bardziej.
Wyjąłem bandaż elastyczny, dokładnie obwiązałem kolano, zja-
dłem przygotowaną rankiem w namiocie kanapkę, wypiłem resztę wody,
wsiadłem z powrotem na rower i przez kolejne dwie godziny pedałowałem
dalej, kręcąc w zasadzie jedną nogą, bo drugiej nie byłem już w stanie zgi-
nać. Nie, nie próbowałem sobie niczego udowadniać – po prostu rozpacz-
liwie, aż do granicy bólu, uciekałem od myśli, że stało się coś poważnego.
Następne trzy dni szwendałem się między wypełniającymi jesienne par-
ki drzewami i ławkami, aż wreszcie wsiadłem w autobus i dojechałem do
Seattle, a stamtąd do Portland, do znajomych, u których dwa lata temu by-
łem piastunem dwóch dorastających dziewczynek. Nie poinformowałem
ich, że będę tak wcześnie, bo nie chciałem sprawiać niepotrzebnego kło-
potu, zwalać się na głowę ze sztywną nogą, no i naprawdę ciągle łudziłem
się, że dam radę dostać się do Portland o własnych siłach, rowerem.
Gościnnie przyjęty, starałem się nadrabiać miną, uspokajając
wszystkich dokoła, że czuję się świetnie, bo przecież chodzę całkiem prosto
i wcale nie narzekam. Kolano jednak coraz mocniej puchło i coraz bardziej
bolało, więc w końcu, po tygodniu, nadszedł czas na wizytę u lekarza. Spo-
tkanie to na dobre rozwiało nadzieję na jakąkolwiek rychłą poprawę.
– Ma pan złamane kolano, jak pan w ogóle chodzi? Proszę natych-
miast pojechać do szpitala, trzeba to zoperować – powiedziała lekarka,
wskazując palcem widoczną na zdjęciu rentgenowskim prawie przepoło-
wioną rzepkę.
Tak naprawdę nic wielkiego się nie stało – pomyślałem – to tylko
rzepka, zagoi się.
Sam nie potrafiłem się zatrzymać, więc ktoś postanowił zrobić to za
mnie. Tak w połowie drogi, co pędziła za mną bez wytchnienia. Co od dzie-
ciństwa się ciągnęła, a może i jeszcze dłużej. Być może urodziłem się już
z drogą w głowie. Z widokiem siebie w drodze. I tak mi już zostało.
Kup książkę
Poleć książkę
Kup książkę
Poleć książkę
Rozdział pierwszy
Najciężej jest ruszyć. Nie dojść, ale ruszyć. Dać ten
pierwszy krok. Bo ten pierwszy krok nie jest krokiem
nóg, lecz serca. To serce najpierw rusza, a dopiero
nogi za nim zaczynają iść. A na to nie tylko trzeba
siły, ale i przeznaczenia, żeby przemóc serce i powie-
dzieć, to ruszam.
W. Myśliwski, Widnokrąg
S ą wakacje 1989 roku. Mam kilkanaście lat i jadę rowerem z Łukowa
w stronę wschodniej granicy z zamiarem pojechania stamtąd w góry,
które podobno znajdują się gdzieś na południu, ale co do istnienia których
wcale nie mam żadnej większej pewności.
W tamtym czasie świat był dla mnie czymś nieznanym, a to, co
znałem, można było zamknąć w okręgu o promieniu kilkudziesięciu kilo-
metrów. Za tak określoną granicą był świat. Oczywiście w okręgu też był
świat, ale inny, oswojony, w którym w pewnym momencie zaczęło mi bra-
kować powietrza.
Rodzina nie podzielała tej niezbyt normalnej w jej mniemaniu
fascynacji włóczęgostwem i nigdzie samego by mnie nie puściła. Wpa-
dłem więc na pomysł, aby zaangażować siły wyższe, rzekłbym, prawie
boskie, a co najmniej kościelne. Dorastałem w małej miejscowości, ni to
mieście, ni to wsi, w której chodzenie do kościoła było i wciąż pozostaje
swego rodzaju imperatywem, niezależnie od tego, czy się wierzy, czy też
nie, w przeciwnym razie jest się skazanym na społeczny ostracyzm, więc
Kup książkę
13
Poleć książkę
dla świętego spokoju chodzą prawie wszyscy, choć z różnych zapewne
pobudek.
Tak się złożyło, że był to okres, kiedy służyłem do mszy. Nie, żebym
był jakoś nad wyraz pobożny czy wierzący, ale z jednej strony bycie mini-
strantem nie było aż tak nudne, jak samo stanie i przysypianie między ław-
kami, a z drugiej zawsze można było zawiesić wzrok na którejś ze śpiewa-
jących koleżanek z dziewczęcej scholi, ustawionej naprzeciwko ubranych
w wykrochmalone wdzianka młodych chłopców.
Bycie ministrantem ułatwiło więc uknucie intrygi, która zresztą
pewnie nie doszłaby do skutku, gdyby nie sama postać księdza (nazwijmy
go księdzem K.) i moja pewnego rodzaju z nim zażyłość. Był on z różnych
względów księdzem wyjątkowym, choćby z racji tego, że organizował mi-
nistrantom wieczorne, weekendowe seanse filmowe. Miał bowiem sprzęt,
który jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych był dla przeciętnego Kowal-
skiego raczej nieosiągalny – odtwarzacz kaset wideo. To właśnie u księ-
dza K., w towarzystwie innych rozpalonych ministrantów, siedząc na ka-
napie, żując gumę Donald i chrupiąc otrzymane z darów orzeszki w cze-
koladzie, obejrzałem po raz pierwszy Schwarzeneggera grającego Conana
Barbarzyńcę, Sylwestra Stallone w roli Rambo i kopiącego z półobrotu
Chucka Norrisa.
Ksiądz K. miał w swoich przebogatych zbiorach bardzo różny re-
pertuar. Oczywiście głównie były to filmy „z branży”, typu Pielgrzymka
do Fatimy czy Misja, ale akurat większość młodych chłopców, przy defi-
cycie komputerów i raczej nieobecnych w telewizji amerykańskich, kapi-
talistycznych produkcji, pociągały kasowe hity kina akcji, w których na-
pakowani, prawdziwi mężczyźni robili krwawe miazgi ze wszystkiego, co
napotkali na swej drodze.
Dzięki wspomnianej wcześniej swego rodzaju poufałości ksiądz K.
wiedział o moich rowerowych fascynacjach i wydawałoby się utopijnych,
wakacyjnych planach. Pewnego dnia zaproponował, że pójdzie do moich
rodziców i powie im, że zabiera mnie na oazę dzieci bożych, a sam pożyczy
14
Kup książkę
Poleć książkę
mi swój rower i podrzuci do Włodawy, skąd będę mógł kontynuować po-
dróż na południe Polski. Czy uważał mnie za aż tak dojrzałego? To było-
by co najmniej dziwne, gdyż mając naście lat, byłem najzwyczajniejszym,
dość rozwydrzonym gówniarzem, który pojęcia nie miał o niczym, a na
tyle, na ile ksiądz K. mnie znał, na pewno wiedział, że raczej nie można
mi zaufać i wypuścić samego w rowerową przejażdżkę przez wschodnią
i południową Polskę.
Skąd więc ten pomysł? Może sam w dzieciństwie robił podobne
rzeczy? Albo początkowo zamierzał pojechać ze mną? Nie wiem i już za-
pewne nigdy się nie dowiem, ale plan sam w sobie wydawał się przedni.
Szczegóły dogadaliśmy po jednej z lekcji religii, na które to zajęcia chodzili-
śmy całą szkołą przez mały lasek, do specjalnie w tym celu przeznaczonego
budynku katechetycznego. Mój udział w oazie miał być przedstawiony ro-
dzicom jako szczególne wyróżnienie za wyjątkowo dobrą i sumienną pracę
ministranta.
Ksiądz K. podszedł do sprawy profesjonalnie. Na umówione
w moim domu spotkanie przyniósł folder ze zdjęciami ośrodka, do któ-
rego to niby miał mnie zabrać, broszurki o samej oazie, zdjęcia uczestni-
ków z poprzednich lat, rozpisany, dokładny program pobytu, szczegółowe
koszta i inne ciekawostki, które choć do końca nie rozwiały strachu i wąt-
pliwości mojej mamy i babci (ale czy on da radę, czy się nie rozchoruje,
czy nie będzie przeszkadzał, bo to urwis i łobuz, i dlaczego żaden kolega
ze szkoły z nim nie jedzie?), to mimo wszystko wystarczyły, aby zupełnie
szczerze przerażone kobiety udobruchać i przekonać.
Całość była szyta wyjątkowo grubymi nićmi i do dziś nie mogę się
nadziwić, że wszystko się udało. Swoją drogą ksiądz rzeczywiście organi-
zował w górach jakieś oazy, ale gdzie i z kim – już zupełnie nie pamiętam.
Koniec końców nawet nie pojechaliśmy do Włodawy, bo coś tam księdzu
wypadło, ale żeby wszystko wyglądało jak należy, w dniu wyjazdu przyje-
chał do mnie pod dom, dziesięciokrotnie zapewnił mamę i babcię, że nic mi
się nie stanie i że odwiezie mnie z powrotem, po czym zapakowaliśmy mój
Kup książkę
15
Poleć książkę
niewielki plecak i pojechaliśmy na plebanię. Tam wrzuciliśmy jeszcze do
bagażnika rower księdza K., namiot i parę dodatkowych drobiazgów, a po-
tem ruszyliśmy na stację kolejową, skąd miałem jechać na wschód.
Stałem na peronie, przestępując z nogi na nogę, ksiądz coś mówił,
ale nie pamiętam co, nawet jednego słowa. Pociąg powoli podjeżdżał na
niski peron i nagle zacząłem się bać. Chyba pierwszy raz w życiu poczułem
taki strach, bo strachy są różne i sobie nierówne, a ten był jakiś nowy i nie
wiedziałem właściwie, co było jego źródłem, dlaczego się bałem, a miał
taką siłę, że prawie mnie zawrócił, prawie nie wsiadłem do pociągu, prawie
zostałem w domu.
Ksiądz chyba wyczytał ten strach w moich oczach, w rozbieganym
spojrzeniu, bo objął mnie po przyjacielsku, po ojcowsku niemal i przez
moment trwaliśmy w tej teraźniejszości, odnajdując się w niej. Poczułem,
że za chwilę muszę podjąć decyzję, która jest w jakiś sposób wiążąca i że
wyznaczy ona kierunek, w jakim dalej będzie się toczyć moje życie.
Pociąg podjechał, a ja do niego wsiadłem. And that has made all the
difference.1
Z pierwszych kilometrów właściwie niewiele pamiętam, poza trud-
nym do opisania uczuciem nieskrępowanej wolności, wszechogarniają-
cym mnie wrażeniem lekkości, jakbym wcale nie jechał na obładowanym
bagażami rowerze, ale unosił się swobodnie nad ziemią. Nagle poczułem,
że wszystko jest dokładnie takie, jakie powinno być od zawsze, jakie od
zawsze chciałem, aby było.
Pamiętam zapachy drogi – kręcenie w nosie od pylących traw
i świeżo zżętego zboża, serwowane z wonią potu i swądem krowiego łajna,
będących wystarczająco już nęcącą przystawką do kaszanki, którą pierw-
szego wieczora dostałem od sołtysa we wsi.
Jechałem na wschód, potem na południe, bez szczególnego celu,
bez większego planu, przed siebie. Na niebie świeciło słońce, czasem padał
1) Fragment z wiersza The Road Not Taken R. Frosta.
16
Kup książkę
Poleć książkę
deszcz, na polach falowały łany zbóż, we wsiach pozdrawiali mnie ludzie,
pytając, czy się aby nie zgubiłem i gdzie są moi rodzice, a ja im odpowiada-
łem, że w góry jadę, na oazę dzieci bożych.
Wyciągnąłem przed siebie ufnie rękę i wtedy to się stało. Świat do-
tknął mnie, a ja dotknąłem świata. Ten dotyk nigdy już nie znikł z mojej
dłoni, mimo że potem nieraz trzymaliśmy się za ręce.2
2) W. Myśliwski, Widnokrąg, Kraków 2007.
Kup książkę
Poleć książkę
Czułem smutek, taki zwyczajny, jaki się czasami czuje, kiedy żegnamy kogoś dopiero co
poznanego, podświadomie wiedząc, że ten ktoś odszedł na zawsze, a nam się wydaje, że coś
nam umknęło, czegoś w tym krótkim spotkaniu zabrakło i że zaraz, za moment, tych kilka
krótkich chwil rozpłynie się w niepamięci i teraz już nic nie da się zrobić, aby je ocalić.
Może każde takie spotkanie, ci wszyscy przypadkowi ludzie na mojej drodze zabierają
jakąś cząstkę mnie, a ja zabieram cząstkę ich, i jedyne, co po nas pozostaje, to niewyraźne,
rozmazane powidoki, w których później, po latach, na próżno usiłujemy siebie odnaleźć.
mały piotr ma kilkanaście lat, kiedy po raz pierwszy wybiera się zupełnie sam na rowerową
wędrówkę z małej miejscowości Łuków na południe polski. podstępem, w pełnej konspiracji,
na pożyczonym rowerze, tylko po to, żeby zrealizować kotłujące się od dłuższego czasu
w głowie dziecięce marzenia i przekroczyć granicę znanego, oswojonego świata.
dwadzieścia pięć lat później dorosły piotr ma za sobą tysiące kilometrów przejechanych
na jednośladzie w śniegu i w upale, dziesiątki odwiedzonych krajów na obu półkulach, setki
napotkanych na swojej drodze ludzi. Powidoki to jego wersja wspomnień z drogi, która cały
czas trwa, nawet jeśli trzeba na chwilę się zatrzymać. to opowieść o mijanych na szlaku
ludziach, których przyjazne słowa i pomocne gesty pamięta się później mniej lub bardziej
wyraźnie. to wreszcie zapiski z wyprawy pełnej kolorów, zapachów i dźwięków, które z czasem
się rozmywają, ale nigdy nie blakną. Bo najpiękniejsze podróże nigdy się nie kończą.
patronI medIalnI:
25079
http://bezdroza.pl
Cena 29,90 zł
Sprawdź najnowsze promocje:
http://bezdroza.pl/promocje
Przewodniki najchętniej czytane:
http://bezdroza.pl/bestsellery
Zamów informator podróżniczy:
http://bezdroza.pl/newsletter
Helion SA
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel.: 32 230 98 63
e-mail: bezdroza@bezdroza.pl
http://bezdroza.pl
Pobierz darmowy fragment (pdf)