Darmowy fragment publikacji:
Francesca(cid:3)Shaw(cid:3)(cid:3)(cid:3)
3
8
0
9
3
3
S
K
E
D
N
I
T
A
V
0
M
Y
T
W
Ł
Z
9
9
0
1
A
N
E
C
7
0
/
5
0
2
1
R
N
,
(cid:3)
(cid:3)
(cid:3)
(cid:3)
(cid:3)
w
a
h
S
a
c
s
e
c
n
a
r
F
Francesca(cid:3)Shaw(cid:3)
Tajemnicza aktorka
05-RH-c-288.indd 1
05-RH-c-288.indd 1
3/21/07 5:25:45 PM
3/21/07 5:25:45 PM
dla ka(cid:380)dej kobiety, ka(cid:380)dego dnia(cid:8230)
Wi(cid:281)cej informacji znajdziesz na
www.harlequin.com.pl
Francesca Shaw
Tajemnicza
aktorka
Tłumaczyła Klaryssa Słowiczanka
Drogie Czytelniczki!
Przypominam, że począwszy od kwietnia, w odpowiedzi na
Wasze zainteresowanie powieściami, ukazującymi się w serii
Romans Historyczny, wydajemy miesięcznie trzy powieści.
Akcja dwóch z nich zazwyczaj jest osadzona w historycznych realiach
angielskiej regencji, trzecia powieść odwołuje się najczęściej do okresu
średniowiecza lub odrodzenia.
Książka Anne Herries Odnaleziony przywołuje czasy, kiedy to w Europie
niepokój budzi rosnące w siłę imperium osmańskie. Lorenzo Santorini
włącza się w antytureckie działania. Walczy też z plagą piratów, między
innymi pomagając odnaleźć porwanych przez nich ludzi. Czy uda mu się
odszukać Richarda Mountitcheta?
Powtórne oświadczyny Anne Ashley oraz Tajemnicza aktorka
Franceski Shaw to książki, które proponują podróż w czasy regencji.
Bohaterka pierwszej powieści, Abbie Graham, doczeka się, po licznych
perypetiach, kolejnych oświadczyn Barta Cavanagha, które tym razem
przyjmie. Natomiast Camilla Knight, ku swemu przerażeniu, zmuszona
okolicznościami, wyjawi sekret upartemu i zawziętemu Nicholasowi
Lovellowi.
Harlequin. Każda chwila może być niezwykła.
Czekamy na listy
Nasz adres:
Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.
00-975 Warszawa 12, skrytka pocztowa 21
Francesca Shaw
Tajemnicza
aktorka
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż
Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
Tytuł oryginału: A Scandalous Lady
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills Boon Limited, 2005
Redaktor serii: Barbara Syczewska-Olszewska
Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga
Korekta: Jolanta Kozłowska
A Scandalous Lady
© 2002 by Francesca Shaw
he Regency Lords Ladies Collection
© 2005 by Harlequin Books S.A.
© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin
Enterprises sp. z o.o., Warszawa 2007
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane
w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są ikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych
– żywych czy umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak irmowy Wydawnictwa Harlequin
i znak serii Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżone.
Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.
00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4
Skład i łamanie: Studio Q, Warszawa
Printed in Spain by Litograia Roses, Barcelona
ISBN 978-83-238-2886-0
Indeks 339083
ROMANS HISTORYCZNY – 191
Rozdział pierwszy
Nicholas Lovell, hrabia Ashby, bawił się lorgnon, słucha-
jąc odgłosów dochodzących z parteru. Ze swojej loży wi-
dział całą widownię heatre Royal, mógł więc swobodnie
przyglądać się paniom w jedwabnych i satynowych suk-
niach mieniących się wszystkimi barwami tęczy, a także
panom w wieczorowych strojach. Jak zwykle towarzystwo
w Bath niewiele robiło sobie z tego, że kurtyna zaraz pój-
dzie w górę. Zewsząd rozlegały się szepty, śmiechy, przy-
ciszone rozmowy, trwała ożywiona wymiana pozdrowień.
W końcu jednak widzowie uciszyli się i w napięciu zaczęli
oczekiwać rozpoczęcia przedstawienia.
Być może, myślał Nicholas, jego przyjaciele nie przesa-
dzali, opowiadając o wdziękach madame Lysette Davide,
popularnej odtwórczyni ról szekspirowskich, która mia-
ła wystąpić przed kapryśną publicznością w Bath po raz
ostatni w tym sezonie, co przydawało smaczku dzisiejsze-
mu przedstawieniu.
Pomimo zachwytów przyjaciół, Nicholas nie potraił
Þ þ
obudzić w sobie zainteresowania. Przymknął oczy i od-
chylił się w fotelu.
– Na litość boską, Lovell, obudź się i spójrz łaskawie na
scenę. Przedstawienie zaraz się zaczyna. – George Marlow
bezceremonialnie trącił przyjaciela w bok.
Nicholas uniósł leniwie brew i raz jeszcze omiótł znu-
dzonym spojrzeniem widownię.
Zbity z tropu zblazowaną miną hrabiego, który raczej uni-
kał takich póz, George uparcie go przekonywał:
– Powiadam ci, piękna mademoiselle Davide warta jest
zainteresowania.
– George dobrze mówi – poparł Marlowa lord Corsham.
– Warto przeczekać popisy baletu, żeby ją zobaczyć. Wypij
jeszcze kieliszek szampana, mój stary. Za mało widać sobie
golnąłeś, stąd ten cały ambaras.
Ostatni z czwórki, sir William Hendricks, który od daw-
na wykupywał w heatre Royal roczny abonament na lożę,
zerknął z niepokojem na program.
– To Szekspir? Oby nie. Ni w ząb nie rozumiem, co ten
jegomość wypisuje.
Nicholas ożywił się wreszcie na widok przerażonej mi-
ny starego przyjaciela. Zresztą trudno było nie roześmiać
się na tak błyskotliwą ocenę twórczości mistrza ze Stratfor-
du. Razem kończyli Eton i Nicholas doskonale pamiętał, ile
trudu sprawiało Willowi nawet najbardziej powierzchow-
ne obcowanie z literaturą. Młody lord o wiele pewniej czuł
się na korcie tenisowym, na łódce czy z kijem do krykieta
w dłoni niż nad książką.
Þ þ
– Nie bój się, to nie Szekspir. A swoją drogą, ciekaw je-
stem, po jakiego diabła abonujesz lożę, mój stary? Toż to
wyrzucone pieniądze.
– No wiesz, wszyscy abonują, prawda? Poza tym czło-
wiek nigdy nie wie, czy akurat nie najdzie go ochota spę-
dzić wieczór w teatrze. I to jeszcze ci powiem, że od kie-
dy pierwszy raz zobaczyliśmy pannę Davide, jesteśmy tutaj
prawie co wieczór. – Westchnął markotnie. – Gdybym tyl-
ko mógł ucałować jej dłoń!
– I nie tylko dłoń… – George Marlow wyszczerzył zęby.
Nicholas nie poznawał swoich przyjaciół. Zachowywa-
li się jak otumanieni, co zupełnie nie przystawało do do-
rosłych w końcu mężczyzn. Czyż bywali w świecie i zna-
jący uroki życia dżentelmeni nie powinni wykazywać się
dystansem, a także odpowiednią dawką cynizmu wobec
wszelkich pokus? Spełniać je, sięgać po nie zuchwale, to
jak najbardziej, ale wzdychać bezradnie, marzyć z zamglo-
nymi oczami? W żadnym razie. Lecz oto George, który co
i rusz brał na utrzymanie kolejną aktoreczkę, a także Wil-
liam i Corsham, wcale przecież nie nowicjusze na tym po-
lu, niczym sztubacy wpadali w cielęcy zachwyt, ilekroć ktoś
wspomniał o pięknej pannie Davide.
– Co cię powstrzymuje? – zapytał z irytacją. – To tylko ak-
torka. Możesz ją mieć, jeśli tylko zechcesz. Dość, byś otworzył
sakiewkę, a będziesz sobie całował do upojenia całą tę prze-
cudowną pannę Davide. Od stóp do głów, o rączce nie wspo-
mniawszy. – Z największym ociąganiem dał się namówić na
dzisiejszą wizytę w teatrze. Był zmęczony, nie miał ochoty
Þ þ
na żadne rozrywki, zresztą od jakiegoś czasu zaczęło mu się
przejadać to całe bywanie w towarzystwie i gonienie za przy-
jemnościami. To prawda, zjechał do Bath tego popołudnia,
ale tylko dlatego, że wezwała go starsza siostra, Georgiana.
Najchętniej zostałby w domu, zjadł kolację z rodziną i wypił
kilka szklaneczek brandy ze swoim szwagrem Henrym. To by
mu w zupełności wystarczyło.
– Tylko aktorka! – sapnął sir William, a policzki pokraś-
niały mu z oburzenia. – To istota czysta. Niezbrukana. Bo-
ginka. Niedosiężna! – Reszta przytaknęła z najpoważniej-
szymi w świecie obliczami.
Coś w tonie ich głosów zaintrygowało Nicholasa na tyle,
że odwrócił wzrok od widowni i zmierzył całą trójkę rozba-
wionym, a zarazem pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Nie ma czegoś takiego jak „niedosiężna aktorka”. To
pojęcie wewnętrznie sprzeczne. Jeśli aktorka, to sięgnąć po
nią można, a jeśli faktycznie niedosiężna, to nie jest aktor-
ką. Lecz panna Davide występuje na scenie, więc nią jest.
Wniosek stąd taki, że alboście się zestarzeli, albo całkiem
straciliście nerw do tych spraw.
– Do czorta z tobą, Nick! – sarknął lord Corsham. – Ni-
komu jeszcze się nie udało. Tobie też się nie uda zdobyć jej
względów, idę o zakład. Wszystkim daje odprawę.
– Nie zamierzam zabiegać o jej niedosiężne łaski – iro-
nicznie rzucił Nicholas, krzywiąc się lekko. – A teraz bądź-
cie cicho, zaczyna się.
Odwrócił się ku scenie, ale Frederick Corsham pociąg-
nął go za rękaw.
Þ þ
– Nawet jeśli założę się z tobą o Pioruna?
Takiej propozycji Nick nie mógł puścić mimo uszu.
– Mówisz poważnie, Freddie? Myślałem, że za żadne
skarby nie rozstaniesz się z tym koniem.
– Stawiam Pioruna – z godnością potwierdził Corsham,
gdy kurtyna poszła w górę i rozpoczęło się przedstawienie
sztuki „Duch zamku”. – Nawet ty nie zdobędziesz made-
moiselle Davide.
Pozostali dwaj dżentelmeni przytaknęli poważnym ski-
nieniem głów, choć doskonale wiedzieli, że żadna kobieta,
której Nick był łaskaw okazać cień zainteresowania, nie po-
traiła oprzeć się jego urokowi. Jednak swoje przekonanie,
że Piorun nie zmieni właściciela, opierali na reputacji pan-
ny Davide, która w powszechnej opinii uchodziła za kobie-
tę, której żaden mężczyzna nie zdobędzie.
– Zakład stoi – zgodził się Nick – chociaż nie widziałem
jeszcze rzeczonej damy.
Tymczasem Lysette Davide prowadziła za kulisami ostry
spór z panem Porterem, właścicielem heatre Royal.
– Nie przypuszczałem nawet, że wystąpisz z czymś ta-
kim – denerwował się Porter. – Dobrze, podniosę ci staw-
kę do… dwunastu funtów tygodniowo. Niech to dunder!
Nawet Jordan nie brała tyle w czasach swojego największe-
go powodzenia.
– Za późno, Porter. To moje ostatnie przedstawienie. Re-
zygnuję, nie będę więcej występowała. Już postanowiłam i nie
zmienię zdania. Proszę, nie nalegaj. Zostaw mnie w spokoju.
Þ 10 þ
Lysette poprawiła ciemną perukę, wygładziła niespokoj-
nym gestem białą suknię i wzięła głęboki oddech. Wystę-
powała na zawodowej scenie od trzech lat i nigdy dotąd nie
czuła tremy przed przedstawieniem, a dzisiaj, przed swo-
im ostatnim spektaklem, kiedy miała pożegnać się z deska-
mi teatru, była ledwie przytomna ze zdenerwowania, a ci-
cha wymiana zdań z Porterem jeszcze bardziej wytrąciła ją
z równowagi.
Inspicjent dał znak i wysoka, majestatyczna panna Ly-
sette Davide wyszła na scenę. Widownia przywitała ją bu-
rzą oklasków. Wszyscy bili brawo, i wytworne towarzystwo
zasiadające w lożach, i parter, i plebs na jaskółce.
Nicholas z loży sir Williama miał doskonały widok na sce-
nę i stojącą na niej niedosiężną pannę Davide. Przyglądał
się jej z niekłamaną uwagą. Była piękna, wytworna, wysoka,
zgrabna, a przy tym… miała jakąś szczególną przyciągającą
moc, dyskretną, lecz nieodpartą, coś takiego było w jej posta-
wie, gestach, wyrazie twarzy… Sam nie wiedział, jak to okre-
ślić. W każdym razie nie wypowiedziała jeszcze żadnej kwes-
tii, a i tak wszystkie oczy w niej były utkwione.
Kiedy otworzyła usta, publiczność wstrzymała oddech.
Miała silny, dźwięczny głos, mówiła z leciutkim, ledwie sły-
szalnym francuskim akcentem.
Sztuka była banalna, ot, modny, pełen niezwykłych
zwrotów akcji melodramat gotycki, niby osadzona w daw-
nych wiekach opowieść o ludzkich losach, lecz ani z praw-
dziwą historią, ani z myślową głębią tak naprawdę niewiele
Þ 11 þ
mająca wspólnego. Jednak patrząc na pannę Davide i słu-
chając jej kwestii, można było pomyśleć, że to Szekspir. To-
warzyszące Nicholasowi od kilku tygodni uczucie znudze-
nia zniknęło bez śladu. Już zaczynał się martwić, że nic go
nie bawi. Karty, pogoń za spódniczkami czy inne rozryw-
ki straciły cały swój urok. Z przyjęć wymykał się wcześnie,
nawet alkohol przestał mu smakować.
Znajomi zaczęli już szeptać o tej nagłej zmianie, a jedy-
ną osobą, która cieszyła się z odrodzenia moralnego bez-
troskiego hulaki, był rządca Nicka, bo chlebodawca zaczął
wreszcie sumiennie odpowiadać na wszystkie jego listy.
A hrabia Ashby miał po prostu dość lekkiego życia.
Wspierała go w tym, jak umiała, jego siostra Georgiana,
kobieta niezwykle zasadnicza. Kładła mu do głowy, że po-
winien wreszcie ożenić się i ustatkować, spłodzić potomka,
dziedzica rodowego nazwiska, tytułu i majątku.
Jednak myśl, że miałby ożenić się z jakimś cielątkiem
bez polotu i wyobraźni, jedną z tych dziewczątek, które
niestrudzenie podsuwała mu siostra, że miałby, jak na sta-
tecznego ziemianina przystało, osiąść z taką gąską w swo-
ich włościach w Buckinghamshire, przejmowała go żywą
abominacją, choć sprawa dziedzictwa i przedłużenia rodu,
owszem, leżała mu na sercu i coraz bardziej ciążyła.
Przez cały czas trwania przedstawienia nie spuszczał
wzroku z wysokiej aktorki. Akcja komplikowała się absur-
dalnie, przez scenę przewijały się jakieś opuszczone przez
wszystkich sierotki, pojawił się nawet straszny zbrodniarz
w masce i czarnej opończy, dybiący na heroinę dramatu,
Þ 12 þ
ale Nicholas nie próbował nawet śledzić splątanych wątków
gotyckiej historii, tylko delektował się urodą panny Davide.
Myślał przy tym, że zabieganie o względy tak pięknej ko-
biety może znacznie uprzyjemnić mu najbliższy tydzień,
nudny czas, który, na wyraźnie żądanie siostry, miał spę-
dzić w Bath.
Skończył się pierwszy akt i kelner wniósł do loży tacę
z kanapkami oraz kolejną butelkę szampana. Kiedy znik-
nął, trzej przyjaciele obrócili się ku Nicholasowi i zapytali
zgodnym chórem:
– I co powiesz?
Nicholas uśmiechnął się szeroko, wyciągnął nogi i uniósł
kieliszek.
– Za boską pannę Davide. I za was, żeście znaleźli dla
mnie zajęcie na najbliższe dni.
– Czy nie jesteś zbyt pewien wygranej? – zapytał lord
Corsham.
– Ma ku temu swoje powody – powiedział George
Marlow dobrodusznie. – Nie wiem, jak ty to robisz, Nick,
ale jeszcze nigdy żadna ci się nie oparła. Masz diabelne
szczęście, przyjacielu.
– Prawdziwie diabelne. Może podpisał cyrograf.
– Nic z tych rzeczy, moi drodzy. Trzeba mieć tylko odro-
binę uroku osobistego i to „coś”, czego wam, niestety, bra-
kuje.
– Puszczę mimo uszu to gadanie, bo widać masz już
w czubie – oświadczył sir William bez urazy. – Dobrze, że
wreszcie się ożywiłeś. Ostatnimi czasy byłeś taki ponury,
Þ 13 þ
że już chcieliśmy wołać do ciebie doktora. Ustalmy termin
zakładu. Miesiąc?
Przerwa się skończyła. Panna Davide, która pojawiała się
dopiero w drugiej scenie drugiego aktu, siedziała w swo-
jej garderobie: przypudrowała dekolt i ramiona, poprawiła
muszkę na policzku, przyczerniła brwi, po czym nachyliła
się do lustra, by sprawdzić, czy peruka nie przesunęła się
do tyłu i nie ukazały się jasne włosy na czole.
– Pierwszy akt dobrze się udał – odezwała się gardero-
biana Florence i zerknęła w lustro na odbicie swej pani, by
sprawdzić, czy sceniczny makijaż nie wymaga korekty.
Lysette Davide występowała zawsze w czarnej peruce.
Florence nieodmiennie było żal, że jej pani chowa swo-
je cudowne złote loki, a przyczernione brwi sprawiają, że
piękne zielone oczy wydają się piwne. Jednak żadna cha-
rakteryzacja nie była w stanie zniekształcić wspaniałych,
olśniewających rysów i zniszczyć przecudownej urody
panny Davide.
– Dziękuję, Florence. Też myślę, że poszło nieźle. Mu-
szę ci jednak powiedzieć, że bardzo się denerwuję na myśl
o pożegnaniu z publicznością. Pan Porter jest niepocieszo-
ny, że podjęłam taką decyzję. A ty, tylko powiedz szczerze,
naprawdę nie masz nic przeciwko temu, żeby od następne-
go sezonu pracować dla pani Scott?
– Dla mnie to zaszczyt służyć takiej wielkiej aktorce,
ale będzie mi pani brakowało. Była pani dla mnie bar-
dzo dobra.
Þ 14 þ
Panna Davide dotknęła leciutko dłoni Florence.
– Daj pokój, Florence, bo zaraz się popłaczę. Nic już
nie mów. – W tej samej chwili rozległo się pukanie do
drzwi. – Czas wychodzić na scenę. Weź, proszę, luster-
ko i puder.
Kiedy panna Davide pojawiła się przed publicznością,
znowu przywitała ją burza oklasków. Drugi akt minął jak
we śnie. Zbrodniarz poniósł zasłużoną karę, sierotka odna-
lazła siostrę i wszystko skończyło się szczęśliwie.
Lysette cztery razy wywoływano przed kurtynę. W koń-
cu podniosła dłoń, uciszając owacje.
– Drodzy przyjaciele, chciałam wam coś oznajmić. Nie-
łatwo mi to powiedzieć, bo przez ostatnie trzy lata dawali-
ście mi niezliczone oznaki swojej sympatii, ale oto nadeszła
dla mnie pora, by zrezygnować ze sceny. Kończę karierę.
Na moment zaległo milczenie, a potem posypały się
okrzyki:
– Nie! Nie! Być nie może!
Davide ponownie uniosła dłoń.
– Wiedziałam, że poczujecie się zawiedzeni, ale podję-
łam już decyzję. Życzę wam dobrej nocy i żegnajcie, moi
drodzy.
Ukłoniła się po raz ostatni i zeszła ze sceny z wypiekami
na twarzy, z trudem hamując cisnące się do oczu łzy.
Z wielu powodów nie żałowała swojej decyzji, ale trud-
no było rozstawać się z ekscytującym życiem w światłach
rampy, tak zupełnie innym niż to, do którego była od dziec-
ka przygotowywana.
Þ 15 þ
Podbiegł do niej pan Porter. Był w najwyższym stopniu
zdenerwowany. Twarz miał czerwoną, wymachiwał rękami.
– Nie sądziłam, że się na to zdobędziesz! Nie sądziłem…
Posłuchaj tylko, co się dzieje. Burzą się, gotowi zdemolo-
wać mi teatr! – przekrzykiwał rytmiczne tupanie na wi-
downi.
– Uspokój się, Porter – powiedziała stanowczym to-
nem młoda dama, która jeszcze przed chwilą była Lisette
Davide. – W przyszłym sezonie pokochają inną gwiazdę
i interes będzie kręcił się dalej. Zapewniam cię, że nic nie
stracisz na moim odejściu – dodała cierpko. Trzy lata zna-
jomości z panem Porterem wystarczyły, by wiedziała, że
przede wszystkim liczy się dla niego pieniądz.
Miała właśnie wejść do swojej garderoby, kiedy na kory-
tarzu pojawił się zadyszany Stebbings, portier teatralny.
– Przyjdzie pani do Zielonego Salonu, panno Davide?
Czeka tam na panią z tuzin dżentelmenów i nie wiem, co
będzie, jak pani się nie pojawi.
Lysette westchnęła. Miała szczerą ochotę wymówić się
migreną, prosić portiera, żeby ją wytłumaczył, ale poczu-
cie obowiązku przeważyło. W końcu to jej ostatni wieczór
w teatrze.
– Dobrze, Stebbings, ale mogą zostać tylko ci pano-
wie, którzy zawsze przychodzą, moi wierni widzowie, sam
wiesz którzy.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, przypudrowała
policzki, wytarła czarne kreski z dolnych powiek i ruszy-
ła śpiesznie przesiąkniętym zapachem wilgoci, z rzadka
Þ 1 þ
oświetlonym lampami olejowymi korytarzem. Pan Porter
nie myślał wyrzucać pieniędzy na jakieś zbędne faramusz-
ki, których nikt z publiczności nie będzie oglądał, ale na
Zielony Salon, gdzie aktorzy spotykali się z widzami, nie
żałował grosza.
Gdy Lysette otworzyła drzwi, ukazał się jej znajomy wi-
dok: kilkunastu panów w wieczorowych strojach z kielisz-
kami w dłoniach dzieliło się wrażeniami z wieczoru. Jednak
temat tych rozmów był niezwykły, a mianowicie zaskakują-
ce pożegnanie panny Davide ze sceną.
Kiedy weszła, w salonie zaległa cisza, po czym otoczył
ją wianuszek wielbicieli. Każdy podawał kwiaty, każdy miał
przygotowany jakiś prezent w zgrabnym pudełeczku prze-
wiązanym wstążką. Każdy wyrażał swoje niezadowolenie,
że wspaniała aktorka żegna się z teatrem. Każdy błagał, by
raz jeszcze rozważyła swoją decyzję.
Lysette z właściwą sobie gracją i dostojeństwem dzięko-
wała, uśmiechała się, kiwała głową. Nikt by nie odgadł, że
to tylko dalszy ciąg przedstawienia.
– Te czerwone róże, milordzie, są doprawdy zachwycają-
ce – zwróciła się łaskawie do siedemnastoletniego młodzień-
ca, który tak się speszył, że słowa nie mógł z siebie wydobyć,
a przecież był dziedzicem jednego z najznamienitszych tytu-
łów w kraju i, co za tym idzie, potężnej fortuny.
Ledwie to rzekła, drzwi się uchyliły i usłyszała grzeczny,
ale stanowczy głos Stebbingsa:
– Panowie wybaczą, ale panna Davide nie przyjmie już
nikogo więcej.
Þ 1 þ
– Mnie przyjmie – odparł spokojny głos, znamionujący
pewność siebie, i do salonu wszedł wysoki, ciemnowłosy
dżentelmen.
– Lovell! – zawołał lord Franklin. – Nie wiedziałem, że
jesteś w Bath, staruszku. Widzisz, my się tu, w prywatnym
gronie, żegnamy z panną Davide – powiedział, jakby chciał
potwierdzić wcześniejsze zastrzeżenie Stebbingsa, i cicho
dodał, podchodząc do Nicka: – I wcale nie trzeba nam tu
konkurentów.
Nicholas wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, klep-
nął lorda Franklina, starego znajomego z White Club, po
ramieniu i oznajmił, ani trochę nie zbity z tropu mało en-
tuzjastycznym przyjęciem:
– Od jakiegoś czasu i ja jestem cichym wielbicielem pan-
ny Davide. Przedstaw mnie, proszę.
Lord Franklin nie miał wyjścia, musiał zrobić dobrą mi-
nę do złej gry.
– Panno Davide, oto Nicholas Lovell, hrabia Ashby. Lo-
vell, mam zaszczyt przedstawić ci pannę Davide.
Nicholas skłonił się nisko, przyjmując wyciągniętą dłoń
Lisette.
– Pani uniżony sługa.
Lisette kiwnęła głową. Nie podobał się jej ten arystokra-
ta, był zbyt pewny siebie, do tego ironiczny, zapewne nawet
cyniczny. Owszem, miał prezencję, to musiała przyznać. Ele-
gancki, ale nie dandys, wysoki i przystojny, za to nazbyt dufny,
jakby cały świat należał do niego, co obudziło w niej opór, nie
tyle zresztą spontaniczny, ile taki dla zasady.
Þ 1 þ
Miała wprawę w radzeniu sobie z adoratorami, pomimo
to jego lordowska mość zręcznie odizolował ją od pozosta-
łych dżentelmenów, zagarnął dla siebie, nalewał szampana
w taki sposób, jakby już należała do niego.
Irytował Lysette w najwyższym stopniu, ale obserwowa-
ła go spokojnie, nie dając niczego po sobie poznać.
A jednak Nicholas zdołał dojrzeć gniewny błysk w zie-
lonych oczach, uchwycił moment, kiedy panna Davide mi-
mowolnie zacisnęła usta. Sam odczuł lub był świadkiem
złego humoru niejednej aktoreczki, kiedy docierało do niej,
że interesujący dżentelmen wymyka jej się z rąk, a wraz
z nim liczne przyjemności i przeliczane na brzęczącą mo-
netę korzyści. Jednak z panną Davide było odwrotnie: ze-
złościł ją fakt, że hrabia Ashby okazuje jej zainteresowanie.
Zanosiło się na to, że będzie to jeden z najciekawszych
zakładów, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przyjąć. To,
że mógł wygrać Pioruna, nie miało przy tym żadnego
znaczenia wobec jakże rozkosznej perspektywy zdobycia
względów panny Davide.
Wprawdzie potraił zachowywać kamienną twarz rów-
nie udatnie jak ona, lecz panna Davide była co najmniej
tak samo spostrzegawcza jak on i z miejsca wyczuła, że
hrabia Ashby rusza właśnie na podbój. Ku jej zdumieniu
zarazem ją to zaniepokoiło, jak i zaintrygowało. Prze-
cież z takimi łowcami, z takimi poszukiwaczami zdo-
byczy radziła sobie dotąd bez najmniejszego trudu, i to
w najprostszy z możliwych sposobów, czyli nic sobie nie
robiąc z ich wysiłków.
Þ 1 þ
Czemu tym razem jest inaczej?
Zastanowiła ją ta tajemnica.
Podniosła wzrok. Przez chwilę patrzyli sobie prosto
w oczy i było w tym coś tak intymnego, że Lysette poczuła,
jak oblewa ją fala gorąca.
– Zaniedbuję innych gości, lordzie. Zechce mi pan wy-
baczyć.
A więc panna Davide naprawdę potrai grać i najwyraź-
niej gotowa jest podjąć grę, myślał Nicholas. Zapowiadał
się ciekawy tydzień w Bath.
Miał w kieszeni prezent, drobiazg, który przywiózł dla
siostry: broszę z kameą, znalezioną w maleńkim sklepiku
jubilerskim w City. Nie był to jakiś szczególnie cenny klej-
not, za to bardzo ładny i oryginalny. Georgiana, chociaż
potraiła być w najwyższym stopniu nieznośna, była naju-
kochańszą z sióstr Nicholasa. Zobaczywszy broszę, kupił ją
natychmiast dla swojej złośnicy. Nie szkodzi, znajdzie dla
niej coś innego u tutejszych złotników.
Lysette zrobiła krok, licząc, że hrabia Ashby się odsunie
i pozwoli jej dołączyć do towarzystwa, lecz on ani drgnął.
Stali teraz blisko siebie, twarzą w twarz. Chciała powie-
dzieć, żeby dał jej przejść, kiedy dobył z kieszeni maleńkie
pudełeczko obciągnięte aksamitem.
– Zechce pani wyświadczyć mi zaszczyt i przyjąć ten
skromny dowód mojego podziwu, jakim panią darzę?
Lysette wzięła pudełeczko, potem bez żadnej emocji
spojrzała na Ashby’ego.
– Dziękuję, milordzie. Powiem tylko, że przyjęcie prezen-
Þ 20 þ
tu to jeszcze żadne zobowiązanie. Podarki rozumiem wy-
łącznie jako wyraz uznania dla mojej gry na scenie. Mam
nadzieję, że to jasne. – Słowa, które wypowiedziała, nie po-
zostawiały żadnych wątpliwości. Zwykle po takim oświad-
czeniu wielbiciel zostawiał ją w spokoju.
Ale Ashby… Ashby był najwyraźniej inny. I równie pro-
stolinijny jak ona.
– Absolutnie jasne, madame. – Wcale nie krył rozbawie-
nia. – Pani zawsze zwykła w tak przejrzysty sposób stawiać
sprawę? – Wreszcie dał jej przejść.
Lysette, ku własnemu zaskoczeniu, zamiast odejść, sta-
ła w miejscu.
– Rzadko znajduję ku temu konieczność, milordzie, by
mówić wprost, zdarzają się jednak dżentelmeni, którzy,
jakby to rzec… trwają w błędnym mniemaniu, że zawód
aktorki w sposób naturalny łączy się z całkiem inną pro-
fesją.
Co się z nią dzieje? Nie rozumiała siebie. Po co wdaje się
z nim w rozmowy, zamiast go zlekceważyć i zająć się po-
zostałymi gośćmi?
Nie ruszała się, jakby wrosła w ziemię, chociaż hrabia
odsunął się jeszcze bardziej, skłonił i powiedział:
– Nie zatrzymuję pani, panno Davide, tym bardziej że to
pani pożegnalny wieczór. Może wolno mi będzie złożyć pa-
ni wizytę? Na przykład jutro? Poda mi pani adres?
– Z zasady nie przyjmuję w domu, panie – oznajmiła sucho
i odeszła, ale Nick dostrzegł, jak nerwowo dotknęła czarnej
peruki. Czyżby na moment straciła kontenans?
Þ 21 þ
W salonie pojawiła się Florence i zebrała oiarowane
swojej pani bukiety i drobne podarki.
Nicholas popijał szampana, obserwując, jak Lisette żeg-
na się z gośćmi, podając dłoń do ucałowania tym, z który-
mi była w największej zażyłości.
Z wysoko uniesioną głową zatrzymała się jeszcze
w drzwiach. Podziwiał jej tajemniczy, nieodgadniony urok,
postawę, wzięcie, elegancję, klasyczne rysy, świetlistość skóry,
piękną sylwetkę, której walory podkreślała mocno wcięta w
talii sceniczna suknia z delikatnego tiulu.
Z jakiej sfery pochodzi ta kobieta? – zastanawiał
się. Była znakomitą aktorką, bardzo przekonująco gra-
ła dobrze urodzoną damę, ale z pewnością nią nie była.
Tylko udawała.
Odwróciła się i zniknęła za drzwiami.
Po powrocie do garderoby Lisette przebrała się w pro-
stą suknię wyjściową, w której przyszła do teatru. Zakładała
właśnie kapelusik budkę, kiedy do drzwi zapukał Stebbings.
– Niedobrze, panienko. Przed teatrem zebrał się tłum.
I od frontu, i przy wyjściu dla aktorów. Nie wiem, czy uda
się przywołać powóz dla panienki, czy choćby lektykę, a je-
śli nawet tak, to na pewno to potrwa. Radzę, żeby panienka
poczekała godzinę, może dwie, aż tłum się rozejdzie. Mo-
gę pójść do gospody i przynieść panience kolację do gar-
deroby.
Lysette marzyła tylko o tym, żeby wyjść jak najszybciej
z teatru i znaleźć się wreszcie w domu. Bajka dobiegła koń-
Þ 22 þ
ca. Zostawia za sobą świat pięknych iluzji, pora wrócić do
rzeczywistości. Nie mogła znieść myśli, że miałaby zwlekać
choćby kolejny kwadrans.
– Nie, Nathanielu. Wrócę do domu piechotą.
– Rozpoznają przecież panienkę – zafrasowała się Flo-
rence.
– Daj mi tę opończę, którą nosiłam w pierwszym akcie,
tę z kapturem. Jeśli zdejmę budkę i naciągnę kaptur, nikt
mnie nie rozpozna. Masz tu jeszcze ten kosz, który przy-
niosłaś w zeszłym tygodniu? Włożę do niego moją torebkę.
W pelerynie, z koszem, będę wyglądała jak garderobiana,
która wraca po pracy do domu.
– Tu jest, panienko. Budkę też do niego włożymy,
przykryjemy ściereczką, nic nie będzie widać. – Flo-
rence zdjęła z wieszaka pelerynę i zawiązała ją swej pani
pod szyją, tak by ukryć suknię. – Proszę na siebie uwa-
żać, mademoiselle. Będzie mi pani bardzo brakowało. –
Uściskała Lysette serdecznie, łzy napłynęły jej do oczu,
a po sekundzie szlochała już na dobre. Lysette wcisnęła
jej w dłonie niewielką paczuszkę, pocałowała w policzek
i już jej nie było.
Stebbings miał rację. Przy wyjściu dla aktorów stał gęsty
tłum. Lysette nasunęła kaptur głęboko, kryjąc twarz, przy-
garbiła się i przecisnęła przez tłum prawie niezauważona.
Prawie.
Jedna para oczu wypatrzyła, kto kryje się pod prze-
braniem. Siedząc wygodnie w swoim powozie, hrabia
Ashby patrzył, jak zakapturzona postać zmierza chyłkiem
Þ 23 þ
ku Beaufort Square, ogląda się, prostuje, po czym znika
w ciemnościach.
Co za nierozwaga! Żeby o tej porze samej chodzić po
mieście! Czekał tu, by pojechać za jej powozem czy lekty-
ką, lecz teraz wyskoczył na ulicę, rzucając stangretowi krót-
kie polecenie:
– Wracaj do domu, Williamie. Ja się przejdę.
Lysette zaczynała żałować swojej pochopnej decyzji.
Wprawdzie przed domami świeciły latarnie, ale z bocznych
uliczek i zaułków wypełzał niemiły mrok. Z drżeniem mi-
nęła kilka grupek rozochoconych mocniejszymi trunkami
mężczyzn, ale nie to było najgorsze. Czuła, że ktoś za nią
idzie. Kilka razy zatrzymała się i obejrzała, ale nikogo nie
mogła dojrzeć.
Powtarzała sobie, że nie ma czego się bać, ale odetchnę-
ła z ulgą, dopiero gdy znalazła się na Walcot Street. Musiała
jeszcze minąć zakład poprawczy dla upadłych kobiet, wokół
którego często kręciły się różne typki, a potem ulica zmienia-
ła się w całkiem szacowną. Skromną, lecz szacowną.
Znowu się zatrzymała. Tym razem nie miała już żadnych
wątpliwości, że ktoś za nią podąża, jest blisko, tuż-tuż.
Zobaczyła dwie postaci w zgrzebnych katanach. Prze-
śladowcy przyśpieszyli kroku i zanim zdążyła krzyknąć,
wciągnęli ją w ciemny zaułek.
Lysette, chociaż przerażona, nie zamierzała się poddać.
Gdy jeden z napastników zakrył jej usta dłonią, ugryzła
go z całych sił. Mężczyzna wrzasnął i uderzył ją w skroń.
Ogłuszona zachwiała się, ale zdążyła zdzielić drugiego zbi-
Þ 24 þ
ra koszem w głowę, strącając mu przy tym czapkę. Obaj
cuchnęli potem i alkoholem. Lysette zemdliło, ale walczyła,
próbowała zaczerpnąć powietrza, krzyknąć…
Coraz bardziej przerażona, kopnęła napastnika w kro-
cze. Mężczyzna zatoczył się, zgiął w pół i wycharczał do
kompana:
– Bierz tę sukę, Clem.
– Nie radzę – rozległ się uprzejmy głos, w którym
brzmiała równie uprzejma zapowiedź wszystkiego co naj-
gorsze. Przy wejściu do zaułka stał wysoki mężczyzna. Nie
musiał się specjalnie wysilać. Kilka dobrze wymierzonych
ciosów laską starczyło, by obaj napastnicy zniknęli w ciem-
nościach nocnego miasta.
Pod Lysette dopiero teraz ugięły się kolana, zrobiło się
jej niedobrze, ale zanim zdążyła osunąć się na bruk, chwy-
ciły ją mocne ramiona. Stała wsparta o pierś wybawiciela.
Znany jej głos powiedział stanowczo:
– Zanim pani zemdleje, proszę mi powiedzieć, gdzie pa-
ni mieszka.
– Milordzie… – westchnęła z ulgą. – Dziękuję.
– Proszę mi nie dziękować – odparł szorstkim tonem. –
Co za nierozwaga iść samej przez miasto po nocy. Niech
mi pani powie, dokąd mam ją odprowadzić.
– Pora… To jest… Chciałam powiedzieć, dom numer
osiem, tu obok, po lewej stronie.
Udając, że nie zauważył wahania w głosie Lysette, Ni-
cholas ujął ją pod ramię, wziął kosz i ruszył powoli we
wskazanym kierunku.
Þ 25 þ
Gdy znów się zachwiała, chwyciła go mocno. Dopiero
teraz w pełni do niej dotarło, na jakie niebezpieczeństwo
się wystawiła. Pochyliła się w ataku nudności. Nie wymio-
towała, tylko męczyły ją skurcze żołądka. Hrabia wziął ją
bez słowa na ręce i poniósł do domu.
– Oto i numer osiem – powiedział uspokajającym gło-
sem. – Jesteśmy na miejscu. Nic już pani nie grozi. Ale
w oknach ciemno. Służba nie czeka na panią?
Była tak oszołomiona, że z trudem przyszło jej do głowy
w miarę zadowalające wyjaśnienie, nie do końca prawdzi-
we, ale i nie całkiem kłamliwe.
– Moja dama do towarzystwa musiała pojechać do swojej
siostry… bo szwagier ciężko zachorował i musi jej pomóc.
– A gdzie służąca? – Lovell postawił ją na ziemi i ujął
pod łokieć.
Twarz przysłaniało mu rondo cylindra, ale Lysette czu-
ła na sobie przenikliwe, badawcze spojrzenie niebieskich
oczu.
– Ehm… posłałam ją z Margaret. Wiozły z sobą różne
wiktuały… galaretkę z nóżek… inne takie – mówiła, co jej
przyszło do głowy.
– Cóż… Proszę dać mi klucz. – Nicholas otworzył drzwi
i przytrzymał je.
Lysette weszła szybko do bawialni, nachyliła się nad
kominkiem, zapaliła od żaru cienki patyczek, przeniosła
płomień na świece w świeczniku na kominku, a kiedy po-
kój zajaśniał żółtym blaskiem, odwróciła się z uprzejmym
uśmiechem do swojego wybawiciela.
Þ 2 þ
– Dziękuję, milordzie… – Zamilkła, gdy zobaczyła, że
Lovell nie tylko wszedł do pokoju, ale również zamknął za
sobą drzwi wejściowe.
Zanim zdążyła zaprotestować, przeszedł pewnym kro-
kiem do kuchni i sprawdził drzwi od ogrodu, upewniając
się, że są zamknięte na klucz. Wrócił do pokoju, posadził
bladą Lysette na fotelu i stwierdził:
– A teraz herbata.
Lysette, ciągle osłabiona i w szoku, usiłowała się pod-
nieść, ale hrabia położył jej dłoń na ramieniu, nie pozwa-
lając wstać.
– Jestem panu bardzo wdzięczna, milordzie, ale to zupeł-
nie niepotrzebne. Nie powinien pan był tu wchodzić. – Ku
własnemu przerażeniu stwierdziła, że to, co powiedziała,
nie zabrzmiało raczej jak słowa wdzięczności.
– Gdyby miała pani opiekę i obsługę, z pewnością nie
byłoby mnie tutaj – powiedział cierpkim tonem i zniknął
ponownie w kuchni.
Lysette słyszała odgłosy krzątaniny: rozniecanie przyga-
szonego ognia pod kuchnią, nalewanie wody do czajnika.
Omal nie parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie, jak wy-
tworny Nicholas Lovell, hrabia Ashby, zabiera się do ro-
bienia herbaty. Widać wiedział, na czym rzecz polega, acz
mało prawdopodobne, by sam kiedykolwiek w życiu zrobił
sobie iliżankę tego napoju. Bóg jeden wie, co myślał sobie
o skromnym domku. Spodziewał się zapewne, że wzięta
aktorka mieszka bardziej okazale.
Wrócił do bawialni z dwoma iliżankami i postawił je
Pobierz darmowy fragment (pdf)