Darmowy fragment publikacji:
Tam Lin
i Królowa Elfów
prastare legendy
i opowieści
z Wysp Brytyjskich
Armoryka
Jeśli chcesz połączyć się z Wydawnictwem
i Księgarnią Internetową „Armoryka”
aby zapoznać się z jego pełną ofertą
kliknij na link poniżej:
http://armoryka.strefa.pl/
Tam Lin
Tam Lin
i Królowa Elfów
i Królowa Elfów
prastare podania, legendy i opowieści
z Wysp Brytyjskich
opowiedział Andrzej Sarwa
Armoryka
Sandomierz 2008
Podania, legendy, opowieści...
Podania, legendy, opowieści...
Przygoda króla 7
Fiann i biała łania 21
biała łania 21
Opowieść o Zaklętej Krainie 39
Opowieść o Zaklętej Krainie 39
Tam Lin i Królowa Elfów 71
Rycerz i Alison Gross 101
Rycerz i Alison Gross 101
5
6
Przygoda króla
Przygoda króla
na motywach starej angielskiej ballady
na motywach starej angielskiej ballady
Działo się to dawno temu w zielonej, wesołej Anglii,
w czasach kiedy na świecie nietrudno było spotkać
gnomy, czarnoksiężników, wiedźmy, czy dobre wróżki. Za-
tem działo się to w czasach, kiedy życie, chociaż może
bardziej proste i surowe, przecież było ciekawsze,
a i nietrudno było przeżyć ciekawą przygodę.
Otóż właśnie wówczas przed wielu, wielu laty, dobry król
znudzony dworskim życiem, postanowił przewietrzyć się
nieco,
dać głowie odpocząć od ustawicznego
rozpamiętywania o tym, jakby tu najrozsądniej rządzić
krajem, żeby rósł w potęgę, a sąsiedzi nie mieli odwagi go
napaść.
Pomyślał monarcha, że najlepiej wypocznie w kniei, gdy
zasadzi się na odyńca, albo pogoni za rosłym jeleniem.
Ponieważ ranek wstał rześki, słońce świeciło wesoło,
skrząc się w kropelkach rosy osiadłych na źdźbłach traw
w królewskim ogrodzie, ptaki śpiewały radośnie w koronach
7
drzew, a leciuchny, ledwo wiaterek przeganiał precz spiekotę
i upał, władca zwołał swoich dworzan i oznajmił, że nie
zwlekając, zaraz po śniadaniu, wyruszą na łowy.
Cieszyli się lordowie, bo i im dokuczała monotonia
pałacowego życia, a że wielu z nich były to chłopy na schwał,
a nie lalusie i paniczyki, radość ich nie miała granic, iż oto
przyjdzie zakosztować prawdziwie męskiej rozrywki.
I nim słoneczne promienie zdążyły osuszyć rosę błyszczącą
na źdźbłach i kwiatach, drużyna w gotowości czekała na
swego monarchę. Konie niecierpliwie grzebały kopytami, od
czasu do czasu rżąc z cicha i potrząsając grzywami.
Król wyszedł z zamku, dosiadł mlecznobiałego ogiera –
swego ulubieńca – i trąciwszy go z lekka ostrogami,
pocwałował drogą wiodącą ku lasom rozciągającym się
nieopodal stolicy.
Ach, jak było wspaniale. Pęd upajał władcę, przymusił
zatem konia do szybkiego biegu, a ponieważ nikt więcej nie
miał tak rączego wierzchowca, rychło król odsadził się od
swojej drużyny, zostawiając ją za którymś tam zakrętem
polnej drogi, grubo okrytej kurzem.
Gdy wjechał pomiędzy pierwsze drzewa puszczy, zwol-
nił i poprowadził teraz konia stępa. Odwieczny las
onieśmielał go nieco. Miał w sobie coś z majestatu gotyckiej
katedry, która strzelistością swych murów i wież zdawała się
nurzać w błękitach firmamentu.
Tutaj, w puszczy, prawiekowe olbrzymy o grubych,
wysmukłych pniach wspinały się wysoko, wysoko... Wokół
panowała cudowna, kojąca cisza, podkreślana tylko
lekkuchnym szmerem gałęzi ocierających się o siebie
i śpiewem ptaków, który niczym nie ustępował pięknu
chorałów gregoriańskich, jakie mnisi śpiewali o jutrzni.
Naraz – zaszeleściło coś śród krzewów, i król wypatrzył
dorodnego jelenia o potężnym wieńcu rogów na głowie.
8
9
Czarodziejski nastrój prysł. Zagrała w monarszych żyłach
krew myśliwego.
Zdjął z pleców łuk, wydobył z kołczanu smukłą strzałę
zakończoną ostrym żelaznym grotem, o bełcie z czaplich piór,
wymierzył i strzelił, zadzwoniła cięciwa radośnie, gdy
wypuszczał ją z palców, potężny jeleń ugodzony boleśnie nie
upadł jednak lecz uderzywszy racicami o ziemię, popędził
przed siebie, znacząc ślad ucieczki posoką rozpryskującą się
wokół.
Pogoń nie trwała długo. Ot, ze dwie godziny mo-
że. Wreszcie król dopadł zwierzę. Dobił je oszczepem
i spętawszy rzemieniami nogi, przytroczył do końskiego
grzbietu.
Sam nie wskoczył już na siodło i wiódł wierzchowca za
uzdę, nie chcąc zmęczonemu stworzeniu przydawać jeszcze
i swego ciężaru do wagi jelenia.
Miało się pod wieczór i władca rad byłby co rychlej
wydostać się z lasu. Nie uśmiechało mu się bowiem
noclegowisko w wykrocie, na posłaniu z mchu i paproci.
Przyspieszył zatem kroku, licząc że trakt wiodący ku stolicy
winien osiągnąć nim jeszcze słońce skryje się na dobre poza
linią widnokręgu.
zamajaczył
Aż oto naraz, poza gęstwiną szeroko rozrośniętych
krzaków,
jakiś zwalisty,
przypominający bez ochyby chatę. Zaciekawiło go to, skręcił
więc ze ścieżki, którą podążał ku gościńcowi i minąwszy
zarośla ujrzał coś, czego raczej w tej części lasu nie
spodziewał się ujrzeć.
mu kształt
Oto stał przed domem. Bardzo starym domem.
Modrzewiowe bale, z których ongiś zbudowali go cieśle,
krzepkie jeszcze były z wyglądu, wszakże w istocie
spróchniałe, na dodatek gęsto pokrywał je mech, a ze szpar
pomiędzy bierwionami tu i ówdzie wyrastała kępa zielska.
Krokwie powyginały się, brakowało wielu gontów, tak iż cały
dach dziurawy był niczym rzeszoto.
10
Obrazu całości
dopełniały maleńkie okienka
i wykoślawione drzwi, które zgoła nie broniły dostępu do
wnętrza. Podszedł ku nim król, pchnął ręką, a one,
z przeraźliwym skrzypieniem przerdzewiałych zawias,
rozwarły się na całą szerokość.
Zawahał się władca co dalej czynić: wracać do stolicy, czy
raczej może zbadać ową chatę, która mocno go
zaintrygowała.
„– Ostatecznie – pomyślał – mogę w niej przenocować.
Mam płaszcz, zatem będzie się czym przykryć. Zamiast
poduszki posłuży mi siodło. Upiekę sobie kawał jeleniego
mięsa nad ogniskiem, a zapiję to przednim winem, które
wiozę w pękatym bukłaku. Zawszeć to ciekawa przygoda
przenocować w samotnej, zrujnowanej chacie w środku lasu,
nie wiedzieć przez kogo ni kiedy wzniesionej. A może przy-
śni mi się tu coś niezwykłego?”
Jak postanowił, tak też i uczynił. Wciągnął do sieni
ubitego jelenia, rozsiodłał konia, spętał go i puścił na bujną
słodką trawę jakiej nie brakowało wokół domostwa, żeby
stworzenie po całym dniu wysiłku mogło odpocząć i do syta
napełnić pusty brzuch.
Sam zaś gwizdnął na psy, które przez cały czas
towarzyszyły mu w pogoni za jeleniem, posadził sobie sokoła
na ręce, bukłak z winem wziął w drugą i wszedł do wnętrza
największej izby tego obszernego domostwa.
Rozejrzał się bacznie dokoła. W powietrzu czuć było grzyb
i stęchliznę. Zbutwiała, przegniła podłoga załamywała się pod
jego stopami. W rogu izby dostrzegł kominek umurowany
z polnych kamieni. Ucieszył się na jego widok, bo mógł zeń
skorzystać i roznieciwszy ogień, tutaj przyrządzić pieczeń, na
którą coraz bardziej ciekła mu ślina.
Pośrodku izby stał jeszcze wielki dębowy stół, brudny
i zakurzony niemiłosiernie, a wokół niego proste zydle tak
samo jak i on brudne. Przy ścianie zaś, pod jednym z okienek,
11
łoże obszerne, które mógł wymościć mchem i jedliną. Zatem
właściwie niczego nie brakowało władcy.
Nałamał suchych gałęzi, nazbierał chrustu, zniósł wielki
stos paliwa do wnętrza domostwa, wykroił spory kawał
jeleniej szynki, nadział go na zaimprowizowany rożen, który
wystrugał z gałęzi jałowca i już–już miał się zabierać do
przygotowywania wieczerzy, gdy oto naraz, nie wiedzieć
skąd, czy ze zbutwiałych ścian, czy też spod spróchniałej
podłogi, wypełzło ohydne monstrum o kobiecych kształtach.
Jej szpetota była przerażająca i wprost trudno ją opisać.
Wielka, zwalista, potężna, wysoka baba, o sinofioletowej
gębie z rzadka porosłej krótką siwą szczecią, na brodzie,
policzkach, a nawet na czole. Zęby miała niczym słupy, nos
podobny do maczugi, zaś długie, skołtunione włosy,
niemiłosierne brudne i tłuste, pozlepiane w strąki, opada-
ły jej na plecy i ramiona.
Stanęła przed królem okryta jakimś starym łachmanem.
Postrzępionym i nie mniej brudnym niż jej ciało, które
miejscami przeświecało przez niezałatane dziury.
Władca na ów widok zrazu się przestraszył, lecz później
pojąwszy, że z człowiekiem, tyle że paskudnym, sprawa, ze
wstrętem odwrócił głowę, nie chcąc patrzyć na szkaradę
i jednocześnie myśląc, że chociaż noc już się zbliża, lepiej
będzie czym prędzej ruszać w drogę ku stolicy, nawet jeśliby
przyszło mu jechać o głodzie i po ciemku, niżeli mieć
noclegowisko pod wspólnym dachem z ową przerażającą
maszkarą.
Tymczasem ona zaśmiała się chrapliwie. Jej śmiech
przypominał nieco końskie rżenie, w niczym natomiast
śmiech zwyczajnej ludzkiej istoty, a potem rzekła:
– Ej, ty! Piękny panie! Widzę żeś rycerz, a brak ci
dworności! Czyż byś oślepł? masz przed sobą damę! Nie
byłbyś łaskaw się przedstawić?
Owe słowa przypomniały monarsze, iż jako pasowany
rycerz, winien jest damom zawsze cześć i uwielbienie. Wszak
12
przysiągł kiedyś, że bronić je będzie i wspomagać
w potrzebie. Przezwyciężając zatem wstręt w sobie, jak na
prawego rycerza przystało, skłonił się dwornie, pozdrowił ją
grzecznie i rzekł:
– Jestem królem, władcą tej krainy.
– Ho, ho – znów roześmiała się poczwara. – Ach! Cóż za
zaszczyt gościć w moich skromnych progach samego
monarchę! Jeszczem kogoś takiego nigdy tu nie miała!
Umilkła, wpatrując się w królewską twarz kaprawymi,
przekrwionymi oczkami, a potem dodała:
– Przecież słyszałam i ja o tobie, choć mieszkam w tej
głuszy. Podobno panie przed kilkoma laty ślub uczyniłeś, że
żadnej niewieście nie odmówisz, że jeśli któraś z naszego
rodzaju prosić cię będzie, zawsze wysłuchasz. Chyba żeby
spełnienie tej prośby nie leżało w ludzkiej mocy? – zapytała
wiedźma.
– Tak, to prawda. Lecz zanim pani mnie o coś poprosisz,
przyjmij mój płaszcz w podarunku. Twoje odzienie nie
wygląda pięknie i raczej nie przystoi damie.
Rzekłszy to, podał jej płaszcz wspaniały, z drogocennej
błękitnej uszyty tkaniny, zdobny drogimi kamieniami,
lamowany gronostajowym futrem. O, zaiste! Wspaniały był to
dar i wielce kosztowny!
Ale poczwara jakby nie zauważyła tego. Zarzuciła płaszcz
na ramiona, nie rzekłszy ni słowa podzięki i wychrypiała:
– Skoroś przysiągł, że nigdy nie odmówisz damie, mam
panie takie oto życzenie:
– Słucham cię pani. O ile to w mojej mocy, życzenie
wypełnię.
– Zatem nakarm mnie, panie, bom okrutnie głodna.
Niczego jednak nie chcę jeść prócz mięsa!
Wciągnął więc monarcha do izby jelenia, lecz nim zdążył
wyjąć z pochwy nóż myśliwski, aby oprawić zwierzę, by móc
wyciąć zeń drugą porcję i przyrządzić smakowitą pieczeń,
potworna baba odepchnęła go na bok. Rzuciła się na jelenia
13
i rwąc z ogromną siłą kawały mięsa, pożarła go całego na
surowo, zostawiając jedynie skórę z sierścią i wyssane kości.
Patrzył król ze zdumieniem na owo widowisko. Nie
spodziewał się ujrzeć czegoś podobnego. Przecież tym
mięsiwem można było nakarmić kilkunastu mężczyzn. Nie
dane przecież było mu ochłonąć, gdy jędza ryknęła znowu
wielkim głosem:
– Mało! Mało! Mój panie, zbyt mało! Jeśli nie chcesz na
gniew się narazić, daj mi więcej mięsa!
– Niestety, pani, nie ma ani kęsa. Skąd o tej porze mam
zdobyć coś więcej?
– Ech! Głupcze! Mięsa, albo ciebie pożrę! Albo nie, zabij
twego konia!
– Nie, pani! – oburzył się władca.
– Nie?! Jakże to prędko, o królu, zapomniałeś swojego
ślubowania! Czy nakarmić mnie mięsem przekracza twoje
ludzkie możliwości?!
Zawstydził się władca i nie rzekłszy już ni słowa więcej,
wyszedł z chaty, a po paru chwilach wciągnął do wnętrza
swego wiernego rumaka, który nie tylko wierzchowcem był
mu, lecz i przyjacielem.
Potworna baba, tak jak i jelenia, pożarła konia na surowo,
tylko skórę zostawiła i wyssane kości. Wszakże nie koniec był
to jej ohydnej uczty. Przełknąwszy ostatni kęs koni-
ny, zażądała psów, a gdy i one podzieliły los poprzednich
zwierząt, na samym końcu pożarła sokoła. Nawet nie
zadawszy sobie trudu, żeby wpierw obrać go z piór.
Gdy już potężny głód swój nasyciła, rzekła:
– A teraz mnie napój, mój panie!
Więc król widząc, iż baba nie zadowoli się wodą, podał jej
swój opasły bukłak z winem. Ona zaś, mimo że trunku
starczyłoby dla czterech wcale tęgich biboszy, wszystko
wychyliła, osuszyła bukłak do dna, dla monarchy nie
zostawiwszy ni jednej kropelki. Zaiste, miła perspektywa
rysowała się przed królem! Noc w zatęchłej, wpół zbutwiałej
14
chacie, pod jednym dachem ze szkaradną babą, a na dodatek
nie mogąc zaspokoić ni głodu, ni pragnienia. Jeszcze milsza
perspektywa zaś czekała go rankiem następnego dnia. Podróż
na czczo i na piechotę do dosyć odległej stolicy.
Przysiadł król na skraju zniszczonego łoża. Ukrył twarz
w dłoniach, rozmyślając czy kłaść się wypada, czy też winien
cierpliwie czekać, aż gospodyni tej nędznej rudery pierwsza
na spoczynek się uda. O ile się uda! Na razie bowiem nic nie
wskazywało na to, by myślała o śnie.
Oto stanęła na wprost władcy, dłońmi niczym bochny
razowego chleba wsparła się pod boki, i w takie ozwała się
słowa:
– Przyodziałeś mnie, panie. Dałeś jeść i napoiłeś.
Postąpiłeś szlachetnie i wielkodusznie, jak prawemu
rycerzowi postąpić wypadło. Zasłużyłeś na pochwałę. Ale...
– Co, ale?... – zaniepokoił się król, jakby przeczuwając, że
to wcale nie koniec udręki i zaraz posłyszy następne żądanie.
– Ale mam jeszcze jedną prośbę i chcę byś ją wypełnił.
– Jakaż to prośba? Czy idzie o rzecz trudną?
– Et, ta będzie najprostsza. Zwyczajna drobnostka!
– Mów zatem śmiało – król powstał i skłonił się dwornie.
– Jeśli drobnostka i jeśli istotnie w mojej mocy leży,
oczywiście rzecz spełnię ochoczo.
– Nie zapominaj, coś, panie, ślubował!
Wiedźma podniosła do góry wskazujący palec, jakby dla
podkreślenia wagi wypowiadanych słów.
– Zatem, mój panie. Zatem chcę jeszcze jednego. Chcę
żebyś, panie, natychmiast, tu i teraz, przysiągł mi miłość,
wierność małżeńską, a gdy nadarzy się sposobna chwila,
dopełnimy formalności przed obliczem księdza. Chcę jednak
przecież, ażebyś od teraz, skoro wypowiesz słowa przysięgi
małżeńskiej, miał mnie za swoją prawą i jedyną żonę.
– To już naprawdę życzenie ostatnie i więcej ich nie
będzie.
15
Pobladł król, posłyszawszy owe słowa. Zimny pot go oblał,
a jednocześnie w piersi poczuł dziwny ucisk. O czymś
podobnym nawet śnić by nie chciał, nie mówiąc, że miałby
przeżyć to na jawie!
Spojrzał na wiedźmę przerażonym wzrokiem.
Stała przed nim nieruchoma, wciąż unosząc ku górze
wskazujący palec. Westchnął ciężko. Niestety, nie miał
żadnego wyboru. Jako prawy rycerz nie mógł odmówić
prośbie damy, choćby nawet była tak szkaradna, jak ta tutaj.
Tym bardziej przecież nie mógł jej odmówić, wspominając
ślub, który uczynił przed laty. Oto jak rzecz cała wyglądała.
Owszem, mógł uciec, zostawić poczwarę. Mógł machnąć
ręką na swe ślubowanie, bo nie można wymagać od człowieka
więcej niż może udźwignąć! Takie oto myśli kłębiły się mu w
czaszce. Ale jednak przecież, natrętna i najgłośniejsza z nich
wszystkich, przypominała o honorze.
Nie, jego nie mógł narazić na szwank! Rycerz bez honoru!
Ba! Król bez honoru! To już lepiej byłoby śmierć ponieść! Ta
jednak nie ma zwyczaju przychodzić na zawołanie. Zatem?
Zatem cóż pozostało królowi?
Z ciężkim westchnieniem podszedł do maszkary
i wziąwszy jej ohydną rękę w swoją dłoń, z mocą i dobitnie
wypowiedział słowa małżeńskiej przysięgi. Przyrzekł jej
miłość i wierność, i uszanowanie aż po kres żywota. A skoro
dopowiedział ostatnie słowo, zamknął oczy, z całej siły
zacisnął powieki. By przypieczętować ceremoniał, musiał
bowiem jeszcze dać pocałunek tej, którą wziął za żonę. Wolał
to uczynić nie patrząc na okropną gębę. Zresztą, do
pocałunku tego wcale się nie kwapił. Raczej czekał, aż to
poczwara go pocałuje.
I nie pomylił się, bo naraz na wargach poczuł leciuchne
muśnięcie. Tak lekkie, jak dotknięcie skrzydła motyla.
Zdało mu się to dziwne. Miękkie i delikatne usta otarły się
o niego. Nie poczuł wcale kłującej szczeci na skórze ani
smrodliwego oddechu z przerażającej gęby.
16
19
Pobierz darmowy fragment (pdf)