Darmowy fragment publikacji:
Rozdział I
się
brutalnej
rzeczywistości
Gdańsk, to miasto gdzie się urodziłem. Tu uczyłem się
do końca sierpnia 1980 roku, roku, w którym działo się
wiele, roku, który wielu ludzi postawił na piedestale, a
innych w slamsach. Jeszcze innych w więzieniach, lub
grobach, mimo ich młodego wieku, a jeszcze inni żyją i
przeciwstawiają
i
niechcianej. W roku 1980 pisaliśmy z kolegami maturę i
nieświadomi czasów, które miały nadejść, snuliśmy
marzenia, podczas naszego ostatniego
spotkania.
Byliśmy u mego kolegi Tomka, którego ojciec był
adwokatem, niezmiernie zajętym w tych czasach, z czego
Tomek nawet był rad. Pamiętam jak dziś, było nas wtedy
dwunastu. Dwunastu ludzi młodych, energicznych i
pełnych planów na życie, pasji i chęci do pracy. Wtedy to
Rysiek, Marcin, Andrzej i Tomek przekonywali nas, by
nadal się uczyć. Ale ja miałem inne plany, takie by jechać
do stolicy, znaleźć pracę i wreszcie zarabiać, oraz
odkładać na przyszły dom i rodzinę, którą w przyszłości
chciałem założyć. Te właśnie plany ułatwiała mi ciotka,
która wyraziła zgodę, abym u niej zamieszkał. Ciotka
była osobą samotną, gdyż wuj zmarł przedwcześnie i ta
samotność bardzo jej dokuczała. Często o tym słyszałem,
gdy przyjeżdżała do nas z gościną. Wtedy ojciec mój, tak
do niej mówił. - Skończy Antek szkołę, to weźmiesz go
do siebie. Zobaczysz, że to dobry chłopak i uczynny, to i
pomoże ci w życiu. W Warszawie pracę znajdzie, a ty
będziesz miała wreszcie, do kogo usta otworzyć.
Zobaczysz, zaraz zmieni się twoje życie, tylko nie
pozwalaj mu za wiele. Musi on wiedzieć, tak jak i tu w
domu, co to karność. – Dobrze, już dobrze - odpowiadała
11
mu ciotka. - Będę o tym pamiętała, przyrzekała ojcu. I
wreszcie przyszedł ten dzień, ale przedtem umówiliśmy
się, że spotkamy się za dziesięć lat u Tomka w domu.
Pierwszy września był tym dniem, w którym mieliśmy
się spotkać, a dom Tomka wydawał się nam miejscem
najodpowiedniejszym na ziemi. Już wtedy byliśmy
ciekawi rozmów o naszych losach, które miały nadejść. A
tu i teraz działo się wiele, bo odbywały się wiece,
zebrania i marsze uliczne i niekończące się protesty
słyszane w radio i wszędzie. A później już spakowany
przez matkę siedziałem w pociągu, jadącym do stolicy.
Spieszyli się rodzice z tym wyjazdem, a ja wiedziałem,
co za przyczyna ich ponagla, bym opuścił Gdańsk
pośpiesznie. Wreszcie pociąg ruszył i serce zabiło mi
mocniej. Jechałem na spotkanie z tym, co miało spotkać
mnie w życiu i nie na spotkanie już z marzeniami, lecz z
rzeczywistością, która była przede mną. Spojrzałem w
okno, za którym umykały budynki stacji i gdy zgasły
ostatnie światła, a za oknem przedziału zrobiło się
ciemno, rozejrzałem się wokół siebie. Naprzeciw mnie
siedziała starsza kobieta, obok niej zaś młoda niepodobna
do niej wcale, choćby z oczu i tuszy. U starszej
widziałem małe czarne oczka, a u młodej duże
niebieskie, połyskujące w świetle lampy, która świeciła
nad drzwiami przedziału. Zarumieniła
się, gdy
dostrzegła, że się jej przyglądam. Odwróciłem wtedy
oczy, spoglądając w okno. Ale nie mogłem długo
zatrzymać wzroku na owym oknie, bo coś zmuszało
mnie, bym znów
rówieśnicę.
Uśmiechnęła się teraz i spojrzała na starszą, po czym
zaraz opuściła oczy. Zdawało się, że zasnęła, bo dłuższy
czas nie podnosiła wzroku
trwałoby
spojrzał na moją
i pewnie
to
12
wieczność, gdyby nie łoskot rozsuwanych drzwi, w
których stanął konduktor. - Proszę bilety do kontroli,
powiedział spokojnym głosem. Dziewczyna podała bilet i
zaraz spojrzała na mnie. Uśmiech znów zawitał na jej
twarzy, po czym odebrała bilet i schowała do kieszeni.
Starsza też podała bilet, co pozwoliło mi pomyśleć, że
nie są one razem i są to dla siebie obce istoty, które łączy
ta podróż, tak jak i mnie z nimi. Konduktor zamknął
przedział, a ja znów zerknąłem na dziewczynę. Zacząłem
ją porównywać do dziewczyn, ze szkoły i myśleć, do
której jest ona podobna wyglądem. Nie znalazłem
niestety takiego podobieństwa, szukając w myślach, więc
postanowiłem do niej zagadać, ale jak to zrobić nie
wiedziałem. Różne myśli kłębiły mi się w głowie i różne
słowa układałem, ale czym miałem ich więcej, tym mniej
miałem do powiedzenia. Sięgnąłem do torby i wyjąłem z
niej
i
powiedziałem. - Przepraszam, mogłaby pani potrzymać
ten kubek? Strasznie trzęsie na rozjazdach. Otworzyła
zdziwione oczy i zaraz pośpiesznie potrzymała kubek, po
czym zaraz powiedziała. - Już nie trzęsie, ale pomogłam
panu. Nalałem kawę z termosu i aromat jej rozszedł się
po całym wagonie. - Proszę, niech pani się napije -
wybąknąłem. - Moja mama świetnie parzy kawę, a to
jedna z lepszych i stąd ten wspaniały zapach, prawda?
Sam nie wiem skąd tak prędko przyszła mi odwaga i tak
szybko wypowiedziałem
- Prawda, że
wspaniale pachnie - odpowiedziała ona. Po czym
przytknęła kubek do warg, a ja znów z niecierpliwością
oczekiwałem oceny kawy, choć wiedziałem, że nikt
przedtem nie wypowiedział słów dezaprobaty na temat
kawy, którą parzyła mama. A i ona nie odpowiedziała nic,
troskliwie zapakowany przez mamę
termos
te słowa.
13
tylko piła powoli, patrząc na mnie z zaciekawieniem,
swymi pięknymi oczyma, przed którymi opuściłem
wzrok na podłogę w przedziale. Było coś w tych oczach,
zagadkowość i pewność siebie. - Proszę - powiedziała po
chwili. - Wspaniała kawa i taka, jaką lubię najbardziej,
więc proszę niechże i pan się napije i zakręci termos. -
Cieszę się, że pani smakuje - powiedziałem. - I zaraz
dodałem. - Na imię mam Antoni, tak będzie prościej
rozmawiać. - Co będzie prościej? - Spytała. - Rozmawiać
– odpowiedziałem. - Może i tak, ale nie lepiej zamknąć
oczy, usta i odpoczywać? Sam nie wiem, dlaczego
zamknąłem oczy i usta. Poczułem bezsilność, a później
złość na siebie, że jej nie odpowiedziałem, choć z
grzeczności, na to jej pytanie. Zrobiło się cicho w
przedziale i tylko miarowy stukot kół słychać było,
stukot przenikliwy, powtarzający się bez końca. Nawet
nie wiedziałem, dokąd ona jedzie, nie wiedziałem, kim
jest i dlaczego podróżuje.
Myśli kłębiły mi się w głowie, ale gdy otworzyłem oczy,
ku zdumieniu zobaczyłem jej wzrok wlepiony w moją
twarz i uśmiech na wargach. - Matylda mam na imię -
powiedziała cicho tak, jakby chciała, aby nikt poza mną
imienia jej nie usłyszał. - Ładne imię – odparłem. -
Naprawdę ci się podoba? - Naprawdę - odparłem wtedy i
niefortunnie dodałem. To tak, jak moja babcia, która
przez całe swoje życie chodziła do kościoła świętego
Jana i modliła się gorliwie. Zaraz potem żałowałem tych
słów, bo Matylda zamknęła oczy nie odpowiadając mi, ni
słowa. Patrzyłem na nią w nadziei, że może je otworzy i
będziemy rozmawiać, ale nic z tego. Żałowałem, ale cóż
było robić, a te słowa pośpiesznie wypowiedziałem nie
wiedzieć, czemu. Później już tylko stukot kół dochodził
14
do moich uszu, a jeszcze później zmęczony zasnąłem.
Długo spałem, bo gdy otworzyłem oczy, Matyldy już nie
było w przedziale, a obok pani z czarnymi oczyma
siedziała inna kobieta, trzymając torebkę na kolanach.
Spojrzałem chyba pytającym wzrokiem, bo
ta z
ciemnymi oczami zaraz odparła. - Dojechała do celu i
wysiadła, a kawaler spał. Ładna dziewczyna, co?
Zostawiła tego misia na pamiątkę, chyba. Mówiąc to
wskazała wzrokiem misia, który leżał na stoliczku, przy
jej łokciu. - To dla mnie? - Spytałem. - I nie czekając
odpowiedzi, dodałem. - A gdzie wysiadła? - Nie wiem,
bo ciemno i nie spojrzałam - odparła kobieta. - Przespałeś
pożegnanie z nią, to teraz masz tylko miśka - zaśmiała się
pokazując zepsute zęby. - Ale lepsze to, niż nic.
Wyszedłem na korytarz i chłodne powietrze dmuchnęło
mi w twarz. Doleciały do mnie takie słowa. - Ciężko jest
u nas w koszarach, ale ważne, że dostałem przepustkę i
teraz jadę do domu. - I ja - odparł drugi. - Jadę na wesele
brata i to on przysłał zaproszenie do jednostki, dowódca
mój zlitował się, dając rozkaz wyjazdu. - To pewnie
popijesz? - Nie, nie jadę po to. Stronię od wódki, bo to
nic dobrego, a wielu ludzi przez nią straciło szansę
porządnego życia i wielu jeszcze straci. - U mnie nikt w
domu nie popijał, nawet ojciec. - Dziwne do mnie słowa
mówisz, bo w moim, domu dzień przeważnie zaczynał
się od kieliszka. - A ty pijesz? - Czasami, gdy mam na to,
ale przeważnie nie mam, to i nie piję. Zaśmiali się obaj.
Byli starsi ode mnie, może o rok, a już mieli tyle
doświadczeń, nie to, co ja. Wróciłem do przedziału i
usiadłem. W ręku trzymałem pluszowego misia. Był
miękki i taki miły w dotyku, więc pomyślałem sobie, że
jeszcze ją w życiu moim zobaczę. Nawet nie wiedziałem,
15
na jakiej stacji wysiadła, ale miałem nieodpartą myśl, że
właśnie
ją zobaczę w przyszłości. Dalsza podróż
przebiegała spokojnie, tylko chrapanie pani z małymi
oczkami, częściowo zakłócało ten spokój. Zasnąłem
ponownie. Ludzie wysiadali i wsiadali na stacjach, a ja
spałem, bo właśnie sen pozwalał mi nie myśleć o
Matyldzie. Niebo szarzało, gdy obudził mnie ruch w
przedziale. - Dobrze, że kawaler się zbudził. Niedługo
pociąg wjedzie na dworzec - powiedziała pani zepsutych
zębów, przygarniając torby do siebie. I ja wziąłem swoją
i schowałem do niej misia, po czym grzecznie
odpowiedziałem. - Dziękuję pani. - A za co?- Spytała. -
Za misia – odpowiedziałem, uśmiechając się do niej. -
Przecież on nie ode mnie. - Wiem, szkoda, że spałem. -
Myślę, że to dobrze – odparła. Nie pytałem o nic więcej i
za chwilę stałem na peronie patrząc, w którą stronę pójść
i zaraz dostrzegłem ciotkę. Machała do mnie ręką, w
której trzymała chusteczkę. - Dobrze, że już jesteś -
powiedziała. - Chodźmy, tam za dworcem zaparkowałam.
Jakże byłem zdziwiony, bowiem nigdy od nikogo nie
słyszałem, że ciotka umie prowadzić samochód. Mało
tego, nie wyobrażałem sobie jej, za kierownicą. Zawsze
myślałem, że ma tak słaby wzrok, bowiem zawsze, gdy
była u nas, to do czytania zakładała okulary, o grubych
szkłach. Nieraz dziwiłem się, że mój ojciec, a jej brat,
nigdy nie nosił okularów i nawlekał, jako krawiec igłę,
stojąc przy oknie, gdy była ona potrzebna mu do
wykonywania pracy. Nigdy nikogo z nas, o to nie prosił.
Jeżeli chodziło o wzrok był przeciwieństwem ciotki w
mych oczach. Poszedłem jednak trzymając ciotkę pod
rękę, w kierunku przez nią wskazanym. Ciekawy byłem,
jaki to samochód, z którego ciotka korzysta. Z dala
16
jednej z poważniejszych
ujrzałem czerwonego malucha, w którym błysnęły
światła, po odblokowaniu alarmu przez ciotkę. - Widzisz
takim jeżdżę - rzekła. - Małe to autko, ale niezwykle
potrzebne tutaj w Warszawie. Wszędzie nim wjedziesz i
wszystko przewieziesz, a również mało płacisz w
porównaniu z innymi samochodami. Rozumiałem ją, bo
sama pracowała na swój dom i tylko na utrzymanie
takiego samochodu było ją stać. I dobrze, że zadowalała
się tym, co w jej zasięgu było i możliwościach. Była
księgową w
instytucji w
Warszawie, kobietą niestarą, jednak nieprzywiązującą
większej wagi do swego wyglądu. Było jej chyba tak
wygodnie, bo nigdy nie widziałem jej umalowanej,
choćby ust szminką, za to była dobrą gospodynią i piekła
wspaniałe ciasta, gotowała smaczne zupy, których nigdy
nie mogłem się najeść. Miałem swój pokój u ciotki,
nawet ciepły i przestronny z oknem na ulicę. Przy tym
oknie lubiłem siedzieć zwłaszcza w deszczowe dni i
patrzyć na umykających
tych bez parasoli.
Niedługo po przyjeździe do Warszawy znalazłem pracę i
zafascynowany byłem olbrzymim zakładem i ludźmi,
którzy pracowali tutaj ciężko i mozolnie, czekając
lepszych czasów. Byli tu i tacy, którzy nie czekali biernie,
o czym dowiedziałem się pewnego dnia od Ryśka, kolegi
ze zmiany. - Idziesz na zebranie oddziałowe? - Spytał. -
Przyjeżdża ktoś z centrali i warto tam być. Poszedłem z
nim, z ciekawości. Na olbrzymiej sali, gdzie zwykle była
stołówka zakładowa, ustawiony był długi stół, nakryty
płótnem biało czerwonym. Na środku mikrofon i kosz
kwiatów w
takim samym kolorze. Siedziałem z
zaciśniętym sercem, pierwszy
raz uczestnicząc w
zebraniu tylu ludzi na jednej sali. Sala była już pełna, a
ludzi,
17
- A
ty?
- Spytał.
ludzie nowi nadchodzili, stając w przejściach i poza nią
na korytarzu. Ważne słowa padały zza stołu, a gdy już
szliśmy do domu, spytałem Ryśka. - Wierzysz w to
wszystko?
- Nie wiem –
odpowiedziałem. - Ani ja, powiem szczerze, ale widzisz
są ludzie, którzy w to wierzą i jest ich tysiące, a może
miliony. - Może ci ludzie mają rację? Rozstaliśmy się bez
konkretnej odpowiedzi. Ciotka była zła, gdy
jej
powiedziałem, co było przyczyną mego spóźnienia na
obiad, po rannej zmianie. - Ty się Antoś nie mieszaj, bo
to nie twoja sprawa. Pracuj, jeśli masz pracę i tyle. Sam
mówiłeś, że chcą ciebie wysłać na kurs, to doceń to i
bądź mądry. Zawsze tak mówiła, ale te zebrania były
silniejsze i coś bardzo mocno pchało mnie na nie.
Lubiłem atmosferę gorących dyskusji i przekonywania
ludzi. Słuchania rzęsistych braw dość często, po słowach
wypowiadanych przez ludzi zza stołu. Na owe zebrania
przychodziły i kobiety, co prawda mniej licznie, niż
mężczyźni, ale przychodziły. Słuchały uważnie i z
powagą, ale nigdy nie widziałem kobiet z biura,
pracujących u nas. Teraz wiedziałem, dlaczego ciocia
mówiła zawsze, Antoś to nie twoja sprawa. Kiedyś na
jednym
ciągle
uśmiechniętą dziewczynę,
z dwoma warkoczami
spadającymi na ramiona. Miała bardzo piskliwy głosik,
więc przedrzeźniałem ją czasami, będąc w narzędziowni,
gdzie pracowała. A ona śmiała się tylko, jakby w sobie
absolutnie nerw nie miała. Z czasem zachodziłem do niej
częściej, a to świadczyło, że nie jest mi ona obojętna.
Znacznie później dowiedziałem się o jej ślubie, ślubie,
który miał odbyć się w sobotę, w urzędzie na Placu
Zamkowym. Powiedziała do mnie wtedy.- Przykro mi,
dostrzegłem Ewelinę,
z
zebrań
18
ale spóźniłeś się o całe dwa lata. Uśmiechnąłem się do
niej, a na drugi dzień podałem jej przez okienko do
narzędziowni małego pluszowego miśka, którego
kupiłem w sklepie z zabawkami, obok naszego zakładu
pracy. - Będzie ci mnie przypominał i te dwa lata
spóźnienia - powiedziałem do niej z uśmiechem. -
Dziękuję ci serdecznie - odparła. - Będę go miała zawsze
przy sobie, bo taki on ładny. Powiedziałem jej, że też
kiedyś dostałem podobnego i że biorę go codziennie do
ręki i przez to widzę twarz tej, od której go dostałem.
Widzę jej oczy tak wyraźnie, jakbym je wczoraj widział,
a to już prawie rok przeszedł. W sobotę poszedłem na ów
ślub, ale patrzyłem na nich z dala, zazdroszcząc temu
stojącemu obok niej i ledwie zdobyłem się na to, by
podać jej kwiaty, gdy wyszli już sobie zaślubieni. - Życzę
szczęścia - powiedziałem, a ona mocno uścisnęła mi
rękę. Czułem to wyraźnie, ale do dziś nie wiem, co
chciała mi tym uściskiem przekazać. Za jakiś czas
odeszła z pracy, a ja jeszcze nieraz patrzyłem w okienko
narzędziowni z nadzieją, że ją tam zobaczę. Choć
wiedziałem, że to raczej nie możliwe, bo wyjechała ona
do innego miasta, gdzieś na wschód Polski. Życie w
Warszawie stało się nerwowe i wszędzie było czuć
powagę chwili. Demonstracje, strajki i ciągłe rozmowy z
władzami, nadawane przez radio
telewizję. Całe
pierwsze strony gazet donosiły o zgodzie rządu na
postulaty załóg fabryk, dla dobra ogółu
i całego
społeczeństwa. Ale i druga strona, ta nasza, też to
obiecywała. Tamci nawoływali do spokoju, zrozumienia i
to nas drażniło, bo przecież, mimo wszystko, spokój
panował wszędzie. Nawet na demonstracjach ulicznych
było widać powagę ludzi pracy, choć zdarzały się i
i
19
i
przykre incydenty wywoływane przez niewiadomego
pochodzenia ludzi, ludzi, którzy przyłączali się do nas
krzycząc i nawołując do burd ulicznych. Chętnych na to
nie było wielu, bowiem każdy z nas wiedział, do czego
może to doprowadzić. Ale i były takie przypadki, że ci
niewiadomi ludzie wzniecali burdy, prowokując milicję
do działań. Zaraz na ulicach lała się pod ciśnieniem
woda, rozpraszając idących, w ruch szły pałki i narastała
przemoc. Tłum cofał się
rozpraszał, odchodził
zlękniony. Chował się w bramach, unikając w ten sposób
spotkania z milicją, w takich razach jakże agresywną,
bezlitosną, wykonującą skwapliwie rozkazy tych, którzy
jeszcze mieli władzę w swych rękach. Suki napchane
ludźmi odjeżdżały przy dźwięku syren, a w ich miejsca
przyjeżdżały następne i następne. Były to koszmarne dni,
lecz wszyscy wokół mnie mówili, że to konieczne, by
wyzbyć się niewoli, by każdy człowiek mógł stanowić o
sobie i mógł zarabiać przyzwoicie, bez wyzysku władzy.
By żyć wreszcie tak, jak inni, choćby na zachodzie,
których to życie obrastało u nas w legendy, a w które to
życie u nas, wszyscy wierzyli. Demokracja i pluralizm, to
słowa padające często w tamtych czasach, a ja nie
potrafiłem posłuchać słów ciotki i stanąć na boku
wydarzeń. Później, gdy po kolejnej demonstracji
wróciłem do domu zbity i mokry niczym pies - ciotka
rzekła. - A nie mówiłam. Napiszę list do ojca i niech on ci
zapowie, byś nie mieszał się do nie swoich spraw
Przecież inni to zrobią za ciebie i przynajmniej nie
będziesz miał wyrzutów sumienia, gdy nie dostaniesz
tego, o co kark teraz nadstawiasz. Bądź mądry – mówiła.
Kładła mi kompresy na zsiniałe nogi, zsiniałe od pałek
milicyjnych. Listu nie napisała, bo na drugi dzień
20
przyszedł list, od taty. Wszędzie demonstracje i tam u
was też - powiedziała po przeczytaniu listu, który był
zaadresowany do niej. - Ojciec pyta o ciebie, a ja nie
wiem, co mu odpisać. - Sama widzisz ciociu, że wszędzie
tak jest, bo ludzie mają już dość ucisku i chcą stanowić o
sobie wreszcie. - Jeśli wierzysz, że to przyjdzie, to ci
powiem, iż nigdy do tego nie dojdzie. To było zdanie
ciotki, w które w tym czasie oczywiście nie wierzyłem i
tak lato przeszło, a z nastaniem jesieni strajki się znów
nasiliły. A później spadł śnieg biały, niosący powiew
wolności. Zalegał ulice, place, skwery, otulił drzewa
dodając im uroku, a nam spieszącym do pracy utrudniał
dotarcie do niej, gdyż, jak zwykle zaskoczyła ta zima
drogowców. A jeszcze później przyszedł grudzień i dzień,
w którym zamarły serca milionów Polaków i słowa, które
dzwoniły w uszach. Wojskowa Rada Ocalenia
Narodowego, wprowadziła stan wojenny na terenie
całego kraju. To był szok dla nas. Czołgi na ulicach, oraz
wzmocnione patrole i słowa ciotki. - Widzisz, jest tak jak
mówiłam. Słuchaj mnie, bo ja przecież nie chcę źle dla
ciebie. Masz pracę i dom. To przecież będzie twoje.
Radzę ci bardziej zważaj i koniecznie poznaj kogoś, mam
na myśli dziewczynę, mądrą i rozsądną. Lepiej już tak
spędzać wolny czas. Wiesz chyba, że ciebie do wojska
nie wezmą, po tym wypadku, a więc czas byś pomyślał o
sobie i rodzinie. W klika dni później wracałem do domu
tuż przed godziną policyjną, a w nim zastałem Wandę,
która siedziała z ciotką przy stole i popijały herbatę. -
Wiesz - zagadała ciotka. - Ta pani przyjechała do
swojego brata, a naszego sąsiada i zaprosiłam ją do nas,
by tutaj zaczekała, gdyż tam nie ma nikogo w domu.
Widziałem,
jak ów brat był aresztowany miesiąc
21
wcześniej, podczas demonstracji ulicznej. Przyznam, że
nie wiedziałem, czy go wypuszczono do tej chwili, a
teraz przebiegło mi przez myśl, że od tamtego czasu
nigdy go nie widziałem, choćby na schodach, co kiedyś
często się zdarzało. Ciotka mówiła nadal. - To jest syn
mojego brata. Mieszka tutaj u mnie i kiedyś to wszystko
odziedziczy. Podałem rękę dziewczynie, a miała ją
zimną, niczym lód. Spojrzała na mnie i powiedziała. -
Miło mi pana poznać, Wanda mam na imię. Skinąłem
głową i stwierdziłem, że dziewczyna nie jest w moim
typie, a widząc ciotkę uśmiechniętą wiedziałem, że los jej
sprzyjał, nasyłając do nas tę dziewczynę. - Siadaj z nami
- powiedziała. - Porozmawiaj z Wandzią. Mogę tak do
ciebie mówić? - Spytała jej. - Oczywiście - odparła ona. -
On ma na imię Antoni - rzekła ciotka, czym mnie
wprowadziła w zakłopotanie. Usiadłem przy stole, a
ciotka wyszła do kuchni. - Pracujesz w Warszawie -
odezwała się dziewczyna. - Tak - odpowiedziałem
krótko. - Brat mój też i jest inżynierem. Dawno go nie
widziałam, ostatni raz latem, gdy przyjechał do nas na
wieś, ale obiecał, że gdy skończę szkołę załatwi mi pracę
tu w Warszawie i zamieszkam u niego na początek.
Wcześniej nie mogłam przyjechać, bo mama chorowała,
a w domu na gospodarce moc pracy,
teraz
wyprosiłam przepustkę i przyjechałam. A jego niestety
nie ma i martwię się bardzo. Słuchałem tych słów ze
spuszczoną głową, a kiedy ją podniosłem, by powiedzieć,
że przed miesiącem widziałem, jak go aresztowali -
weszła ciotka. - Widzę dzieci, że rozmawiacie sobie.
Niosę herbatkę dla was. Ciocia najwyraźniej ją polubiła,
a
teraz byłem
przekonany, że brata już dzisiaj nie zobaczy. Myślałem
jej współczułem, gdyż
lecz
ja
jedynie
22
Pobierz darmowy fragment (pdf)