Darmowy fragment publikacji:
1
3
Copyright © by A.M. Rosner, 2018
Redakcja i korekta: Maciej Robert
Projekt okładki: Marcin Głowacki
Skład i łamanie: Piotr Molski
Druk i oprawa: Drukarnia im. Adama Półtawskiego
www.dap.pl
Wydanie I
Warszawa 2018
Wydawnictwo Magnus
Seria wydawnicza: Ciepło/Zimno
cieplo-zimno.pl
ISBN: 978-83-950536-1-0
ISBN EPUB, MOBI, PDF: 978-83-950536-3-4
Wszelkie prawa zastrzeżone
4
Mamie
Spis treści
Rozdział I
4 maja 1715 roku, sobota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Rozdział II
5 maja 1715 roku, niedziela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44
Rozdział III
5 maja 1715 roku, niedziela . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 78
Rozdział IV
7 maja 1715 roku, wtorek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .115
Rozdział V
9 maja 1715 roku, czwartek . . . . . . . . . . . . . . . . . . .146
Rozdział VI
10 maja 1715 roku, piątek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .173
Rozdział VII
11 maja 1715 roku, sobota. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .225
7
Rozdział VIII
13 maja 1715 roku, poniedziałek . . . . . . . . . . . . . . . .271
Rozdział IX
17 maja 1715 roku, piątek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .302
Rozdział X
18 maja 1715 roku, sobota. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .339
Rozdział XI
20 maja 1715 roku, poniedziałek . . . . . . . . . . . . . . . .375
Rozdział XII
21 maja 1715 roku, wtorek . . . . . . . . . . . . . . . . . . .417
Rozdział XIII
22 maja 1715 roku, środa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .454
Rozdział XIV
22 maja 1715 roku, środa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .499
Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .549
I’m waiting in my cold cell when the bell begins to chime.
Reflecting on my past life and it doesn’t have much time,
cause at 5 o’clock, they take me to the gallows pole.
The sands of time for me are running low.
When the priest comes to read me the last rites,
I take a look through the bars at the last sights,
of a world that has gone very wrong for me.
Hallowed Be Thy Name, Iron Maiden
Rozdział I
Nevis, Charlestown, Fort Charles
na południowym krańcu miasta.
4 maja 1715 roku, sobota.
Kamienne ściany fortecy były wilgotne, a zamocowane w nich
metalowe uchwyty od lat zżerała rdza. Choć na zewnątrz pano-
wał upał, powietrze w celi pozostawało przejmująco chłodne.
W oddali dało się słyszeć pomruki zbliżającej się burzy. Sie-
dzącego na sienniku mężczyznę przechodziły dreszcze, czuł, że
pobyt w takim miejscu zdecydowanie mu nie służy, było to jed-
nak najmniejsze z jego zmartwień.
Przeczesał palcami przydługie włosy i zerknął na współwięź-
nia. Drobny, niższy od niego człowiek stał na złożonym sienniku
i starał się wyjrzeć przez zakratowane okno. Póki słychać było
regularne uderzenia młotkami i rozmowy pracujących na placu
ludzi, był przygaszony. Teraz wezbrała w nim energia. Przez jakiś
czas chodził nerwowo po celi. W końcu postanowił spróbować
9
wyjrzeć przez otwór, którego wylot znajdował się na wysokości
udeptanej, pozbawionej roślinności ziemi.
– Widzi pan coś, panie Adams? – spytał go po chwili.
Jego samego niespecjalnie interesowało to, co działo się na
dziedzińcu. Widział podobne sceny wiele razy, zawsze jednak
od drugiej, przyjemniejszej strony… O ile którąkolwiek z nich
można było zaliczyć do przyjemnych.
– Chmury, niebo i ptaki…
Wstał ociężale i podszedł bliżej. Splótł dłonie, tworząc
mostek, na którym jego kompan mógł oprzeć nogę.
– Niech pan spróbuje teraz, choć myślę, że ten widok nie pod-
niesie pana na duchu.
Adams, bo tak mu się przedstawił, wspiął się wyżej, dosięgnął
krat i po chwili powiedział to, czego obaj nie chcieli usłyszeć:
– Skończyli. Postawił się szafot. Wygląda się, cholera, na
solidny.
– To szubienica, nie szafot – mruknął, pomagając mu zejść.
– Też mnie się za różnica…
Usiadł na pryczy, ignorując ostrzegawcze trzeszczenia drew-
nianej konstrukcji. Siennik był zawilgocony i przegniły, a drewno
zmurszałe, jak wszystko, co zbyt długo miało kontakt ze słoną
bryzą.
Zarzuty, jakie mu postawiono, były kuriozalne. Wiedział to,
tak samo jak jego oskarżyciel, komodor Jonathan Wilson. I po-
dobnie jak wicegubernator Wysp Podwietrznych na Nevis, Daniel
Smith, który obserwował cały proces i od którego zależało wyda-
nie wyroku w imieniu korony brytyjskiej, pozostawał absolutnie
skonfundowany aż do końca rozprawy. W obliczu argumentów
dowódcy miejscowej flotylli, jego świadków i przytaczanych para-
grafów, był całkowicie bezsilny. Nawet wieloletnia znajomość ka-
pitana Burnsa ze Smithem i względy, którymi się cieszył, a także
oddana, choć nie do końca nienaganna, służba nie były w stanie
mu pomóc. Wyrok mógł być tylko jeden, a wykonanie go zapla-
nowano na jutrzejsze popołudnie. Komodor nalegał na szybkie
rozwiązanie sytuacji, tłumacząc, że zwracanie się w tej sprawie do
10
gubernatora czy króla byłoby zwykłym nietaktem. Takie kwestie,
powiedział, rozwiązuje się na niższym szczeblu.
Zatonięcie slupa, z którego załogą kapitan Burns miał współ-
pracować, było nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Podcią-
gnięcie tego zdarzenia pod zdradę i działanie na szkodę korony
zakrawało na absurd. Wypadki po prostu się zdarzały, tym
razem zresztą zawinił nawigator. Wprowadził na skały jed-
nostkę, mającą trzymać się blisko brzegu. Przy pogodzie, która
utrzymywała się tego dnia, podpłynięcie bliżej znacznie więk-
szym brygiem równałoby się samobójstwu. Wiedział to kapitan
slupa, wiedział Burns i z pewnością zdawał sobie z tego sprawę
również komodor. Ten ostatni szukał jednak czegoś, co pozwo-
liłoby mu pozbyć się niewygodnego korsarza. Lepszej okazji nie
mógł sobie wyśnić.
Zaraz po tym, gdy Burns zjawił się w forcie, aresztowano
go za umyślne zepchnięcie drugiej jednostki na niebezpieczne
wody. Powołano na świadków kilku marynarzy z pechowego
slupa, którzy cudem przeżyli jego zatonięcie i przez trzy dni ko-
czowali na niewielkiej, bezimiennej wyspie. Mężczyźni zeznali,
że Burns nawet nie zatrzymał się, by im pomóc. Kiedy to mówili,
nie zadrżał im głos, ani nie mrugnęła powieka. Odpowiednia
kwota tudzież obietnica objęcia lepszych stanowisk na większym
okręcie pomogły im wyprzeć z pamięci fakt, że wysłana z jego
brygu szalupa przez kilka godzin bezskutecznie próbowała pod-
jąć rozbitków na pokład.
Smith nie miał możliwości żadnego manewru. Wszyscy
świadkowie zeznawali przeciw Burnsowi, a ten na domiar złego
odmówił podania miejsca zacumowania swojego Silver Stag.
Wicegubernator tłumaczył, że wyjaśnienia jego kwatermistrza,
nawigatora, bosmana i innych członków załogi mogłyby tutaj
pomóc. Korsarz zdawał sobie jednak sprawę z tego, jak kończą
się takie historie. Wilson od dłuższego czasu był nieprzychylny
jego działaniom, a jeśli ktokolwiek miał zapłacić za słabości
Burnsa, musiał to być on sam. Nikt z jego ludzi. Nie oni wszakże
swoim romansem wyprowadzili komodora z równowagi. Nie oni
11
przynieśli hańbę jego rodzinie, nie oni okryli ją infamią. Podanie
miejsca cumowania byłoby zwykłą zdradą, wydaniem katu jego
Bogu ducha winnej załogi.
Schodząc na ląd, Burns wydał proste rozkazy. Marynarze
mieli czekać na niego pięć dni i ani godziny dłużej. Jeśli nie zja-
wiłby się w tym czasie, ani nie przysłał posłańca, mieli odpły-
nąć – gdziekolwiek. Wszyscy wiedzieli, że zatonięcie slupa może
przerodzić się w prawdziwe kłopoty, dlatego nikt nie oponował.
Burns uważał, że i tak będą czekać zbyt długo. Jeśli jego raport
nie wzbudziłby niczyich wątpliwości, wróciłby na pokład znacz-
nie wcześniej, ale marynarze też mieli coś do powiedzenia i nie
zgodzili się na inne rozwiązanie. Zresztą bryg zbyt długo pozo-
stawał na wodzie i czyszczenie kadłuba stało się niezbędne. Pięć
dni wystarczyło na wszystkie prace. Teraz kapitan pluł sobie
w brodę, że nie rozkazał wykonać tego zadania gdziekolwiek
indziej, byle dalej od Charlestown.
– Co się pan im czynił? – przerwał milczenie Adams. – Jestem
się ciekaw, czemu chcą pana wieszać. Jest pan morskim człekiem?
Słyszałem się, jak strażnicy zwracali się do pana „kapitanie”. Bo
wie się pan, widzi mi się, że tu jesteśmy się za zupełnie różne spra-
wunki. Mnie trzyma się za urodzenie. Pan jest jednym z nich, ale
na pirata mi się pan nie widzisz. Był pan kaparem… kaprem?
– Nie. Tu można być najwyżej korsarzem albo bukanierem –
mruknął, zerkając na współwięźnia. – Jestem… byłem kapitanem
okrętu korsarskiego.
– Ach…
– A pan? Jest tu pan za urodzenie? Cóż to znaczy?
– Przepraszam, mój angielski jest naganny, znaczy się jest się
nie nienaganny. Dopiero się uczę. Porodziłem się w Amsterda-
mie, później mieszkałem się na Curaçao. Kilka lat temu posta-
nowiłem się spróbować tu szczęścić się, ale popełniłem się błąd.
Przy okazji – zowią mnie Jacob ibn Adam, nie Adams.
– Przepraszam. W tym miejscu umiera wszystko, nawet ma-
niery. Timothy Cuthrow, ale częściej zowią mnie Burns – odpo-
wiedział, siląc się na uśmiech. – Jest pan Hebrajczykiem?
12
– Wolimy, gdy wołają się nas Żydami, ale na jedno się idzie.
Oskarżono mnie o staranie się sprowadzenia na miasto zarazy.
Jeśli wyjdziemy się stąd, choć szansa żadna, proszę pamiętać, by
nigdy nie wierzyć się republikanom.
Kapitan spojrzał na swojego rozmówcę. W świetle gasnącego
dnia ledwie widział rysy jego twarzy. Znał wielu ludzi, którzy
uczyli się angielskiego, więc zrozumienie nowopoznanego nie
sprawiało mu większych trudności. Miał jednak wątpliwości co
do znaczenia jego słów.
– Zwolennik republiki? Mówi pan o kapitanie Hornigoldzie?
– Nie wiem się, kim jest ten człek. Miałem na myśli Olivera
Cromwella – wymówił nazwisko lorda protektora, jakby była to
największa z obelg, po czym podszedł do krat zamykających celę
i, opierając się o nie, mówił dalej:
– Kiedy przejął się Londyn, obiecał moim braciom zgodzić
się na nasz powrót na wyspę. Miało być równouprawo… rów-
noprawi… równoprawnienie. I miał się być zakaz oskarżeń o złe
rzeczy… Sam pan się widzi, ile się ostało. Mój ród od wieków
skarżono o to samo, co się mnie teraz skarguje: morowe powie-
trze, morderstwa, trucie się studni, szpiegowanie. Rozumie pan
sobie? A teraz mnie, buchaltera, wieszają się za sprowadzenie
zarazy! Jak jakąś wiedźmę z Afryki! Jedyna dobra w tym wszyst-
kim rzecz to się to, że proces i wyrok szybkie. Hiszpanie są nie-
przyjemnie nastawieni, a tu się bez tortur obeszło.
– Był pan buchalterem? – spytał od niechcenia kapitan.
Nie interesowała go przeszłość, ani tym bardziej najbliższa
przyszłość Żyda. Teraz nie miał mu nic do zaoferowania, choć
w innej sytuacji prawdopodobnie zastanowiłby się nad propo-
zycją dania mu pracy. Ktoś, kto pilnowałby ksiąg, zawsze przy-
dawał się na okręcie. O żydowskich buchalterach słyszał wiele
dobrego, choć ostrzegano go także przed ich nadmierną pomy-
słowością. Wierzył jednak, że na jego pokładzie nikt nie odwa-
żyłby się niczego fałszować. W końcu każdy, kto stawiał nogę na
Silver Stag, wiedział, że kradzież w korsarskim świecie karze się
śmiercią.
13
– Tak, przez lata pracowałem się dla Holenderskiej Kompanii
Zachodnioindyjskiej, później u kilku kupców. Pilnowałem ksiąg,
prowadziłem zapisy… nieskończone nudy, rzędy liczb. Zawsze
chciałem się pływać, zobaczyć światy, znaleźć lepsiejsze miejsce
do życia. No i znalazłem – rzucił, kopiąc w kraty.
– Uważa pan, że życie na morzu jest lepsze?
– Wszystko się lepsze od czarów i zarazy…
– Mój ojciec był kupcem – przerwał mu kapitan, nie odry-
wając wzroku od własnych, poranionych i lekko opuchniętych
dłoni. – Niezbyt majętnym, ale wystarczająco zamożnym, by stać
go było na wykształcenie jedynego syna. Przykładałem się do
nauki na tyle, by przyjęli mnie do Królewskiej Akademii Mor-
skiej w Portsmouth. Pływałem w Royal Navy, najpierw jako ofi-
cer, później jako kapitan. Przez kilka lat znajdowałem się pod
rozkazami Benjamina Wilsona, którego ojciec, komodor u guber-
natora Antigui, oskarżył mnie teraz o działanie na szkodę korony.
Moi ludzie nie zrobili nic, co stałoby w sprzeczności z prawem
lub rozkazami, które dostawaliśmy od admiralicji, gubernatora
lub komodora, lecz kiedy tylko zostaną znalezieni, skończą jak ja.
Jak wyrzutki, powieszeni w jednym z portów, by ostrzegać innych
przed piractwem, niesubordynacją czy tchórzostwem. Być może
jest to lepsze od oskarżenia o czary, tego nikt mi jeszcze nie zarzu-
cał, ale z pewnością jest niebezpieczniejsze od pracy z księgami.
Żyd patrzył na kapitana, coraz bardziej mu współczując. Na-
wet teraz, kiedy zachodzące słońce pozostawiło w ich celi już
tylko gęstniejący z każdą chwilą półmrok, wyglądał, zachowy-
wał się i mówił jak człowiek z wyższych sfer. Ktoś, komu w in-
nych okolicznościach można by zaufać. Z jego twarzy dało się
jednak wyczytać coś jeszcze. Nie tylko ból, ale i odrobinę sza-
leństwa. Czegoś nieobliczalnego, co kryło się pod wyuczonym
spokojem i ogładą.
Kiedy Burns podniósł wzrok i spojrzał na Adamsa, stojącego
nadal przy kracie, mężczyznę przeszły ciarki.
– Pan mógł najwyżej zaciąć się kartką lub poplamić ręce atra-
mentem. Ja widziałem ludzi rozerwanych na strzępy, ranionych
14
z muszkietu, przygniecionych złamanym masztem. Widziałem
egzekucje, morderstwa popełniane z zimną krwią, zdrajców
chętnych sprzedać największe sekrety za niewielkie sumy i ide-
alistów, umierających przez głupotę innych.
– Czyli ludzi takich jak pan? Idealistów – dodał szybko
Adams, nie chcąc sprowokować kapitana. – Wiem, widział się
pan dużo, ale przynajmniej przeżył się pan swoje życie, panie
Cuthrow. A ja, jakby to się powiedzieć, roślinowałem… wegeto-
wałem! Tak, to się to słowo. Wegetowałem. Chciałbym spróbo-
wać czegoś innego, to wszystko. Wszystko, czego się nie będzie.
Kapitan zastanawiał się, do czego właściwie zmierzała cała
rozmowa. Nie miał na nią ochoty. Tłumaczenie czegokolwiek
Adamsowi zdawało się równie bezsensowne, co szukanie mi-
tycznego skarbu z mapą kupioną na targu w Port Royal. Bolała
go głowa i wszystkie miejsca, w które bito go i kopano przez
ostatnie dwa dni. Bolała też zraniona duma, dokuczały tęsknota
i niepewność. W dodatku kolejny raz w życiu czuł się kompletnie
bezsilny, a to tylko go rozsierdzało.
Nagle ciszę, która na chwilę zapanowała w celi, przerwało
skrzypnięcie kraty otwieranej w głębi korytarza. Na ścianie
zatańczyły cienie. Ktoś zbliżał się do miejsca, w którym ich za-
mknięto.
Zapadł już zmrok i odbijane przez skalne bloki ścian refleksy
niesionej przez kogoś lampy stały się jedynym źródłem światła
w podziemiach. W forcie nie marnowano oliwy ani pochodni,
nikt nie zawracałby sobie głowy przynoszeniem ich do lochów.
Cuthrow wiedział też, że o tej porze żaden strażnik nie miał
w zwyczaju zaglądać do cel, szczególnie tak krótko przed egze-
kucją. Na kilka godzin przed śmiercią dawano skazańcom czas
na przemyślenia, pogodzenie się z Bogiem i przygotowanie na
nieuniknione. Dopiero o świcie mogli spodziewać się kogoś, kto
zajrzałby z kawałkiem czerstwego chleba i kąśliwymi uwagami
na temat ostatniego posiłku skazańców.
Źródło światła zatrzymało się w odległości kilku kroków od
kraty. Przygasło, gdy niosący je człowiek przysłonił okna latarni,
15
a później rzucana przez nie plama jasności przesunęła się po
ścianie celi. Najpierw ukazała Adamsa, stojącego przy swojej
pryczy, później objęła także kapitana.
– Ty… – wycedził Cuthrow, rzucając się do krat.
– Spokojnie Tim, wysłuchaj mnie…
– Po co przyszedłeś? Triumfować? Grozić? Prosić, bym powie-
dział ci, gdzie jest Silver Stag?
– Nie – wymamrotał cicho wicegubernator Wysp Pod-
wietrznych. Bez siwej peruki i jedynie w kamizelce narzuconej
na koszulę wyglądał jak cień człowieka. Nie chciał rozświetlać
pomieszczenia i zwracać uwagi strażników, dlatego mocno przy-
gaszoną lampę postawił przy ścianie w korytarzu. – Przyszedłem
przeprosić cię za wszystko i naprawić swoje błędy. Odsuń się od
kraty.
Cuthrow postąpił krok w tył. Pojawienie się Smitha było dla
niego zaskoczeniem, ale ostatnim czego się spodziewał, było
ujrzenie w jego rękach klucza, otwierającego więzienne kraty.
– Tim, znam cię od ponad dziesięciolecia. Widziałem co
potrafisz, do czego jesteś zdolny. Pracowało dla mnie wielu kor-
sarzy, lepszych i gorszych, lojalnych i zdrajców. Poznałeś ich
wszystkich. Wiesz tak samo jak ja, że niełatwo dziś o kogoś, kto
zgodziłby się wypełniać zadania, które powierzałem właśnie
tobie.
Wicegubernator zerknął przelotnie na stojącego pod ścianą
Żyda, po czym pchnął kratę i stanął w progu celi.
– Nie wiem, coś zrobił komodorowi, ale obaj wiemy, że te
oskarżenia to farsa. Wiele bym dał, by dowiedzieć się, co tak go
rozsierdziło, ale nie będę tracił czasu na pytania, na które nie
uzyskam odpowiedzi.
– Słusznie – mruknął kapitan.
Jacobowi zdawało się, że to, co wziął wcześniej za szaleń-
stwo w oczach marynarza, było tylko igraszką przy tym, co
ujrzał teraz. Nie chciał być tej nocy we własnej skórze, ale jesz-
cze bardziej nie życzyłby sobie znaleźć się teraz na miejscu
urzędnika.
16
– Wiem, że przekupił ludzi ze slupa. Co więcej, dwóch rze-
komych świadków nigdy na nim nie służyło. Pociągnę ich do
odpowiedzialności, gdy tylko dostanę odpowiedź z biura guber-
natora. Tam są księgi potwierdzające mustrowanie. Byłbym
w stanie oddalić twoje oskarżenie, gdybyś dał mi więcej czasu, na
przykład podając miejsce cumowania. Wiem, dlaczego tego nie
zrobiłeś, i chcę, żebyś wiedział, że rozumiem i popieram twoją
decyzję. Komodor naciska na szybką egzekucję, musiałem wydać
wyrok i teraz nie zdołam go cofnąć. Jedyne na co możesz liczyć,
to pośmiertne oczyszczenie z zarzutów.
– Chyba po śmierci komodora…
– Niestety, na to wygląda.
– I fatygowałeś się tu po to, żeby mi to powiedzieć? – fuknął
kapitan.
Wicegubernator zawahał się. Spodziewał się wściekłości z jego
strony, ale uważał, że znał Burnsa dość dobrze, by nie musieć się
go obawiać. Do tej pory bardziej martwił się o strażników, któ-
rzy mogli go zauważyć, teraz zaczął tracić pewność siebie.
Zrobił krok w tył, gdy Burns szybkim ruchem chwycił poły
swojej umorusanej koszuli i ściągnął ją przez głowę, ukazując
siniaki i zranienia – ślady przesłuchań.
– Zobacz, co zrobili mi twoi ludzie – wycedził przez zęby.
– Tim, proszę… Przysięgam, nigdy nie było mi tak przykro,
ale teraz nie czas na rozprawianie o tym, co ci zrobili. Wysłuchaj
mnie.
Kapitan wziął głębszy oddech, próbując się opanować. Miał
ochotę wypchnąć Daniela Smitha z celi, skręcić mu kark i ruszyć
do wyjścia. Znał jednak drogę, wiedział, że prowadziła przez
koszary. Jedynym, co mógłby osiągnąć, decydując się na takie
rozwiązanie, byłaby walka.
– Długo rozmyślałem nad tym, co zrobić, i widzę tylko dwa
wyjścia z sytuacji. Jedno z nich jest oczywiste i żadnego z nas
nie zadowala. Ciebie z oczywistych względów. Mnie dlatego, że
nie chcę tracić zaufanego kapitana. Drugie… cóż, na nim tracę
właściwie tylko ja. Pod fortem znajduje się tunel, prowadzący
17
do miasta. Miał służyć do szybkiego przerzucania oddziałów
w przypadku ataku i do ewakuacji. Pokażę ci, gdzie jest. Wyj-
dziesz stąd i znikniesz.
Smith zawiesił głos. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, dodał
po chwili:
– Ze względu na łączącą nas przeszłość pozwolę sobie na
absolutną szczerość. Nie interesuje mnie, gdzie się podziejesz
ani co ze sobą zrobisz. Twój list kaperski został cofnięty w cza-
sie procesu. W ciągu kilku godzin po odkryciu twojego znik-
nięcia będę musiał wydać za tobą list gończy. Jeśli kiedykolwiek
twoja noga postanie na brytyjskiej ziemi, zostaniesz aresztowany
i doprowadzony katowi. Jeśli zostaniesz złapany, wiedz, że wyprę
się wszystkiego. Nie było mnie tu dziś, nie otworzyłem kraty,
nie pokazałem ci wyjścia. Uciekłeś, bo strażnik jej nie domknął.
Biedak może stracić przez to życie, ale za wszystko trzeba jakoś
zapłacić, zresztą mam nadzieję, że skończy się na mniejszej
karze. Teraz żołnierze zebrali się na posiłek i pogadankę przed
egzekucją. Zostali tylko ci na murach, mamy niewiele czasu.
Cuthrow patrzył na wicegubernatora, nie zmieniając wyrazu
twarzy. Obserwujący to Adams zastanawiał się, czy kapitan osza-
lał, czy może to on majaczy ze strachu przed tym, co czeka go za
kilka godzin. Miał tylko nadzieję, że oferta obejmowała i jego.
– Daj mi czas. Potrzebuję kilku miesięcy, może roku. Dowiem
się, o co chodziło Wilsonowi. Obalę zeznania jego świadków
i oczyszczę twoje nazwisko. Zaszyj się gdzieś. Pożegluj daleko,
zmień nazwisko i zamieszkaj gdzieś, gdzie nikt cię nie zna. To
z pewnością da się wyjaśnić, muszę tylko mieć możliwość dzia-
łania.
Tym razem, gdy Cuthrow zrobił krok do przodu, mężczyzna
nawet nie drgnął. Kapitan uściskał go, co Adams przyjął z naj-
większą ulgą, podobnie jak słowa kapitana:
– Dziękuję. Nie wiem, jak ci się odpłacę. A co z nim? – Spytał
nagle, wskazując na Żyda.
– Strażnik nie domknął kraty. Moim zdaniem uciekłby razem
z tobą. Jego los jest mi obojętny.
18
– Panie Adams, proszę wstać. Wychodzimy – rzucił kapitan,
po czym, kierując słowa do wicegubernatora, dodał: – To mój
nowy buchalter. Właśnie go zmustrowałem.
* * *
Nevis, Charlestown, Fort Charles
na południowym krańcu miasta.
4 maja 1715 roku, sobota.
Wicegubernator Wysp Podwietrznych szedł podziemiami, trzy-
mając latarnię na wysokości piersi. Choć starał się wyprowadzić
obu mężczyzn najszybciej, jak tylko było to możliwe, kiepski
stan tuneli uniemożliwiał żwawszy marsz.
Cuthrow, któremu nie było wcześniej dane zapoznać się z tą
częścią fortu, próbował zapamiętać wszystkie mijane rozwidle-
nia. Nie przypuszczał, by ta wiedza miała mu się kiedykolwiek
przydać, uznał jednak, że gdyby musiał w przyszłości niezau-
ważenie pojawić się wewnątrz fortyfikacji, wybranie tej drogi
mogłoby okazać się najrozsądniejsze.
– Gubernatorze – odezwał się w końcu, znacznie spokojniej-
szym niż wcześniej głosem. – Czy oficerowie pana garnizonu nie
uważają, że nierozważnym jest pozostawianie tych podziemi bez
nadzoru?
– Zapewniam, że od jutra będą strzeżone jak brama i mury.
Dziś nie powinniśmy tu spotkać żywej duszy.
– Ktoś jednak chadza tymi korytarzami. Pozrywane paję-
czyny, ślady na ziemi…
– Strażnicy regularnie sprawdzają stan podziemi. O ile wiem,
zdarza się też, że oficerowie wykorzystują je w czasie wypraw do
miejskich lupanarów. Wyżsi rangą mają klucze.
– Bardzo nierozważnie.
– Jak mówiłem, z jutrzejszym świtem dużo się zmieni. Wielu
ludzi będzie niezadowolonych i niepocieszonych, ale nie spędzi
19
mi to snu z powiek. Wiem, że czynię to, co powinienem. Wierzę
też, że zachowacie wiedzę o tych podziemiach dla siebie.
Choć Smith miał nadzieję na choćby lakoniczne potwierdzenie
ze strony kapitana, nie doczekał się go. Odezwał się za to Jacob:
– Gdzie prowadzają się te wszystkie korytarze?
– Udam, że nie słyszałem tego pytania.
– Te korytarze, panie Adams – wtrącił Cuthrow – prowadzą
do wyższych kondygnacji. Schodzimy w dół, by ominąć kon-
strukcję murów, reszta dróg wspina się ku górze i dociera do
komnat. Zapewne jedna z nich prowadzi do części gościnnej,
inna do zbrojowni i koszar straży. Jest i taka wiodąca wprost do
sypialni naszego dobrodzieja.
Tym razem zamilkł gubernator. Nie podobał mu się zimny
głos kapitana, ani to, że trafił w sedno. Znał go od lat, uważał
za człowieka godnego zaufania. Teraz jednak cieszył się, że gdy
strażnicy odkryją ucieczkę więźniów, tunel nie tylko zostanie
objęty regularnymi patrolami, ale i lepiej zabezpieczony.
Droga do jego prywatnych komnat była na dwójnasób utrud-
niona. Od korytarzy oddzielały go ukryte w głębi sypialnianej
garderoby drzwi oraz solidna krata. Klucze do obu miał tylko on.
Postanowił nie sprzeciwiać się, gdyby któryś z oficerów zapropo-
nował dodanie jeszcze jednej kraty lub wymianę zamków. Może
nawet sam wyda odpowiednie instrukcje?
Szli dalej w ciszy, zagłębieni we własnych myślach. W końcu,
gdy dotarli do pordzewiałej kraty przecinającej korytarz, wice-
gubernator rzucił:
– To ostatnia przeszkoda, wyjście jest niespełna sto kroków
stąd. Wygląda niepozornie, ale jest solidna. Zamek od kilku mie-
sięcy nie działa, musieliśmy spiąć ją łańcuchem.
Podał kapitanowi sztylet, do tej pory zawieszony u pasa,
i dodał:
20
– Rozegnij ogniwa, to jedyny sposób. Jeśli użyję klucza, histo-
ria o waszej ucieczce straci na wiarygodności.
Gdy Cuthrow siłował się z kratą, Smith podał Jacobowi
świeczkę i pozwolił odpalić ją od swojej lampy.
– Zniknięcie latarni mogłoby zostać zauważone, musicie
poradzić sobie w taki sposób. Kiedy stąd wyjdziecie, uważajcie
na straże. W tych ubraniach nie wyglądacie na praworządnych
obywateli, będziecie zwracać na siebie uwagę. Wątpię, by spraw-
dzono celę przed świtem, jeśli jednak tak się stanie, alarm zosta-
nie bezzwłocznie podniesiony. Jak najszybciej opuśćcie miasto
i wyspę.
Pozyskawszy drugie źródło światła, mężczyźni przyglądali
się działaniom kapitana. Ten po kilku próbach zdołał rozgiąć
jedno z ogniw i zdjął z kraty łańcuch. Zamiast jednak pójść dalej,
zwrócił się do swego wybawcy:
– Gubernatorze, komodor Wilson jest w forcie, prawda?
Zakładam, że zajął jedną z komnat gościnnych, nie chcąc opu-
ścić jutrzejszej egzekucji.
– Nie podoba mi się to tak samo, jak tobie, Tim, jednak nie
mogłem odmówić mu gościny. Jest przedstawicielem admira-
licji, dowodzi flotyllą broniącą wysp. Dobrze wiesz, że to czło-
wiek, któremu lepiej się nie przeciwstawiać. Mój sztylet – dodał,
wyciągając dłoń do kapitana. – Nawet o tym nie myśl. Nie pod
tym dachem.
Cuthrow oddał broń, siląc się przy okazji na delikatny
uśmiech. Przeszło mu przez myśl, czy nie obalić wicegubernatora
i, przykładając ostrze do gardła, nie zmusić do poprowadzenia
do komnaty komodora. Fakt, musiałby jakoś zdobyć kordelas czy
inne ostrze, lecz nie wydawało mu się to problemem. Znacznie
większym był jego stan – napuchnięte dłonie i obolałe ramiona
nie pozwalały mieć nadziei na sprawne operowanie bronią.
Być może Smith przez chwilę odmawiałby współpracy, ale
z połamanymi palcami, złamaną szczęką i bez kilku zębów,
nabrałby do niej ochoty. Plan, choć kuszący, miał jednak kilka
wad, a największą z nich było późniejsze opuszczenie twier-
dzy. Krata została już otwarta, tyle że wydostanie się przez nią
było czym innym niż ponowne pokonanie korytarza. Zresztą
szanse na to, by o tak wczesnej porze zastać komodora w sypialni
samego, były niewielkie. Do kolacji zostało jeszcze około godziny,
21
dopiero później dowódca flotylli oddaliłby się do swojej kom-
naty. Dodatkowo, gdyby wicegubernator przez dłuższy czas nie
pokazał się nikomu na oczy, zaczęto by go szukać.
Zmuszając się do podjęcia rozsądnej decyzji, Burns spytał
tylko:
– A co z jego synem, kapitanem Benjaminem Wilsonem?
Pytanie zaskoczyło Smitha. Uważał chęć zemsty na komodo-
rze za rzecz naturalną, choć wymagającą poskromienia, przynaj-
mniej póki ten znajdował się u niego w gościnie. Nie przeszło mu
jednak przez myśl, że kapitan może chcieć dokonać jej poprzez
uderzenie w jedynego syna dowódcy flotylli.
– Nie wiem – odparł. – Nie znam rozkazów dotyczących
poszczególnych kapitanów. Wiem za to, że nie zeznawał na
twym procesie. Zdaje mi się też, że jego fregata wyszła z portu,
choć przyznaję, że nie mam pewności. Komodor uważa, że nie
muszę znać szczegółów prowadzonych przez niego działań.
Widząc minę Cuthrowa, szybko dodał:
– Proszę, nie szukaj dodatkowej zwady. Wystrzegaj się kło-
potów, zostań w ukryciu i pozwól sobie pomóc. Obiecuję, że
wszystkim się zajmę, ale proszę, nie utrudniaj mi zadania.
– Nie było to moim zamiarem. Kapitan Wilson ma coś, co do
mnie należy. W zaistniałej sytuacji chciałbym to odzyskać. Nie
zamierzam odbierać tego inaczej niż siłą przynależną racjonal-
nym argumentom.
– Niezbyt się rozsądne – wtrącił Adams. – Rozmowa z kapi-
tanem Royal Navy, gdy właśnie ubiegło się katu?
– Jeśli jest na wyspie, za kilka godzin dowie się o naszej
ucieczce. Wierzę, że będzie szukał sposobności nawiązania ze
mną kontaktu. Jeśli tak by się stało, panie gubernatorze, proszę
nie stawać mu na drodze.
– Jeśli taka twoja wola… Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
– Ja też – odparł Cuthrow. – Pora na nas, panie Adams.
– Również mam nadzieję, że będę miał jeszcze możliwość
współpracy z twoją załogą, kapitanie. Nie trać nadziei i czekaj
na wieści. Niech Bóg ma was w opiece.
22
Gdy uścisnęli sobie dłonie, gubernator ruszył w powrotną
drogę. Musiał chwilę odpocząć i uspokoić się przed kolacją. Naj-
ważniejsze z jego punktu widzenia było to, by nikt nie powiązał
go ze zniknięciem więźniów. Komodor ani żaden z innych gości
nie mogli nabrać podejrzeń.
Mężczyzna zamierzał wyłgać się bólem głowy i wcześniej
udać na spoczynek. Opuszczenie gości podczas kończącej posiłek
pogawędki przy alkoholu nie byłoby wielkim faux pas. W końcu
tyle ostatnio się wydarzyło, że jego zmęczenie nie powinno
nikogo dziwić. Nie zamierzał jednak spać, musiał przygotować
się na następny, niezwykle ciężko zapowiadający się dzień. Wie-
dział, że gdy zniknięcie skazańców wyjdzie na jaw, rozpęta się
piekło. Pocieszało go tylko, że przynajmniej poczuł się lepiej.
Uspokoił sumienie, choć nie ciekawość.
– Bóg i jego opieka nic do tego nie mają – burknął Cuthrow,
gdy rzucana przez lampę wicegubernatora poświata zniknęła
mu z pola widzenia. – Idziemy, panie Adams. Pora odwiedzić
pewien zamtuz.
– Co? Teraz się panu chędożenie w głowie? Mówiłem się,
bycie człekiem morza jest się ciekawsze niż buchalterowanie!
* * *
Nevis, Charlestown, Fort Charles
na południowym krańcu miasta.
4 maja 1715 roku, sobota.
Pokryta rdzą krata otworzyła się, tworząc niewielkie przejście
między dwiema częściami korytarza. Mężczyźni przecisnęli
się przez nie, po czym postarali się, by na pierwszy rzut oka
wszystko wyglądało na nietknięte. Furta domknęła się ideal-
nie i choć ogniwa łańcucha nie dały się w pełni dogiąć, Cuth-
row uznał, że wyglądały zadowalająco. Prawdopodobnie przez
jakiś czas strażnicy będą się zastanawiać, którędy uciekli, póź-
niej odkryją uszkodzenia i wszystko stanie się jasne. Jakkolwiek
23
szybko by to się stało, już o świcie atmosfera w forcie zrobi się
bardzo nieprzyjemna.
Szli wolniej, niżby chcieli. Musieli uważać, by nie zgasić pło-
mienia świecy. Końcowa część korytarza znajdowała się w gor-
szym stanie niż ta, którą patrolowały straże. Pod ścianami
zalegały kamienie, fragmenty belkowania zniszczonego w cza-
sie ostatniego ataku Francuzów oraz śmieci zostawiane przez
zaglądających w to miejsce ludzi.
Gdy zatęchłe powietrze zaczęło ustępować świeższemu,
buchalter zebrał się na odwagę i spytał:
– Kapitanie Cuthrow, pan mówi się o zamusztrowaniu mnie.
To się na poważnie?
– Cóż, nie mogę przecież pana tu zostawić.
Na te słowa Jacob poczuł ulgę. Przytłaczający wieczór z kosz-
marnymi perspektywami zmieniał się powoli w najbardziej
zaskakującą noc jego życia. Uciekł katu, choć jeszcze godzinę
wcześniej nic tego nie zapowiadało, i poznał kapitana – byłego
korsarza, aktualnie wyjętego spod prawa – owianego złą sławą
człowieka, który pozwolił mu, zwykłemu buchalterowi, przystać
do swej załogi. Wielokrotnie słyszał opowieści dotyczące korsa-
rzy i piratów, ludzi okrutnych, złych z natury i wyklętych przez
Boga. Teraz zaczynał wierzyć, że jeśli Cuthrow przewodził jednej
z takich załóg, powtarzane w tawernach historie nie mogły nijak
mieć się do rzeczywistości.
Wziął głębszy oddech, czując, że świat leżał mu u stóp,
– Dziękuję.
Cuthrow zatrzymał się na to słowo tak nagle, że jego towa-
rzysz niemal na niego wpadł. Powoli odwrócił się i patrząc
Żydowi prosto w oczy, powiedział:
– Panie Adams, chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli.
Nie mogę tu pana zostawić. Za kilka godzin wszyscy strażnicy
z fortu, marynarze, najemnicy i połowa mieszkańców, którzy
nie mają z wojaczką nic wspólnego, zaczną nas szukać. Podejrze-
wam, że sam nie zdoła pan opuścić wyspy na czas. Niewielka też
i rzekł:
24
szansa, że uda się panu pozostać w ukryciu, gdy zacznie się polo-
wanie na pana. Kiedy więc pana pojmą, zaznaczam kiedy, nie
jeśli, opowie im pan o wszystkim. Wierzę, że nie zrobi pan tego
dobrowolnie, zmuszą pana i to sposobami, o których Hiszpanom
nawet się nie śniło. To, co opowiedziałby pan o mnie, niespecjal-
nie mnie martwi. Odczuwam jednak niepokój na myśl o tym,
że mógłby pan doprowadzić do aresztowania wicegubernatora
Smitha, który jest, jak zapewne pan zauważył, osobą niezwykle
pomocną. Potrzebuję takich ludzi i nie mogę pozwolić sobie na
tracenie ich z byle powodu. Zabieram pana nie dlatego, że pan
tego chce, czy też dlatego, że widzę dla pana miejsce na moim
pokładzie, ale dlatego, że nie chcę tu pana zostawić. Zadbam
o to, by był pan bezpieczny wśród moich ludzi. Opuści pan jed-
nak pokład w pierwszym napotkanym przez nas przyjaznym
porcie. Mogę jedynie panu obiecać, że nie oddam pana w ręce
Hiszpanów ani marynarki.
– A jeśli okażę się pomocniczy?
– Cóż, jeśli dożyje pan możliwości okazania się pomocnym,
rozważę dołączenie pana do mojej załogi. Radziłbym jednak nie
wiązać z tym zbyt wielkich nadziei.
– Dziękuję – powiedział z uśmiechem. To, co usłyszał, nie
zepsuło mu humoru. Odkąd pamiętał, oczekiwano od niego
dowodzenia własnej wartości.
Cuthrow, osłaniając dłonią płomień, dotarł do desek, którymi
zamaskowano wejście do tunelu. Zgasił świecę i przez chwilę
nasłuchiwał. Gdy nabrał pewności, że w pobliżu nie ma żadnych
ludzi, odsunął pierwszą z nich. Rozejrzał się i odgarniając liście
opadające na maskowanie, wyszedł na zewnątrz.
Korytarz prowadził na obrzeża portu, a jego wylot znajdował
się w miejscu, w którym pracujący dla królewskiej marynarki
robotnicy składowali zużyte bądź wymagające naprawy drew-
niane części konstrukcji okrętów. W półmroku kapitan dostrzegł
zniszczone bloczki, zwoje lin, deski i coś, co przypominało poła-
many ster. Po prawej stronie rozciągało się miasto, po lewej
port. W oddali słychać było komendy wydawane strażnikom
25
pilnującym magazynów oraz rozmowy niezbyt trzeźwych już
marynarzy, którzy cieszyli się zejściem na ląd.
Adams, który wyszedł krok za nim, rozejrzał się nerwowo po
okolicy. Spodziewał się, że lada chwila usłyszy wrzaski człon-
ków miejskiej milicji, zaalarmowanych nagłym pojawieniem się
odzianych w łachmany obcych ludzi. Dopiero po chwili dotarło
do niego, że miejsce w którym się znaleźli, nie było przez nikogo
pilnowane. Choć poczuł pewną ulgę, miał ochotę jak najszybciej
opuścić miasto. Nagła opieszałość kapitana, który zdawał się wy-
patrywać czegoś od strony morza, wprawiła go w zdumienie.
– Kapitanie…
– Szlag! Z tego miejsca nic nie widać. W porcie stoi kilka fre-
gat, ale nie wiem, które spośród należących do flotylli Wilson
odprawił.
– Jakież to ma się znaczenie?
– Mówiłem już, panie Adams – odparł Cuthrow, siląc się
na cierpliwość – że zależy mi na spotkaniu z synem komo-
dora. Chciałbym dowiedzieć się, czy kazano mu odpłynąć, czy
też oczekiwano od niego obecności na egzekucji. Najwyraźniej
jednak moja ciekawość pozostanie niezaspokojona. Ruszajmy,
Śliczna Beth czeka.
– Pan mówił się poważnie? Chce się pan iść na dziewki? Teraz?
– Jeśli już, to nie na dziewki, a na dziwki. Widzę, panie Adams,
że musi się pan wiele nauczyć. W życiu korsarza… pirata, są rze-
czy niecierpiące zwłoki. W naszym przypadku odwiedzenie przy-
bytku tej kobiety może zadecydować o życiu i śmierci.
Nie siląc się na dalsze wyjaśnienia, ruszył ku miastu. Szedł
tak szybko, jak tylko było to możliwe. Dobrze znał Charlestown,
przez kilka lat z tego właśnie miasta wyruszały okręty, na któ-
rych służył. Nie oglądał się za siebie, wiedział, że Adams trzymał
się blisko. Przestraszony nie tylko więzieniem, ale i wizją, jaką
przed nim roztoczył, nie chciał zostać sam.
Gdzie tylko było to możliwe, prowadził go zaułkami lub
przez niewielkie podwórka, na których znajdowały się studnie
i szopy. Kilkakrotnie przebiegali szerszymi ulicami, uważając,
by nie natknąć się na nikogo, kto mógłby uznać ich obecność za
26
podejrzaną. Miasto, pogrążone po części we śnie, po części zaś
w pijaństwie, okazało się jednak mniejszym zagrożeniem, niż się
spodziewali. Większość strażników i członków oddziałów milicji
pilnowała centralnych punktów miasta, nieliczne patrole prze-
czesujące pozostałą jego część stanowiły niewielką przeszkodę,
którą łatwo było ominąć.
Po kilkunastu minutach znaleźli się przed drzwiami, zza któ-
rych dochodziły śmiech i gwar prowadzonych rozmów. Główne
wejście znajdowało się przy największej ulicy miasta. Cuthrow
wybrał wejście boczne, nieznane większości ludzi.
– Zepsucie i rozpusta w najczystszej postaci, panie Adams.
Radzę przywyknąć. – uśmiechnął się nieznacznie na widok
wyrazu twarzy towarzysza.
– Nie o to się chodzi – odparł buchalter. – Pracowałem dla
– Może mi pan w takim razie powie, w jakich okolicznościach
Beth.
przestał pan to robić?
– Sama się opowie…
Kapitan uderzył kilkakrotnie pięścią w okolice solidnie
wyglądającego zamka. Najpierw drzwi nieznacznie uchyliły się,
dopiero po chwili otwarły znacznie szerzej. Stojący za nimi mło-
dzieniec wpuścił ich, po czym sprawdził, czy na ulicy nie czekał
ktoś jeszcze.
– Pani Hawkins jest u siebie – rzucił. – Bo, jak mniemam, to
jej panowie szukacie.
* * *
Nevis, Charlestown,
przybytek Ślicznej Beth.
4 maja 1715 roku, sobota.
Śliczna Beth siedziała przy toaletce i szykowała się do dołącze-
nia do swych dziewcząt. Na wybielonej pudrem twarzy wyraźnie
rysowały się pociągnięte czerwienią usta. Jeden z zaznaczonych
różem policzków zdobił sztuczny pieprzyk.
27
Pod zieloną, znoszoną i sięgającą kostek suknię włożyła nie-
odzowny gorset. Pomagał wyeksponować piersi, które, wedle
miejscowych opowieści, były najokazalszymi na Wyspach Pod-
wietrznych. Z racji sprawowanej funkcji, jak i dlatego, że sama
nie obsługiwała już klientów, Beth nie odsłaniała wiele poza nimi
– swoistym znakiem firmowym przybytku. Widoczne pozosta-
wały jeszcze tylko ramiona i szyja, mogące, ku jej rozczarowa-
niu, świadczyć już wyłącznie o niemłodym wieku.
W małych miastach, takich jak Charlestown, wieści roz-
chodziły się szybko. Beth nie spodziewała się tego wieczora
wielu klientów. Jej przybytek nie należał do najdroższych, ale
można w nim było zażyć rozrywki, zjeść coś i oczywiście napić
się wszystkiego, czym tylko obracano w Indiach Zachodnich.
Większość klientów stanowili marynarze z jednostek, któ-
rych dowódcom kazano zatrzymać tej nocy załogę na statkach.
Kapitanowie, jak słyszała od kilku swoich dziewcząt, dostali
wyraźne polecenie przyprowadzenia marynarzy na jutrzejszą
egzekucję. Najwyraźniej szykujący się spektakl postanowiono
wykorzystać do pogadanki na temat piractwa, niesubordynacji
lub tchórzostwa.
Z punktu widzenia jej oraz prowadzonego przez nią przy-
bytku, sprawy przybrały zły obrót. Czekał ją wieczór z paroma
zaledwie klientami, po którym przyjść miał dzień przepeł-
niony piciem i rozmowami, a nie zabawą przynoszącą najwięcej
zysków. Aresztowanie kapitana oznaczało dodatkowo koniecz-
ność znalezienia innego dostawcy niektórych dóbr, w tym tyto-
niu czy hiszpańskiego wina.
Gdy rozległo się pukanie, Śliczna Beth poprawiała perukę.
Sięgające za ramiona blond loki były jej drugim znakiem roz-
poznawczym. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, do buduaru
wszedł mężczyzna. Sięgała już po sztylet spoczywający między
pudrem a wstążkami do włosów, gdy dotarło do niej, kto prze-
kroczył próg.
– Co pan tu robi?! – fuknęła, celując palcem w Jacoba. –
Chyba wyraziłam się jasno, kiedy ostatnio się widzieliśmy!
– Pani Hawkins, przyprowadziłem się dżentelmena.
28
– Jakim cudem? – spytała, gdy przez drzwi przeszedł Timo-
thy Cuthrow. Zaskoczona patrzyła to na niego, to na jego towa-
rzysza. – Całe miasto huczy o pańskim aresztowaniu. Wszędzie
wiszą obwieszczenia, komodor rozkazał swoim ludziom przyjść
na egzekucję. Chodzą słuchy, że spędzą też ludzi z miasta.
– Nigdy nie lubiłem takich przedstawień, postanowiłem nie
brać w nim udziału – odparł, zamykając drzwi.
– Ale jak to?
– Chciałbym to pani wyjaśnić – odpowiedział. – Bardzo bym
chciał, ale nie czas na to, ni miejsce. Sama pani chyba rozumie,
że zaistniała sytuacja zmusza mnie do opuszczenia tego miasta
szybciej, niż planowałem. Czy zdążyła pani przygotować nasze
rachunki?
Kobieta przeszła do stojącego nieopodal drzwi sekretarzyka.
Lekko drżącymi rękoma otworzyła jedną z szufladek, wyjęła
niewielką szkatułkę i podała kapitanowi znajdujące się w niej
monety.
– Jak mniemam, nie potrzebuje pan pokwitowania? – prze-
szła do szafy i zanim otworzyła jej drzwi, spytała jeszcze:
– Ktoś widział, jak tu wchodziliście? Nie chciałabym kłopotów,
a z waszym wyglądem tylko tego można się spodziewać. Nie
wspominam nawet o tym, że prawdopodobnie szuka was więk-
szość załogi fortu.
Podała kapitanowi pas. Ten przełożył go przez głowę i popra-
wił zamocowany u niego kordelas.
– Nikt nas nie widział i mam nadzieję, że tak pozostanie. Pro-
szę tak na mnie nie patrzeć, panie Adams. Chyba się pan nie
spodziewał, że idąc do gubernatora, wezmę ze sobą broń. Musia-
łem ją zostawić w mieście, inaczej zostałaby mi zarekwirowana
już przy bramie. Straż nie pozwoliłaby mi stanąć przed królew-
skim urzędnikiem z czymkolwiek ostrym na podorędziu.
Kobieta usiadła przy sekretarzyku i starając się zebrać myśli,
patrzyła to na kapitana, to na Jacoba.
– Dokąd się pan teraz wybiera, jeśli można spytać? Biorąc
pod uwagę ostatnie wydarzenia, spodziewam się, że nieprędko
pana zobaczę.
29
– Nie wiem, pani Hawkins. Obawiam się jednak, że nie
będzie mi dane więcej przywozić pani zamawianych towarów.
Niezmiernie mi żal z tego powodu.
Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie do Cuthrowa, po
czym sięgnęła po kartę papieru. Zanurzyła w kałamarzu pióro
i zaczęła coś pisać. Kapitan, który znał Śliczną Beth praktycz-
nie od początku swojego pobytu w Nowym Świecie, postanowił
jej nie przeszkadzać. Wiedział, że w swoim czasie i tak dowie
się, co planowała. Zerknął za to na Adamsa, który stał oparty
o ścianę i przysłuchiwał się rozmowie, raz po raz zerkając na
burdelmamę.
– Pani Hawkins, pan Adams powiedział, że kiedyś dla pani
pracował. Nie chciał jednak wyjawić powodu zerwania kontak-
tów z panią. Mam nadzieję, że nie poczyta mi pani za nietakt
pytania o powody waszego rozstania.
– Skądże – odpowiedziała, nie przerywając pracy. – Jacob
pilnował naszych ksiąg. Niestety, nie rozumiał charakteru pro-
wadzonych tu interesów. Moje dziewczyny otrzymują regularne
wynagrodzenie, poza tym zatrzymują dziesiątą część zapłaty
od klientów. Powiedzmy, że to dodatek za ponoszone ryzyko,
dobre chęci i informacje, które zdobywają w trakcie pracy. Pan
Adams, jak go pan nazywa, chciał ukrócić ten proceder i księgo-
wać wszystkie przychody. Dodatkowo zbyt skrupulatnie, jak na
nasze potrzeby, odnotowywał wydatki. W moim fachu czasem
trzeba kogoś opłacić, kupić nieco spokoju lub zadbać o to, by
urzędnicy przymknęli oko na to i owo. Nasze księgi wymagają
pomysłowości, której panu Adamsowi brakowało.
Jacob, czując na sobie spojrzenie kapitana, kiwnął głową.
Śliczna Beth sprawdziła, czy atrament na dokumencie wy-
sechł, złożyła kartę i rozgrzewając laseczkę laku, dodała:
– Jeśli potrzebuje pan, kapitanie, kogoś, kto będzie pilno-
wał ksiąg, Jacob jest odpowiednią osobą. Mogę go panu polecić
z czystym sumieniem, choć nie sądzę, by któryś z pańskich ludzi
ośmielił się dokonywać nierównego podziału pieniędzy. Może
mu pan też zaufać w kwestii sprzedaży wszystkich swoich towa-
30
rów. Proszę, to dla pana – podała Cuthrowowi sporządzony przed
chwilą dokument. – Jako człowiek wyjęty spod prawa prędzej czy
później zawita pan do Nassau. Każdy tam trafia, szczególnie je-
śli ciąży na nim tak poważne oskarżenie. Kiedy pan tam będzie,
proszę odnaleźć Mary Rose, moją kuzynkę, i dać jej ten list.
– Oczywiście, pani Hawkins. Chyba nie pozostało mi nic
innego, niż pożeglować właśnie tam. W innych miejscach nie
będę mile widziany, choć nie wiem, czy mieszkańcy Nassau
okażą się radzi z mojego widoku. Chciałbym zrobić coś jeszcze,
by okazać wdzięczność…
– Innym razem, kapitanie. Innym razem. Teraz już idźcie,
im dłużej tu jesteście, tym większe niebezpieczeństwo sprowa-
dzacie na mnie i moje dziewczyny. Nie wiem, czemu jeszcze was
nie szukają, ale kiedy zaczną, mój burdel zostanie przeszukany
w pierwszej kolejności.
Cuthrow skłonił się kobiecie, wdzięczny za okazaną pomoc,
i ruszył ku drzwiom. Adams nie podążył jego śladem. Zamiast
tego wyprostował się i patrząc wprost na Beth, powiedział:
– Pani Hawkins, dziękuję się za dobre słowo. Pani wie, kapi-
tan się dobry człowiek. Wszystkich pyta, co się stało się z synem
komodora. Młody Wilson ma coś kapitana. Nie wiem, czemu
teraz nie pyta…
Burdelmama przymrużyła oczy, próbując zrozumieć pyta-
nie.
syna komodora?
– Młody Wilson? Ach, chodzi o kapitana Benjamina Wilsona,
– Zgadza się. Ma coś, co należy do mnie – kapitan posłał Ży-
dowi karcące spojrzenie. Na niewielu rzeczach zależało mu tak,
jak na informacjach dotyczących losu kapitana Lady Scarlett.
Wiedział jednak, że zadawanie tego pytania Beth zaowocuje plot-
kami, a dyskrecja była w tym przypadku najważniejsza. Wierzył,
że niezależnie od tego, ile kobieta wiedziała, poleci teraz swoim
dziewczynom zadawać pytania, a sama zacznie snuć domysły.
Wątpił, czy kiedykolwiek pozna prawdę, ale nie w smak był mu
choćby cień takiej możliwości.
31
– Wiem niewiele, tyle co powtarzają dziewczyny. Komodor
od kilku dni trzyma całą flotyllę w porcie, tylko okręt jego syna
wyszedł w morze w dniu pańskiego aresztowania. Załoga zbie-
rała się w pośpiechu. Marynarze byli niezadowoleni, obiecano
im dłuższy odpoczynek, ale zmieniono rozkazy. Słyszałam też
plotki, że kapitan Wilson został usunięty ze stanowiska. Dopu-
ścił się zdrady i skazano go za wykroczenia przeciw koronie.
Z tym, że wiem to nie od ludzi z jego okrętu, lecz od dostawców,
którzy wizytują fort. Takie same oskarżenia wysunięto przeciw
panu, kapitanie, prawda?
– Niestety. Z tym że do tej pory nie wiedziałem nic o jego
aresztowaniu i oskarżeniu. Nie był obecny na przedstawieniu,
które nazwano moim procesem, nie było go też w żadnej z cel –
kapitan zwiesił głowę i westchnął. – Obawiam się, że mogę być
odpowiedzialny za to, co go spotkało. Kapitan Wilson uczestni-
czył wraz ze mną w kilku niefortunnych wydarzeniach.
– Dlaczego zatem nie wieszają was razem? Komodor zyskałby
w oczach ludzi, jeśli z całą surowością ukarałby swojego jedy-
naka.
– Nie wiem, pani Hawkins. Nie wiem… Odprawienie go, jeśli
ciążyły na nim zarzuty, wydaje się pozbawione sensu. Komodor
zbyt ceni sobie własną pozycję, by ryzykować ją chronieniem
nawet syna. Któraś z tych plotek wydaje mi się nieprawdziwa.
Albo nie został o nic oskarżony, albo rzeczywiście doszło do
zmiany kapitana, a on gdzieś tu jest.
– Może komodor odesłał się go do Londynu? – wtrącił Adams.
Widząc skonfundowane miny kapitana i kobiety, szybko dodał:
– Jutrzejsza egzekucja jest się duża sprawa. Głośna. Dużo ludzi.
Komodor może chce załatwić się cicho, bez rozgłosu. To też da
posłuch, oficerowie się dowiedzą o surowości, a on oszczędzi
synu wstydu. Synu i sobie… Poza tym szafot miał się tylko dwa
ramiona. Gdzie mieliby się go wiesić?
– O czym on mówi?
– Szubienica miała dwa pohyble – wyjaśnił. – Dla dwóch osób.
Oby miał pan rację, panie Adams.
32
* * *
Nevis, Charlestown.
4 maja 1715 roku, sobota.
Opuszczając buduar Ślicznej Beth, kapitan Cuthrow rozumiał
jeszcze mniej, niż kilka godzin wcześniej. Informacje burdel-
mamy, a raczej zasłyszane przez jej dziewczyny plotki, nie miały
wiele sensu. Wiedział, że oskarżenia, jakie postawił przed nim
komodor, były tylko pretekstem do pozbycia się go. Rozumiał
też, że Benjamin znajdował się w równie dużym niebezpie-
czeństwie jak on. Nie wiedział tylko, czego spodziewać się po
Jonathanie Wilsonie – to, co spotkało i w przypadku pojmania
czekało także jego, było do przewidzenia; na to, co mogło czekać
syna komodora, nie znał odpowiedzi. Dowódca flotylli słynął
z nieugiętości, brutalności i ścisłego przestrzegania litery prawa.
Wielu ludzi pozostających pod jego rozkazami, nawet najlep-
szych w swym fachu, pożałowało lekceważącego stosunku do
regulaminu, o ustawach nie wspominając. Na podlegających mu
okrętach panowała dyscyplina, jakiej nie spotykało się nigdzie
indziej. Nawet teoretycznie niezależni kupcy statków handlo-
wych i żołnierze stacjonujący w odwiedzanych przez niego for-
tach rozumieli, że w obecności tego człowieka należało uważać
na każde słowo. Benjamin Wilson miał na sumieniu coś, co jed-
noznacznie kwalifikowano jako przestępstwo i karano śmier-
cią, a wydarzenia ostatnich dni wskazywały na to, że komodor
o wszystkim się dowiedział.
Próbując oczyścić myśli i skupić się na wydostaniu z miasta,
nie zaś na prawdopodobnym losie kapitana Lady Scarlett, Cuth-
row ruszył ku tylnemu wyjściu z lupanaru. Drewniane, mocno
już zniszczone schody, które prowadziły na parter budynku, były
puste. Ze znajdującej się tam sali dochodziły dźwięki rozmów,
a za mijanymi przez mężczyzn drzwiami słychać było zapraco-
wane dziwki.
Na dole spotkali tego samego mężczyznę, który wpuścił ich do
środka. Bez słowa, za to z przyjemniejszym niż wcześniej wyrazem
33
twarzy, wypuścił ich na ulice Charlestown i zamknął drzwi. Jacob,
cały czas trzymający się blisko kapitana, znał „odźwiernego” z wi-
dzenia. Nie spodziewał się, by pobiegł donieść strażnikom o poja-
wieniu się w burdelu ludzi, którzy powinni czekać na egzekucję.
Jak wszyscy pracownicy Beth, uważnie słuchał tego, co mówili
inni, jednocześnie umiejąc trzymać język za zębami.
Choć nie spędzili u kobiety więcej czasu niż było to absolutnie
konieczne, miasto zdążyła spowić głęboka noc. Wiatr przegnał
chmury, które wcześniej zbierały się w okolicy wyspy, na niebie
pokazał się księżyc. Nie był w pełni, lecz dawał dość światła, by
umożliwić im stosunkowo szybkie przemieszczanie się ulicami
miasta. Idąc wzdłuż zabudowań, raz po raz zatrzymywali się,
nasłuchując nadchodzących patroli milicji. Gdy dochodziły ich
jakiekolwiek głosy bądź kroki, kryli się w głębszych cieniach,
unikając jakichkolwiek konfrontacji.
Po kilkunastu minutach kapitan wyprowadził swojego nowego
kompana na skraj Charlestown. Fortyfikacje od strony morza
znajdowały się w stosunkowo dobrym stanie. Te od strony lądu
nosiły jeszcze wiele śladów ostatniego najazdu francuskich żoł-
nierzy i znalezienie niestrzeżonego wyłomu w murach okazało
się prostsze, niż obaj się spodziewali.
Podążając wzdłuż zaniedbanych umocnień, dotarli do wąskiej
linii drzew, rozdzielającej pola podupadłych plantacji trzciny cu-
krowej.
– Mamy do przejścia jakieś pięć mil, panie Adams. Myślę, że
poza miastem nikogo nie spotkamy, ale radzę mieć oczy szeroko
otwarte.
– Idziemy do łodzi?
– To nie łódź, tylko okręt, bryg. Niech pan to zapamięta, moi
ludzie zaakceptują obcego na pokładzie, ale ignorancja nie przy-
sporzy panu przyjaciół.
Jacob skinął, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. Wkraczał do
nowego świata i rozumiał, że czeka go sporo nauki. Miał niewiele
czasu, by przekonać kapitana do pozostawienia go na pokładzie
i jeszcze mniej, by udowodnić jego ludziom, że taka decyzja leży
34
w ich interesie. Znacznie prościej niż na morzu byłoby mu doko-
nać tego na lądzie. Do tej pory jego przygoda z wodą ograniczała
się do roli pasażera przemieszczającego się z jednego portu do
drugiego. Nie wiedział wiele o masztach, rejach i linach, a ster-
burta i bakburta były dla niego słowami rodem z pijackiego
slangu zasłyszanego w portowej tawernie, ale wierzył, że gdyby
tylko dano mu szansę, stałby się wytrawnym znawcą tematu.
Wybrana przez kapitana droga ciągnęła się ku północno-
-wschodniemu brzegowi wyspy. Gdy wyszli spod osłony drzew,
po prawej stronie mogli zobaczyć majaczący w ciemnościach
zarys Nevis Peak, najwyższej góry na wyspie. Zamiast wiodą-
cym wokół niej duktem, ruszyli przez pola, korzystając ze ście-
żek wydeptanych przez miejscowych.
W oddali widzieli znajdujący się dom i płonącą w jego oknie
latarnię. Wyspa nie zdążyła odrodzić się po tym, co spotkało
ją dwanaście lat wcześniej. Francuzi nie tylko ostrzelali miasto,
zdobyli fort i krwawo rozprawili z mieszkańcami Charlestown.
Wyrzucając także plantatorów, doprowadzili do zapuszczenia ich
ziem. Odkąd Nevis wróciło do angielskiej korony, wiceguberna-
tor zachęcał śmiałków do objęcia opuszczonych plantacji. Nie-
wielu miało na to ochotę, jeszcze mniejszej ich liczbie udawało
się odnieść sukces. Liczne farmy, dawniej dobrze prosperujące,
pozostawały opuszczone. Budynki wykorzystywali przemytnicy,
piraci i korsarze, potrzebujący miejsca do przechowania łupów,
leczenia ran czy prowadzenia transakcji, o których osoby trzecie
nie powinny nic wiedzieć.
Kiedy podeszli bliżej domu, Jacob zaczął nerwowo zerkać
przez ramię. W końcu wyszeptał:
– Zobaczą nas zniewoleni.
– Tu nie ma niewolników. Plantator sprowadził się niedawno,
jeszcze nie stać go na takie wydatki. Niewielu dobrze się tu powo-
dzi – odparł Burns.
Minęli zabudowania w bezpiecznej odległości i skierowali
się w stronę niewykarczowanego jeszcze lasu. W ciemnościach,
które go skrywały, musieli zwolnić kroku.
35
– Kiedy dotrzemy na miejsce, ma pan słuchać, co mówię.
Będzie pan także wykonywał rozkazy kwatermistrza i zważał na
bosmana. Nie życzę sobie żadnych zwad z kimkolwiek z załogi –
pouczył Adamsa kapitan.
– Oczywiście.
– Jeśli uznam to za stosowne, powierzę panu jakieś zadania.
Póki jednak żadnych pan nie dostanie, oczekuję tylko tego, by
nikomu pan nie przeszkadzał i nie wchodził w drogę.
– Buchalter się przyda – mruknął pod nosem Jacob.
– Być może, ale znacznie bardziej potrzebni są nam takiela-
rze, a pan nie wygląda na osobę, która zdoła pracować na wyso-
kościach bez skręcenia sobie karku.
Kapitan nie zdecydował się iść najkrótszą drogą, zagłębia-
jącą się w las. Zależało mu tylko na osłonie, jaką dawały zarośla,
nie chciał ryzykować niewygód i niebezpieczeństw związanych
z nierównym terenem. Co jakiś czas zatrzymywał się na krótko,
by nieco odpocząć. Bliższe spotkanie z komodorem Wilsonem
i jego ludźmi okazało się dość bolesne i obite żebra dawały mu
się we znaki. Adams też wydawał się zadowolony z tych krótkich
przerw, w czasie których mógł złapać oddech.
W końcu buchalter stanął na skraju lasu. Pod jego stopami
znajdowała się kilkumetrowa skarpa prowadząca wprost na
plażę. Ani na niej, ani na wodzie nie widać było jednak żadnego
okrętu.
Kapitan, nie czekając na towarzysza, zaczął schodzić w dół,
przytrzymując się wystających z ziemi korzeni.
– Odpłynęli się? – spytał buchalter, próbując dotrzymać mu
kroku.
– Wątpię. Musimy zejść na dół i przejść jeszcze kilkaset jar-
dów plażą. Dalej jest niewielka zatoka, nie najdogodniejsza do
napraw, ale dobrze osłonięta od lądu i wody. O ile wszystko
poszło zgodnie z planem, Silver Stag będzie stał tam na kotwicy.
Oczyszczony i gotowy do odpłynięcia.
– A jeśli się nie poszło?
Kapitan zignorował pytanie. Branie pod rozwagę wszelkich
możliwości było wyłącznie jego zadaniem, a jako dowódca załogi
36
nie mógł pozwolić sobie na zbyt dalece posunięty optymizm.
Odpowiedzialnym było zakładanie wszelkich możliwych ewen-
tualności. Nie lubił jednak, gdy jego ludzie brali pod uwagę wy-
łącznie negatywne rozwiązania, a Jacobs najwyraźniej należał do
defetystów. Cuthrow rozumiał, że po przeżyciach ostatnich dni
i całonocnym marszu jego towarzysz mógł czuć się zmęczony,
co potęgowało i tak posępny już nastrój. Chciał jednak wierzyć,
że gdy odpocznie, zmieni nieco nastawienie. Być może dobrze
wpłynie na niego także pobyt na okręcie, uczucie wolności i nie-
zależności. Widok wody okalającej okręt i dźwięk napinanych
wiatrem żagli na wielu miały zbawienny wpływ.
Gdy między pniami rosnących powyżej palm kokosowych
zaczęły prześwitywać pierwsze promienie wschodzącego słońca,
mężczyźni dotarli do wysokich skał. Ciągnęły się od skarpy
i wrzynały w morze, tworząc poszarpaną ścianę. Dobrze znający
drogę Cuthrow zaczął powolną wspinaczkę ku ich szczytowi.
Adams starał się zorientować, którędy najlepiej pokonać prze-
szkodę. W końcu zrezygnował i ruszył po śladach kapitana.
– Takielunku się nie ma, kark i tak można skręcić – fuknął,
zerkając za siebie i oceniając wysokość, na jakiej się znalazł.
Cuthrow, który wszedł dość wysoko, by zerknąć na drugą
stronę, zrobił mu miejsce obok siebie i spytał:
– Pan nigdy nie znajduje pozytywnych stron?
– Szukam często, znajduję się rzadko.
– Proszę spojrzeć. Może to nieco podniesie pana na duchu?
Mężczyzna dołączył do kapitana i spojrzał na ukrytą przed
nim do tej pory zatokę. Skały, przez które przechodzili, cią-
gnęły się znacznie dalej, niż mu się wydawało. Zamiast koń-
czyć się kilkanaście metrów od brzegu, zakręcały, przysłaniając
go od strony wody. Między nimi a wysokim, porośniętym pal-
mami cyplem, odgradzającym przybrzeżne wody od otwar-
tego akwenu, pozostawał niewielki przesmyk – wystarczający
na wpłynięcie brygiem, o ile zachowało się dużo ostrożności.
Plaża, jak wszędzie po tej stronie wyspy, znajdowała się u pod-
nóża skarpy, z tym że miała tu nie kilka, lecz kilkanaście metrów
szerokości. Dodatkowo kształt zamykającego ją od strony lądu
37
nasypu praktycznie uniemożliwiał wspinaczkę, jak i zejście na
dół. Choć miejsce to musieli znać żołnierze stacjonujący na
wyspie, zdawało się ono przez wszystkich zapomniane. Idealne
do ukrycia się, przerzucania szmuglowanych dóbr czy prowa-
dzenia szemranych interesów.
Pośrodku zatoki znajdowało się to, co obaj chcieli ujrzeć –
Silver Stag. Bryg stał na kotwicy, ze zwiniętymi żaglami, czekając
na powrót swojego dowódcy. Z tak dużej odległości buchalter nie
był w stanie ocenić, ile dział znajdowało się na pokładzie oraz jak
liczna i w co uzbrojona była załoga. Dotarło jednak do niego, że
nie zadał się z byle marynarzem, lecz z kapitanem całkiem spo-
rej łajby.
– Teraz pan wierzy, że nie odpłynęli?
– Duża łódź…
Kapitan westchnął ciężko i trzymając się blisko skał przesunął
się nieco bliżej skarpy. Znalazłszy drogę w dół, zaczął schodzić
ku zatoce. W momencie, w którym odwrócił się do niej tyłem,
Adams dostrzegł na plaży ruch. Ktoś był na dole i najwyraźniej
też ich zauważył. Dwóch mężczyzn zbliżało się do skał, doby-
wając broni.
* * *
Nevis, Charlestown, Fort Charles
na południowym krańcu miasta.
5 maja 1715 roku, niedziela.
Promienie wschodzącego słońca rozmywały ciemności nad Fort
Charles. Rzucane przez mury wydłużone cienie spowijały jesz-
cze centralny plac, na którym dzień wcześniej ustawiono szubie-
nicę. Przechodzący koło niej strażnik zerknął na konstrukcję, po
czym, poprawiając czerwoną kurtę munduru piechoty, poma-
szerował do koszar. Przydzielono mu, jako oddelegowanemu
do pełnienia nocnej warty, zadanie obudzenia reszty regimentu
i przekazania porannych rozkazów.
38
Za niespełna godzinę na murach zbiorą się żołnierze
z cumujących w porcie jednostek. Plac wypełnią ich cywilne
załogi, ramię w ramię z marynarzami okrętów kupieckich
i mieszkańcami miasta. Z doświadczenia wiedział, że zanim
zobaczą to, po co przyjdą, czekają ich przemowy komodora
i wicegubernatora. Nudne i przydługie, ale konieczne. Niektó-
rym ludziom – ze zgoła niepojętych przez strażnika względów
– raz po raz przychodziło do głowy odwrócić się od korony
i przejść na stronę tych wyklętych przez Boga i ludzi zbrodnia-
rzy. Pokazanie gawiedzi, do czego może to prowadzić, zazwy-
czaj skutecznie powstrzymywało od przekucia planów w czyn
tych, którzy w ogóle rozważali taką możliwość. Przynajmniej
przez jakiś czas.
Tym razem kazanie, jak nazywali je strażnicy, miało mieć
nieco ogólniejszy charakter. Słyszeli, że kapitana korsarskiej
jednostki oskarżono o zdradę, przejście na stronę piratów oraz
tchórzostwo – rzecz rzadko spotykaną. Nie znał szczegółów, sły-
szał tylko, że chodziło o zatopienie slupa i pozostawienie jego
załogi na jakichś skałach. Ponieważ, zanim został na stałe przy-
dzielony do fortu, pływał na kilku jednostkach, mógł bez trudu
wyobrazić sobie, co czuli tamci ludzie. Teraz miał nadzieję, że
będzie mu dane stać blisko szubienicy albo – jeszcze lepiej – pala,
do którego przykuwano więźniów na czas przemów. Miałby spo-
sobność spojrzeć zdrajcy prosto w oczy, a może nawet napluć
mu w twarz. Cieszył się też na myśl o przenoszeniu zwłok. Zwy-
czajowo wyroki wykonywano w forcie bądź na miejskim placu.
Później truchło zbrodniarza wieszano na sterczącym z morza
cyplu, by widzieli je wszyscy wchodzący do portu. Cho
Pobierz darmowy fragment (pdf)