Wspomnienia Pawła 'Kelnera' Rozwadowskiego, wokalisty i lidera zespołów m.in. Deuter i Izrael, współtworzącego w latach 80. XX wieku polską scenę muzyki punk. Książka pełna surrealistycznego humoru przeniesie czytelnika w świat szarej PRL-owskiej rzeczywistości, celnie obnażając absurdy życia codziennego. Jest to historia buntu i ucieczki od konformizmu, poszukiwania w muzyce punk i reggae własnej tożsamości.
******
Its absolutely unbelievable
A book written by a singer, lyricist, composer, guitarist, one of the most important figures of Polish underground music. The publication perfectly reflects the atmosphere of the birth of punk and reggae in communist Poland and contains the portraits of top artists of this period.
Keywords: punk rock, punk funk, reggae, underground, Fornit, Dexapolcort, Deuter, Izrael
Darmowy fragment publikacji:
Ta historia nie do końca jest prawdziwa, bo powstała w mojej gło-
wie. Historie powstają w ludzkich głowach. To, co bierzemy za historycz-
ne fakty, to tylko przemijające wydarzenia, a historia rodzi się z amnezji.
Lewa półkula odpowiada za sposób myślenia: logiczny, sekwencyjny,
racjonalny, analityczny, obiektywny, wyglądający na część. Prawa półkula
odpowiada za sposób myślenia: losowy, intuicyjny, holistyczny, syntezowy,
subiektywny, wyglądający na całość. A gdzie mieści się kłamstwo, za-
zdrość, zawiść? Gdzie mieszka ego? W prawej czy w lewej półkuli? Dro-
ga do Nieba czy droga do Piekła? Kierując się prawą półkulą, wyszedłem
z dziesięciopiętrowego, gazobetonowego bloku na Sadybie, przy ulicy
Jaszowieckiej… i nigdy tam nie wróciłem.
Jak co dzień budzą mnie mnożące się w postępie geometrycznym
różne dźwięki. Szurania, ciurkania, rurania, klozetowania, smarkania,
charkania… Motor auta. Pierwsza winda. Buczenie maszynowni, potem
kroki. Na klatce schodowej, koło wind, przed blokiem. Znów motor za-
warczał. Drugi, trzeci, czwarty… nie liczę. Ruszyli! Do biur, fabryk, skle-
pów, zakładów, warsztatów, własnych interesów. Drzwi naprzeciwko. Są-
siad wychodzi do pracy, znaczy już siódma. Siódma trzydzieści wychodzi
jego żona. Bezimienni, nie mają wizytówki na drzwiach. Piętnaście lat na-
przeciw siebie, drzwi w drzwi. Dzień dobry – dzień dobry. Oni też pewnie
nie mają pojęcia, jak się nazywam. Chyba że jak ciekawi, to na zaplutej,
obsranej liście lokatorów sprawdzą. Minął jakiś czas, odkąd poszła, więc
pewnie dochodzi ósma. Odkrywam kołdrę. Patrzę na nogi, swoje nogi,
poruszam palcami. Sprawne. Wstaję i idę się odlać. W kuchni za oknem
to samo. Blok sąsiedni, sąsiednie bloki sąsiedniego, asfaltowe, latem
— 7 —
rozpuszczalne alejki, ledwodrzewka. Pada deszczyk. Otwieram okno.
Zapach mokrego asfaltu i psich gówien uderza w nos. Jak to możliwe,
że JEJ nie zauważyłem wcześniej? A to najbliższy blok, musiała chodzić
do sklepu, na przystanek. Tu nikogo się nie zna i nie zauważa, ale są też
tacy, którzy nic innego nie robią, tylko obserwują. O której wychodzisz
i wracasz, czy byłeś już z psem i po zakupy…takie drobnostki, na pod-
stawie których budują obrazy sąsiadów. Wieloletnia selekcja dzieli lo-
katorów na tych, którzy milczą, nie odpowiadają na „dzień dobry”, więc
po jakimś czasie nikt już nie próbuje się z nimi witać, na takich, którzy
się witają, ale nic poza tym, i nieliczni, którzy nawet wyświadczają sobie
drobne przysługi czasami. Zresztą ta „serdeczność” często bywa fałszy-
wa i służy wyciągnięciu jak największej ilości możliwie „poufnych” infor-
macji o sąsiedzie. Potem można błysnąć przed klatkoską, albo na ławce,
w zimie przy kaloryferach na parterze, obok których każdy musi przejść.
O sąsiadach z góry i zza ścian sporo można się dowiedzieć na podsta-
wie dźwięków, idealnie słyszalnych z ich mieszkań. Ten z naprzeciwka,
skromny szaraczek, czasem napierdala żonę, zresztą dwa razy większą
od siebie. Napierdala fachowo, można powiedzieć, systematycznie
leje. Sąsiedzi nade mną mają małe dziecko i uczą je sikać na nocniku,
bo baba wrzeszczy: „będziesz sikał, cholero jasna, czy nie…?!” . Całe
dnie dzieciak spędza w chodziku na kółkach, których turkot przemie-
rza „duży” pokój z jednego końca w drugi. Za ścianą staruszka „gumowe
ucho”, ale przyznam, że z klasą… puka ze swojego okna w moje szczot-
ką, niebezpiecznie się przy tym wychylając, i donosi, że „…miła ta mło-
dzież, tylko oni wszyscy strasznie kaszlą, a potem się śmieją…”. Robię
herbatkę i idę do pokoju. Okno na podwórko i ulicę. Idzie ten mutant
z mojego piętra, z mamusią oczywiście. Odprowadza synusia do szkoły,
tak było całą podstawówkę i teraz, w szkole średniej. Niesie jego teczkę,
a chłop tłusty i wielki drepcze obok ze spuszczoną głową. Będzie go też
odprowadzać na przystanek, kiedy będzie jeździł do pracy i asystować
przy pierwszym stosunku, jeśli jakaś panna się dla niego znajdzie. Zza
ściany słychać charkanie i energiczne odpluwanie. To staruszka poran-
ne ablucje celebruje. W łazience pogłos. Sąsiad się odlewa…
Do sklepu odzieżowego po drugiej stronie ul. Nowotki było najbli-
żej, a jesień zaczynała dawać o sobie znać, więc wybraliśmy się z mamą
i tatą kupić dla mnie kurtkę na ten i następny rok, żeby nerki zakrywała
— 8 —
i żeby nie podwiewało. Z domu na Nalewki do sklepu było niedaleko,
ale chłód jesienny zrobił swoje i ciepło sklepu otumaniło mnie natych-
miast. Zdjąłem czapkę i zacząłem czochrać się po głowie. Sprawia mi
to orgaz miczną przyjemność i pozbawia poczucia czasu i przestrze-
ni. Rodzice byli już w głębi salonu odzieżowego, kiedy się ocknąłem.
Smętnym krokiem ruszyłem w ich kierunku, kiedy nagle…! Co to?!…
To chyba sen albo halucynacja wywołana czochraniem. Na wieszakach,
w różnych rozmiarach, wisiały zielone kurtki, ewidentnie wojskowe,
na rękawie lewym, kieszonka z przeźroczystym okienkiem, za którym
umieszczono zdjęcie załogi! Ale największym odlotem było nakrycie
głowy w komplecie, a stanowił go prawdziwy pancerniacki hełmofon
w kolorze kurtki. Stanąłem jak wryty. Musiałem ją mieć. Kurtka Czterech
Pancernych!!! Przez głowę z prędkością światła przelatywały argumenty,
którymi z pewnością przekonam rodziców do zakupu tej właśnie kurt-
ki. Mama oczywiście już oglądała inne fasony, tata jakieś odzienie dla
siebie. Żadne nie zwróciło najmniejszej uwagi na pancerne komplety.
Zacząłem oglądać te cudeńka, ale z każdą sztuką patrząc na rozmiary,
moja nadzieja zaczęła się chwiać. Rozmiary były duże, tzn. „szkoła pod-
stawowa”, a ja do szkoły pójdę za niecałe dwa lata. Mama znalazła inte-
resujący ją fason i już mnie wołała, ojciec również się zbliżał, więc trzeba
było działać szybko. Ojciec, żołnierz frontowy drugiej wojny światowej,
powinien zrozumieć i być moim sojusznikiem, mama, zwolenniczka za-
słoniętych nerek i pupy, z góry była przeciwnikiem. Niestety, jak się oka-
zało po zaciętych walkach, przeciwnikiem nie do pokonania. Rozmiar
nawet się znalazł i ojciec był za, sprzedawczynie chwaliły, jak ładnie wy-
glądam i że kurtki są ciepłe, ale argument zasłoniętych dolnych części
ciała i podwiewania był nie do obalenia. Klęska totalna!!! Ze sklepu wy-
szedłem opakowany w dwie ortalionowe, pikowane deski przepasane
kretyńskim paskiem, a na głowę zakupiono beret nie do zniesienia.
Słońce ostro świeci na kompletnie bezchmurnym niebie. Zakładam
okulary przeciwsłoneczne z jednym szkłem i wychodzę z domu. Mróz
szczypie tylko w nos, bo resztę twarzy okrywa kominiarka, para z ust
zamarza na włóczce. Dostałem możliwość spróbowania czegoś, czego
nigdy nie próbowałem, a słyszałem o tym niezliczoną ilość opowieści,
legend i horrorów. Idziemy w kilkoro do Łazienek przyjąć LSD. Więk-
szość ma to już za sobą, wiedzą, co to Trip. Zadaję kwas pod język. Mam
— 9 —
obok kumpla, który wie, co robić. Ruszamy na północ z biegiem rzeki.
Załoga. Coś nas łączy. Czuję się jak przed czymś, co nieuchronnie nastą-
pi i jest bardzo ważne. Kiedy? Nawet nie wiem. Niby tak samo, a jednak
inaczej. Niepokój, który szybko mija, zamienia się w potężną Moc. Czu-
ję ją i całkowicie nad nią panuję. Idziemy skarpą, unikając ruchliwych
miejsc. Świat żywy, ale zamrożony, drzewa bez liści. Zimna nie czuję tak
bardzo. Schodzimy nad rzekę. Nieliczni mijani ludzie przemykają jakby
chyłkiem, a każdy ma doczepione do ust lub nosa białe obłoki pary. Wy-
gląda to trochę jak animowany collage. Olivia włada żółtą plazmą, którą
trzyma w dłoni. Rzeka to potężna masa wody mknąca, kotłująca, spie-
niona… co za smród?!… Woda nieokreślonego koloru, pełna gówien,
petów, prezerwatyw, resztek jedzenia, butów, złomu i mnóstwa nie-
określonego badziewia. Jakiś troll siedzi nad brzegiem z wędką. Zaczę-
ło być gęsto. Po prawej śmierdząca masa wody, po lewej ruchliwa trasa
na północ, pełna smrodzących, często pokracznych pojazdów. Obie te
śmierdzące masy gnały na północ. Nasza grupka odczuła tę gęstość na-
tychmiast i się podzieliła. Franc z Piotrem i kimś jeszcze idą swoją drogą,
ja, Rob i reszta swoją. Coraz więcej ludzi. Ruchliwa ulica. Staramy się iść
jak najdłużej podwórkami, parkiem, skwerkami. Energia przepływająca
moimi czakrami jest potężna. Ocieram się o rozumienie „fundamental-
nej kwestii”. Jestem drzewem, ziemią, powietrzem, ptakiem. Nie jestem
plastikiem, betonem… nie jestem brudnym miastem. Jak w przedziw-
nym rentgenie, na własne oczy i czakry. Jakże ludzie cierpią, pokrzywie-
ni. Na bardzo ruchliwej ulicy przed uniwersytetem tylko nieliczni mają
normalne postacie, bez zakłóceń. Większość pokrzywiona tym, co w ser-
cu na dnie, tym, co na sumieniu… Jaka masa cierpienia na twarzach,
cierpienie własną nienawiścią, złością i cierpienie lękiem, zagubieniem.
Z przejścia podziemnego wyszedł Bies. Nasze spojrzenia natychmiast
się spotkały i gość jak porażony zaczął uciekać przez jezdnię z powro-
tem na stronę, z której przyszedł. Spojrzeliśmy z Robim na siebie. To był
Bies, a Moc była z nami. Podjechał autobus, na który czekaliśmy. Nie-
wyobrażalnie pokraczne, pokrzywione, smrodliwe pudło wypakowane
ludźmi. Jak pojazd piekielny stękał, syczał, piszczał, dymił na czarno.
Wsiedliśmy do środka. Olivia wciąż władała żółtą plazmą. W środku pa-
nował ciepły zaduch, smród spalin, metalowych drążków trzymały się
różnie powyginane postacie, o dziwnych grymasach twarzy. Totalny
— 10 —
bałagan energetyczny w tej małej zamkniętej przestrzeni. Uf… nie jest
lekko. Skupiam się na wewnętrznym balansie energetycznym, żeby nie
stracić równowagi. Patrzę przez brudne okno. Nie ma kolorów, wszystko
jest czarno-białe, szare. Wszędzie zalega jakaś breja ołowianego koloru.
Wtem… Postacie trzymające się drążków zaczynają się bezładnie kłębić
i przemieszczać w tej małej przestrzeni. Coś jakby bulgoczą. Zagrożenie
w stadzie? To Man chyba starał się wyświadczyć jakiejś kobiecie uprzej-
mość, a ta się przestraszyła. Zamieszanie kosmiczne. Man coś tłumaczy,
ale kobita go nie może zrozumieć, wreszcie Robi rzeczowo wyjaśnia –
„…nowoczesna młodzież na kwasie ustępuje miejsca starszym”. Jeste-
śmy zakwaszeni!!! Wysiadamy trzy przystanki od celu na Saskiej Kępie.
Jedziemy do mieszkania Mila, gdzie ostatnio mieszkam, zakończyć na
spokojnie trip. Olivia non stop włada żółtą plazmą, która zaczęła wy-
dobywać się z jej dłoni jeszcze na skarpie nad rzeką. Chwila słodkiego
zawieszenia na przystanku i ruszamy w kierunku Paryskiej. Na dużym
luzie. Jednak zagrożenie pojawia się szybko i spodziewanie. Drugą
stroną ulicy kroczy patrol milicyjno-wojskowy, czyli wzmocniony: mie-
szany. Natychmiast zauważają naszą grupkę, dość mocno różniącą się
od obrazu reszty ulicy, i zdecydowanie ruszają w naszą stronę. Trzeba
działać szybko, wręcz błyskawicznie. Kiedy są od nas jakieś pięćdziesiąt
metrów, ja, Robi i Gruszka kierujemy bezprzewodowo centralnie w nich
sygnał z poleceniem: „skręcić w Walecznych… skręcić w Walecznych…”.
Patrol, idąc prosto na nas, nagle zatrzymał się, zbity z pantałyku. Widać
zamieszanie, dochodzi do wymiany zdań między żołnierzami a milicjan-
tami i skręcają, obijając się jeden o drugiego, jak oczadziali, w Walecz-
nych. Możemy iść. Idziemy powoli, bez pośpiechu, zwłaszcza że każdy
co chwila coś wielce interesującego i dogłębnie analizuje. Przelatujący
samotny gawron, faktura muru, chodnika… Docieramy do celu nieco
zmęczeni, a trip powoli się kończy. W przestronnym mieszkaniu jest
przyjemnie ciepło. Dopiero czuję, że zmarzłem. Słuchamy płytę U-Roya.
„Pope gone to Poland… fire in Vatican… fire in Babylon…”. Ogarnia mnie
jakiś niepojęty żal, tęsknota. Patrzę na Olivię, która siedzi na parapecie
okna jak cudowna syrena i rozczesuje piękne długie włosy, i nie mogę
powstrzymać łez napływających do oczu. Tak mi jakoś smutno. Wycho-
dzę do kuchni opanować się, i żeby nikt nie widział łez. W przedpokoju
leży brudnawy, żółty plastikowy worek po torfie. To plazma, którą wła-
— 11 —
dała Olivia. W kuchni znajduję kawałek chleba i czuję głód, ale kiedy
podnoszę go do ust i zaczynam mu się wnikliwie, coraz wnikliwiej przy-
glądać, nabieram podejrzeń, czy aby to coś nadaje się do jedzenia. Wni-
kam w kromala, w jego gąbczastą strukturę, i czuję coraz bardziej, że nie
jest on, mówiąc w uproszczeniu, złożony z naturalnych składników. Coś
podobnego do tynku? Gips? Próbuję przeżuć kęs, ale to nie jest możli-
we. Chleb zamienia się w ustach w gliniastą papę, która okleja mi zęby
i dziąsła. Ohyda! Czyszczę i starannie płuczę wodą jamę ustną. Czuję się
przyjemnie zmęczony, w pokoju chłopaki rozpaliły już faję, pociągam
porządnego bucha i opadam na łóżko. Jest świetnie, nawet nie próbuję
myśleć o tym, co przeżyłem, w ogóle nie próbuję myśleć. Tak dobrze po
prostu być.
„Swallow my dreams alone”… Odpływam w stereo. Bajka, zupełnie
inny świat, tak daleki od widoku za oknem. Jeszcze długo po wybudo-
waniu i zasiedleniu bloków na Sadybie ich otoczenie przypomina pole
po przejściu frontu albo tzw. krajobraz księżycowy. Zero drzew, jakieś
chwasty, gliniasta ziemia, w lecie pylące klepisko, po deszczach zamie-
niające się w grząskie błoto. Ludzie kładą z desek i z tego co pod ręką
kładki przez te błota, żeby dojść do klatek schodowych. Czuję, że chcę
się wyrwać, walczyć z tym widokiem i marazmem. Genesis nie daje ulgi,
tylko iluzję innego świata, świata, który nie istnieje. Słucham w słuchaw-
kach, bo mama nie może znieść Genesis.
Jest szary, z jaśniejszymi nitkami i golfem. Mama jest z niego nie-
słychanie dumna i pierze oraz suszy w specjalny sposób. To shetland!
Zmusza mnie, żebym jak najczęściej go zakładał, zwłaszcza do szkoły
i na wizyty. Nienawidzę go! Dotyk golfu na szyi jest nie do zniesienia,
a ja wyglądam kompletnie idiotycznie. Kupiła go na wycieczce do Italii.
Te wycieczki z ministerstwa to istna karawana handlowa. Żelazka, apa-
raty fotograficzne Zenit, Polski Len… Ot, reperacja kulawego budżetu
domowego. Ja na swoje zachcianki muszę na ogół zarobić. Wziąłem do
ręki duże krawieckie nożyce i kilkoma ciachnięciami pozbawiłem sweter
golfu. Parę dziur wyciętych z przodu dopełnia dzieła. Zakładam sweter
i staję przed lustrem. Dawnego syneczka mamusi już nie ma. Pojecha-
łem też po fryzurze, jak popadło. Strzępy.
Jak zwykle w czasie lekcji angażujemy się z Maćkiem do prac spo-
łecznych. Tym razem to porządkowanie składziku makulatury. Robota
— 12 —
na czas, więc nie spieszymy się, normalka. Jednak tym razem znajduje-
my coś, co może się przydać; jeszcze nie wiemy do czego, ale na pewno
się przyda. Nawet nie przypuszczamy jak szybko! Oto świeżo wybrany
Papież Karol Wojtyła przyjedzie do ojczyzny z pielgrzymką. To niewia-
rygodnie odważny gest ze strony władzy komunistycznej i okazja do
godnego wykorzystania naszego znaleziska: kilku kartek papieru poda-
niowego z pieczątkami szkoły i jej dyrektora. W dniu, kiedy Papież miał
odprawiać mszę na placu przed Grobem Nieznanego Żołnierza, bez
namysłu postanawiamy zamknąć szkołę, a chętnych zaprosić na mszę.
Przyjazd Papieża nie jest świętem, szkoły są czynne, a msza odbywa
się w godzinach lekcyjnych. Na maszynie rodziców Maćka piszemy tak:
„W związku z przyjazdem Ojca Świętego szkoła w dniu dzisiejszym jest
zamknięta. Chętnych zapraszamy do udziału w Mszy Świętej… itd.”. Pod
pieczątką dyrektorki postawiłem wichajster udający podpis, ale zupeł-
nie abstrakcyjnej osoby. Tego dnia przyjechaliśmy pod szkołę wcześnie
rano, gdzieś koło siódmej, czyli ponad godzinę przed rozpoczęciem
lekcji. Liceum i szkoła podstawowa w Wilanowie położone są przy pętli
autobusowej, mają duży parkowy teren. Przykleiliśmy pismo na bramie
szkoły i oddaliliśmy się pod pobliską cukiernię, by z odległości obserwo-
wać rozwój sytuacji, kiedy zaczną podjeżdżać pierwsze autobusy z mło-
dzieżą. Około siódmej trzydzieści z autobusów wysypały się pierwsze
grupy i ruszyły w kierunku bramy. Nie mogliśmy powstrzymać okrzy-
ku tryumfu, widząc, jak większość przybyłych uczniów zawraca do do-
mów, jednak żeby nie budzić podejrzeń, postanowiliśmy stawić się na
lekcje. Chcieliśmy zobaczyć efekty od środka. A okazały się piorunujące.
Całkowity paraliż szkoły. Frekwencja na granicy pustych klas, rodzice
dzieci z podstawówki z pytaniami do zbaraniałej dyrektorki, rozbiegani
nauczyciele. To nam wystarczyło. Do prymusów nie należeliśmy i nad-
mierna pilność byłaby podejrzana, więc po jednej „lekcji” udaliśmy się
do domów. Potem to już tylko milicja, służba bezpieczeństwa, zarzuty
kradzieży, dywersji i podrobienia podpisu, który był niczyj.
Na krawacie wykrzyknik, do tego sweter „mamy” z odciętym gol-
fem, stare dziurawe spodnie. W szkole „dywanik” u dyrektorki, rozmo-
wy z wychowawcą i psychologiem szkolnym, a w każdy poniedziałek na
apelu porannym występuję przed całą szkołą jako przykład negatyw-
nej postawy ucznia oraz przykład niedopuszczalnego stroju uczniow-
— 13 —
skiego. Bo trzeba zaznaczyć, że wprawdzie w moim liceum mundurki
nie obowiązują, ale jest wymóg zachowania pewnego kanonu ubioru
ucznia. Mile widziane są szarość i nijakość, a wszelkie cechy indywidual-
ne w wyglądzie są niepożądane, żeby nie powiedzieć nieformalnie zaka-
zane. Odkąd zobaczyłem i dowiedziałem się o istnieniu punk rockersów
z The Clash i Sex Pistols, na lekcji niemieckiego z przyniesionego przez
kogoś w celach dydaktycznych pisma „Bravo”, zrozumiałem, że nie będę
już taki jak przedtem. W swoim pokoju zmieniłem wszystko. Rozebra-
łem łóżko, zostawiając sam materac, przestawiłem meble, tak by mieć
zasłonięty kącik. Mama nie jest w stanie tego zaakceptować, więc kie-
dy wychodzę z domu, ona składa łóżko i przestawia meble, tak jak było
wcześniej, czyli tak jak je kazała ustawić, kiedy się wprowadzaliśmy. „No
future” – pasuje jak ulał do kontestacji życia w socjalistycznej ojczyźnie,
bo jaką przyszłość widziałem przed sobą? Już jako malec, chodząc do ro-
dziców do pracy i patrząc na tych urzędników zgiętych we wzajemnych
ukłonach, nieszczerych uśmiechach, mylących notorycznie moje imię,
i zależnie od tego, u którego z rodziców w biurze właśnie byłem, porów-
nujących mnie do niego, wiedziałem, że urzędnikiem nie zostanę.
Teraz baczniej przyglądam się ludziom na ulicach. Na przerwie pod-
szedł do mnie Jacek. „…Mam do sprzedania płytę punkowego zespołu.
Jest bez okładki, ale to punk z Wielkiej Brytanii… chcesz kupić?…”. Wcześ-
niej przez szumy i zaniki fal w Radiu Luxemburg słyszałem The Clash
i The Damned. Płyta od Jacka to The Stranglers – Rattus Norvegicus. Inna
niż to, co słyszałem, „ambitniejsza”. W szkole jestem jedynym punkiem
i nie mam pojęcia, gdzie spotkać innych, a nie mogę być jedyny w całym
mieście przecież. Jest jesiennie, szaro i ohydnie, że oczy bolą. W garde-
robie ludzi na ulicach królują popielaty, czarny, nijaki, więc łatwo zauwa-
żyć każdą inność. Jak ten koleś, starszy sporo ode mnie, w oficerkach,
czarny, długi, niebywały zarost, włosy zaplecione w warkoczyk. Widuję
go często na trasie na Saską Kępę. Właśnie wracam z Kępy na Sadybę.
Na Nowym Świecie na przystanku jak zwykle sporo osób, i nagle jest!!!
Koleżka z miną zakapiora w podartych dżinach, czarna bujna czupryna
sterczy w nieładzie jak trzeba, czarna skórzana kurtka. Stoi na tym sa-
mym przystanku, wsiada do tego samego autobusu. Odpinam kurtkę,
żeby atrybuty były lepiej widoczne. Zagadać decydujemy się, dopiero
jak się okazuje, że jedziemy w to samo miejsce, no, prawie, bo ja na Sa-
— 14 —
dybę, on na Stegny. – Wpadnij w poniedziałek do Remontu, są nasze
imprezy, Sound Kluby… – powiedział i rozstaliśmy się. To Piotrek „Śle-
dziu”. Do poniedziałku czas wlecze się niemożliwie długo. Wreszcie po-
znam ludzi, którzy tak jak ja powiedzieli obowiązującym normom „Nie!”.
Anarchia!!! Koniec z udawaniem, konformizmem, koniec ze zginaniem
karku przed systemem. Nie będę taki jak zakłamane społeczeństwo. Nie
będę częścią bezimiennego tłumu. Nikt mi nie będzie mówił, co mam
robić, jak mam wyglądać. Po kolei obalam w sobie dogmaty, które mnie
uwierały przez całe dotychczasowe życie. Tu i Teraz!!!
Dom Kultury w Aninie. Jak to w socjalizmie, mama jednego z chło-
paków tam pracuje, więc można zrobić koncert. Inny niż koncerty, któ-
re odbywały się tam dotychczas. Z muzyką, której nie korygował żaden
działacz, wychowawca młodzieży, instruktor. Jedziemy załogą. Jasiu,
Beton, Radziwił, Obal, Iliko, Wieteska, Marek, co chce żyć tylko tyle lat,
ile żył Sid Vicious, jest Kazess, Bajera, Filip, Alojzy, Zeus, Wojtas, Majo-
nez… Malutka salka w piwnicy, bez wentylacji, pot w postaci deszczu
kapie z sufitu, ściany mokre spływają kroplami. Chłopaki z The Boors
ciągle zaczynają jakiś kawałek, grają kilka taktów i od początku… I’m
not a comunist…Nuda, nudaaaaa… wykrzykuje Afa, wokalista zespołu.
Każdy dźwięk powoduje, że publiczność zaczyna natychmiast konwul-
syjnie drgać, jak wykres oscyloskopu, od razu przekraczając wszelkie
dopuszczalne normami parametry. W szaleńczym pogo tracę rękaw ma-
rynarki. Wszyscy są mokrzy, jakby wykąpani w ubraniach, a w powietrzu
tyle energii, że pewnie stutysięczne miasto można by zasilić. Euforia.
Blitz, perkusista The Boors, krzyczy na mój widok „Kelner”!!! Mam istot-
nie białe spodnie i białą, już bez rękawa, marynarkę autentycznego kel-
nera z restauracji Orbis… wciąż gotowy!!!
Teraz dni mijają w innym tempie. Szkoła albo wagary. Jak szkoła, to
po lekcjach obowiązkowo przemarsz Nowym Światem do placu Zam-
kowego pod schody ruchome, tam na ławeczce mogę spotkać Betona
i załogantów. Takie miejsce spotkań. Włóczę się w tę i z powrotem, No-
wym Światem na Starówkę i z powrotem, do ronda przy KC. Jak wagary,
to też tym samym szlakiem. Może ktoś też wagaruje. Ludzie na ulicach
patrzą na mnie jak na kosmitę, a mnie to wzmacnia, dopala. Nie jestem
częścią tej szarej masy, zagonionej do budowy fikcji socjalistycznej oj-
czyzny. W niedzielę na giełdę na Mariensztacie, tam się spotyka zało-
— 15 —
ga wymieniać i handlować płytami. Z Mariensztatu na Wolumen – cza-
sem biorę z domu, co mam, żeby sprzedać, np. telefon Western Electric
z lat 30. i kupuję singiel Vicious Burger z My Way w wykonaniu Sida
Viciousa i No Fun – Sex Pistols. Ciekawe, że każdy posiadacz singla lub
płyty ma zwyczaj grawerowania swojego podpisu w plastiku krążka,
i tak poprzednimi właścicielami byli Ramones i Kazess. W tygodniu gieł-
da płyt w Hybrydach.
Remont – synonim dyskoteki, nigdy wcześniej tam nie byłem. Od
spotkania ze Śledziem minęło kilka dni. Filip, kumpel z klasy z podsta-
wówki, mówił, że u nich w Prusie są też punkowcy i jeden nawet gra
w zespole. Jaram się okrutnie, bo wreszcie usłyszę coś więcej niż The
Stranglers, które kupiłem od Jacka, i to usłyszę głośno. Załoga liczy kil-
kanaście osób. Może dwadzieścia kilka. Są chłopaki z Prusa, jest Śledziu.
Są też ludzie zdający się być tam tylko po to, by obserwować to dziw-
ne „zjawisko”. Fakt, że koleś (Amok) puszcza nie tylko punka, ale kiedy
puszcza, zaczyna się szał pogo. Rzucam się na parkiet w podskokach,
wyzwalam się od grawitacji, szkoły, przyszłości, którą winienem już
budować, od szarej rzeczywistości, codzienności życia w absurdzie…
No feelings, Bodies… Sex Pistols, X-ray Specs, the Clash, Damned, Buzz
Cocks… W przerwach, kiedy prezenter puszcza inną muzykę, chłodzę
się kranówą w toalecie. Jeden z załogantów, trochę wodzirej, w przebra-
niu à la Drakula też wpada do toalety zmoczyć włosy zaczesane do tyłu.
Nie ma brylantyny, ale ma płyty, bo z prezenterem co rusz za konsoletą
deliberuje, co zagrać, a dobrze grają… „Sheena is a Punk rocker”… Kaś-
ka na piękne gołe piersi włożyła sweter z siatki, każdy z załogantów ma
swój styl, każdy wyraża siebie. Każdy jest inny. „I wanna be me”… Koniec
z: „nie wychylaj się, nie zwracaj na siebie uwagi, rób tak jak wszyscy (któ-
rzy wszyscy?!), własne zdanie zachowaj dla siebie”. Ciekawe, że dookoła
sali tanecznej stoją krzesła i fotele, a na nich siedzi kilka osób i bacznie
nas obserwuje. Znów pogo, plujemy na siebie nawzajem, plujemy na
tych obserwatorów w fotelach, a oni nic…
Gdzie najlepiej schować dolary? Zawinąć w rolce papieru toaleto-
wego. Znaczy najpierw całą rozwinąć, a potem zwijać razem z dolara-
mi, śladu po zabiegu nie będzie, bo nowy papier wygląda jak ręcznie
zwijany. Teraz sprytnie trzeba zapakować fanty na sprzedaż lub wymia-
nę. Mama już cała spocona z nerwów. Jak ona przejdzie przez kontrolę
— 16 —
Pobierz darmowy fragment (pdf)