Darmowy fragment publikacji:
Był deszczowy, wiosenny wieczór. Pomimo ciepłej pory roku czarne chmury
skutecznie sprawiły, że na dworze panował wszechobecny mrok, szczególnie
w okolicach, gdzie brakowało sprawnych latarni. Tymi mrocznymi, zapomnianymi
przez świat ulicami kroczyła atrakcyjna kobieta. Jej aparycja w tym ponurym
otoczenie wręcz raziła. Ta kobieta, choć wybitnie nie pasująca do panującego
dookoła krajobrazu nędzy i destrukcyjnej ręki czasu, nie przykuwała niczyjej uwagi,
poza jednym, zazdrosnym spojrzeniem przejeżdżającej na rowerze staruszki.
Wszędzie panował brud. Nie dziwi to, gdyż większość mieszkań była opustoszała
i nie miał kto zadbać o to miejsce. Zrujnowane osiedle czekało. Albo na wyrok
w postaci wyburzenia, albo na wybawienie, czyli remont generalny. Kilkoro
przypadkowych przechodniów bardziej szukało schronienia przed ulewnym
deszczem, niż rozglądało się po okolicy. Kroczącej między starymi, częściowo
zrujnowanymi budynkami kobiecie było to na rękę. Nie chciała zwracać niczyjej
uwagi. Była wystarczająco zdenerwowana ostatnimi dniami, które były cholernie
dalekie od sielanki.
Emanujące zaniedbaniem i dość niskie, najwyżej jednopiętrowe budynki
świeciły pustkami. Generalny remont byłby tutaj wielce pożądanym gościem.
„Klimat jak w starych kryminałach” — pomyślała Małgorzata.
Wysoka, zielonooka blondynka w czarnej mini i ciemnym żakiecie normalnie
zwróciłaby uwagę niejednego mężczyzny, ale dziś nie było w okolicy męskiego oka
chętnego do podziwiania jej urody. Momentami brakowało jakiegokolwiek oka.
W strugach złośliwie opadającego z nieba deszczu dotarła do budynku, którego
szukała. Wyjęła z torebki małą karteczkę z adresem, by upewnić się, czy dobrze
trafiła. Spojrzała na mały świstek papieru i z pewną nutą żalu musiała przyznać przed
samą sobą, że dotarła na miejsce. Choć szukała tego budynku, to liczyła w duchu, że
nie będzie taki straszny.
„To tutaj, niestety” — pomyślała na widok jednopiętrowego domu o płaskim,
dziurawym dachu i z powybijanymi częściowo oknami. Wszystko wyglądało tak, jakby
miało się w każdej chwili zawalić. Małgorzata miała, jak się okazało, złudną nadzieję,
że pomimo całego niezbyt przyjemnego klimatu tego miejsca, trafi jej się coś
lepszego. Dałaby wiele za odstępstwo od normy. Zbliżyła się powoli do drzwi
frontowych i wyciągnęła niepewnie rękę, by zapukać.
„Niezbyt dobra wizytówka” — stwierdziła, spoglądając na wiszącą na jednym
gwoździu tabliczkę, prawdopodobnie z jakimś nazwiskiem. Spróbowała je odczytać,
ale nie była w stanie rozszyfrować starego napisu. Zawahała się przez chwilę
przełykając ślinę, poczuła napływ adrenaliny. Jeśli Małgorzata przed pojawieniem się
tutaj miała jeszcze pojęcie, czym jest rozsądek lub instynkt samozachowawczy, to
z każdą chwilą te pojęcia wydawały jej się coraz odleglejsze. Ulatniały się niczym sen
o poranku.
„Z pewnością miewałam już bezpieczniejsze i mądrzejsze pomysły” — zganiła
się w duchu, zdając sobie sprawę, że pora i klimat na taką wizytę nie był
najodpowiedniejszy. Czas
jednak zmuszał panią Małgorzatę Wrzesień do
odważniejszych zachowań. Nie mogła czekać, a na pewno nie wtedy, gdy jest już tak
blisko osiągnięcia celu.
Po chwili wahania przełamała się. Zapukała. Zgodnie z przewidywaniami nikt
nie otworzył.
„Może powinnam sobie pójść i wrócić innym razem? Nikogo nie ma” —
pomyślała przez moment.
— No nie, nie dam się zastraszyć. Czas nagli — mruknęła pod nosem
i podbudowana nieco własną odwagą nacisnęła pokrytą rdzą klamkę, po czym
weszła do środka, otwierając szare, podrapane drzwi. Zaskrzypiały złowieszczo.
Będąc już w środku, Małgorzata złożyła parasol i trzymając go w ręce jak jakąś broń,
zaczęła szukać włącznika światła. Stara, pokryta deskami podłoga, uginając się pod
stopami Małgorzaty, wydawała dziwne i niemiłe dla ucha odgłosy. Nie mając pod
ręką latarki, kobieta użyła wyświetlacza telefonu, by rozjaśnić ciemne korytarze
budynku. Nowe modele komórek nieźle się w tym sprawdzały. Trzymając w jednej
dłoni
jakimś
nieokiełznanym stworzeniem, może człowiekiem, Małgosia kroczyła ostrożnie przed
siebie. Przeleciało jej przez myśl pytanie: dlaczego akurat to miejsce wybrał? Kim on
jest? Czy dobrze zrobiła, godząc się na podążanie za anonimowymi instrukcjami,
jakich udzielał jej cel jej wizyty — Malecki? Wkrótce miała się o tym przekonać.
telefon, a w drugiej parasolkę przygotowaną do obrony przed
Idąc, bała się coraz bardziej. Wciąż jednak wytrwale badała pozostający
w półmroku korytarz i jego pokryte grzybem ściany. Nieprzerwanie targały nią
wątpliwości oraz niepokój.
„Może nie powinnam być sama? — rozmyślała — Powinnam przyjść z kimś…”.
Nie takie były jednak instrukcje.
— Jest tu ktoś?! — zawołała w końcu.
Cisza. Nadzieja na znalezienie żywej duszy w tym strasznym domu okazała się
złudna. Zero odzewu, tylko wiatr przechadzał się po korytarzu, wydając cichy świst.
Wszechobecna cisza potęgowała uczucia strachu i niepokoju. Małgorzatę męczył
natłok myśli: „Co ja tu robię? Ktoś tu żyje? Może mnie oszukano?”.
Coś się czaiło w ciemnościach, ale nie potrafiła stwierdzić: co. Ponoć ciekawość
to pierwszy stopień do piekła, a Gosia musiała pokonać całe schody. Brnęła więc
dalej w mrok. Musiała coraz to głębiej zanurzyć się w ciemnościach tego upiornego
miejsca. Skierowała się na stare, drewniane schody, które były tak niepewnej
budowy, jak niepewna swojego losu była kobieta. Światło telefonu, pomimo tego, że
oświetlało nawet sporą przestrzeń w tych egipskich ciemnościach, wciąż jednak było
niewystarczające. Tak bardzo zresztą nasiąknęła już strachem, że nie wyzbyłaby się
go, nawet
latarnię w dłoni. W końcu kobieta dotarła do
upragnionych drzwi.
trzymając wielką
„Upragnione?! Przecież ja nie chcę tu być!” — wykrzyknęła w duchu. — Lepsze
to jednak niż dalsze łażenie po tym dziwnym korytarzu”.
Spojrzała na drzwi, zdające się być dla niej niczym światełko w tunelu.
Widniejąca na nich tabliczka z napisem: „Rafał Malecki, prywatny detektyw” dawno
nie wąchała szmaty. Zresztą podobnie jak cały budynek, wyglądający na bardzo
zapuszczony, a wręcz na ruderę.
„Jak można pracować w takich warunkach? Prywatny detektyw, ale budynek
niczym publiczna toaleta” — pomyślała Małgorzata, krzywiąc twarz z odrazą. Jako
dość majętna kobieta nie przywykła do takiego otoczenia. Jeszcze nie spotkała
detektywa Maleckiego, a już odczuwała do niego niechęć. Pedantyczna część jej
osobowości najchętniej wybiegłaby stąd z płaczem. Po chwili znęcania się nad
swoim poczuciem estetyki, przypomniała sobie, po co tu przybyła. Zapukała,
a szorstki męski głos nakazał wejście. Dobiegał jakby zewsząd.
„Dziwne uczucie…” — myśl jak błyskawica.
Kobieta ostrożnie nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi do gabinetu Maleckiego.
Niepewnym krokiem przekroczyła próg ciemnego pokoju.
Po omacku szukała włącznika światła. Znalazła, ale nie działał.
— Możemy włączyć światło? — zapytała, choć niezbyt wiedziała, do kogo
kieruje swój głos.
— Nie — odparł krótko.
Rzeczowość Maleckiego odebrała kobiecie ochotę na jakiekolwiek dyskusje.
„Każdy ma swoje skrzywienia. Ten ewidentnie gustuje w ciemności” —
pomyślała, przekonując wewnętrznie samą siebie, by mu zaufać.
Nie mając wyboru, musiała podporządkować się regułom tej swego rodzaju gry.
Pozostało jej wciąż tkwić w ciemnościach. Poczuła, że strach jednak powraca, jak
uporczywa mucha, która nie chce odlecieć, choćbyś nie wiem jak ją odganiał.
„Niech coś powie, do cholery!” — powtarzała intensywnie w duchu, odczuwając
napięcie. Cisza potęgowała jej wyobcowanie. Napięcie nie pozwalało na logiczne
przemyślenie sytuacji. Przychodzi tu sama, do obcego człowieka, i po prostu tańczy
w rytmach granej przez niego muzyki. Jeśli jednak okaże się, że znalazła
odpowiedniego człowieka w odpowiednim czasie,
to cały wysiłek zostanie
wynagrodzony.
W końcu głos z końca pomieszczenia kazał jej usiąść. Praktycznie po omacku
znalazła krzesło i spełniła bardziej rozkaz niż prośbę.
„Spokojnie, bądź spokojna” — wmawiała sobie, głęboko oddychając.
— Boi się pani czegoś?
„Tak! Ciebie, ty cholerny dziwaku! Zapal światło!” — wykrzyczała mentalnie, ale
głośno odpowiedziała jedynie:
— Nie, wszystko okej. Cieszę się, że znalazł pan dla mnie czas.
Znów nastała cisza, a kobieta czuła, że zaczyna tego wręcz nienawidzić.
Tęskniła za jakimikolwiek dźwiękami, bo nie podobało się jej swego rodzaju
zawieszenie w próżni. Próbowała wzrokiem przebić się przez mrok pomieszczenia.
Zdawała sobie sprawę z tego, że widząc więcej, poczułaby się znacznie lepiej, może
pewniej. W pomieszczeniu czaiło się coś złowieszczego. Coś wisiało w powietrzu
i z pewnością nie był to tylko zaduch dawno niesprzątanego i zaniedbanego biura.
Jednym z niewielu źródeł światła był wpadający przez okno księżyc. Dziś
pełnia, czas wilkołaków. Noc. Pora potworów. Wyobraźnia pani Wrzesień pracowała
na wysokich obrotach.
„Wszystkich klientów tak traktuje, czy może tylko mnie spotkał ten wątpliwy
zaszczyt? Co ja mówię, kiedy on miał ostatniego gościa?” — zastanawiała się,
siedząc na chwiejnym, drewnianym krześle. Małgorzata uporczywie wpatrywała się
też w postać znajdującą się na końcu pomieszczenia za biurkiem. Próbowała dojrzeć
twarz detektywa. Na próżno. Widziała jednak dłonie. Spoczywały na biurku bez
jakiegokolwiek głosu. Ten
jakby
mechaniczny. Panią Wrzesień jednak wychowano zbyt dobrze, by ośmieliła się
wypytywać o takie rzeczy. Nie była także w nastroju na pogaduszki. Chciała złożyć
także nie był zbyt przyjemny. Chrapliwy,
zlecenie, dowiedzieć się czegoś i zniknąć.
„Ofiara palenia” — pomyślała w końcu, a po chwili przestraszyło ją nagłe
przerwanie ciszy. Lekko podskoczyła i stłumiła pisk, gdy pozostająca w bezruchu
postać odezwała się głosem, który zapewniał odczucie niepokoju i dyskomfortu
osobie siedzącej naprzeciw. Gwarantował brak bezpieczeństwa. O to mu chodzi.
Strach jest niczym berło, a on jest królem sytuacji.
— Witam panią — wypalił krótko.
— Mogłabym zapalić światło? Poczułabym się pewniej — zapytała nieśmiało.
— Już mówiłem, że nie.
— Ale…
— Te ciemności to wynik awarii instalacji. Wszystko dziś siadło, więc nie
pozwólmy, by i nasza rozmowa siadła.
— O to chodzi, dziwaku — pomyślała
— Mam ofertę. Bardzo ciekawą ofertę — powiedziała.
— O tym ja zadecyduję. Rozumiem, że to z panią rozmawiałem przez telefon?
— Tak, umawialiśmy się na dziś — odparła kobieta tak wyraźnie, jak tylko
pozwalało jej na to ściśnięte strachem gardło.
— Tajemnicza z pani osóbka. Dlaczego podała mi pani tak zdawkowe
personalia? Zawsze zachowujemy się tak, gdy się boimy. Wtedy nie ujawniamy za
dużo, gdyż mamy coś do ukrycia. Jak jest z panią? — zapytał detektyw, a w jego
głosie dało się wyczuć podejrzliwość. Z tego jednak żyje.
— Myślałam, że tyle wystarczy. Znał pan mojego męża? Znalazłam pana numer
w jego notesie. Nazywa się Rafał…
— …Malecki. Już sobie wyjaśniliśmy, kim jesteśmy. Pytanie brzmi: czego
chcemy?
— Chcę stąd wyjść — pomyślała kobieta, bo gierki słowne detektywa i jego
dziwna skłonność do filozofii nie była tym, czego szuka.
Za wiele jednak najadła się strachu, zbyt dużo kosztowało ją, by dotrzeć tu
gdzie jest. Nie była boginią odwagi, ale nigdy nie brakowało jej uporu.
— Byliście z moim mężem przyjaciółmi?
— A przychodzi pani do mnie jako do przyjaciela czy do detektywa?
— Co to za różnica? Tak czy owak, pana zadaniem byłoby odnalezienie go —
mówiła coraz odważniej kobieta. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ale w razie
czego trzymała w torebce przygotowany gaz pieprzowy.
Na wszelki wypadek.
— Przyjaciel nie weźmie za to pieniędzy. Ja jestem detektywem. Ile jest dla
pani warte życie męża? Dużo? Dużo może pani znieść? — kontynuował Malecki.
„Przecież to oczywiste. Po co on mnie tak dziwnie wypytuje?” — zastanawiała
się.
— To moja sprawa. Potrafi go pan znaleźć?
— Każdego da się znaleźć. Jeśli oczywiście chce być odnaleziony.
— Co ma pan na myśli?
— Nieważne. Przejdźmy do rzeczy. Przygotowała pani szczegóły sprawy, którą
mam się zająć?
Choć mroczny styl Maleckiego z pewnością nie przysparzał mu wielu przyjaciół,
to jednak nie to było najważniejsze. Pomimo widocznego zaniedbania jego biura
można było pomyśleć, że kiepsko zarabia, więc dostaje niezbyt wiele zleceń.
— Nie wiem, czy w tych ciemnościach pan coś zobaczy, ale przygotowałam
tutaj teczkę. Zostawię to panu do analizy, teraz chciałabym już… — detektyw
przerwał jednak.
— Szybko się pani poddaje. Mąż nie byłby zadowolony.
— Nie poddałam się, tylko tutaj jest tak, tak… Ciemno, przeraża mnie pan —
wypaliła w końcu kobieta. Ta chwila szczerości nie mogła już dłużej skrywać się w jej
psychice. Ulżyło jej, ale nie wiedziała czy było to rozsądne. Czy detektyw straci nad
sobą panowanie?
— Może to kolejny świr czyhający na piękne blond idiotki? — pomyślała i strach
znów zagościł w jej głowie, a serce zabiło mocniej.
— Nie mam czasu na bzdety. W moim życiu królują awarie, ale czy naprawdę
nie po to pani tu przyszła? Nie chciała się pani przetestować, ile tak naprawdę może
znieść dla męża? — mówił detektyw nieco szybciej. Jego uwagi jednak były bardzo
celne. Gosia musiała przyznać mu rację.
Pomiędzy nią a jej mężem nie było ostatnio najlepiej.
Zimny, rzeczowy ton detektywa oraz celne spostrzeżenia utwierdziły kobietę, że
ma do czynienia z profesjonalistą. Geniusze bywają dziwni.
— Jak już pan wie, szukam swojego męża. Nazywał się Piotr Wrzesień.
— Nazywał się? Czyż to nie znak, że został spisany na straty? — zauważył
Malecki.
Próbował się droczyć z klientką, jak to często miał w zwyczaju. Był z natury
upierdliwy, sarkastyczny i czepiał się słów. Lata w zawodzie detektywa tak go
ukształtowały. Rozkładał słowa na czynniki pierwsze, w nadziei, że dadzą mu
rozwiązanie. Takie przynajmniej krążyły o nim opinie. Nieścisłości były jak rany
u zwierzyny, na którą polował. Pomagały się jej wykrwawić, wtedy spokojnie mógł
ofiarę dobić i pożreć.
— Przepraszam, n a z y w a się Piotr Wrzesień — poprawiła się kobieta. —
Zaginął tydzień temu — dodała szybko.
— Kiedy ostatni raz go pani widziała? — drążył detektyw, wciąż pozostając
w bezruchu. Brak jakiejkolwiek gestykulacji Maleckiego działał paraliżująco na
rozmówczynię. Trzeba jednak przyznać, że był nadzwyczaj opanowany. To się
chwali w zawodzie detektywa. Nie weźmie nóg za pas, gdy usłyszy odgłos otwieranej
butelki z szampanem. Nie spanikuje, biorąc to za wystrzał z pistoletu.
— W czwartek. Wyszedł do pracy, wtedy widziałam go po raz ostatni. Później
słuch po nim zaginął.
— A czym zajmuje się mąż i jaki mamy dziś dzień? — zapytał detektyw.
Drugie pytanie było nieco zbijające z tropu, wydawało się zupełnie nie na temat.
— Jest dyrektorem szpitala dla obłąkanych. Dziś mamy poniedziałek, a cóż to
za pytanie?
— Widzę, że niezbyt panią zmartwiło zniknięcie męża, skoro zgłasza się pani
do mnie dopiero po tylu dniach. Skąd ta zwłoka?
— To chyba nie ma związku ze sprawą. Miałam swoje powody — odparła
z irytacją.
Małgorzatę zaczynały denerwować uszczypliwe uwagi na temat jej życia
prywatnego. Powstrzymała się
reakcji. Uspokoiła się
i odpowiedziała udawanym zimnym głosem, który był nieudolną próbą „odbicia
piłeczki”. Chciała upodobnić się do Maleckiego, zagrać w jego grę i pokazać, że
uszczypliwość jest instrumentem, na którym ona także potrafi zagrać.
jednak od dalszej
— Nie ma pan zbyt dużej ilości zleceń.
— To chyba lepiej, będę mógł skupić się na pracy dla pani. Uważa pani, że
między panią a mężem było dobrze?
— Często znikał, gdy się kłóciliśmy…
— Skoro często się kłóciliście, to może dobrze, że teraz wreszcie zniknął na
dłużej?
— Panie Malecki, mam dość tego sarkazmu. To nie ma związku ze sprawą —
powiedziała kobieta, nie wytrzymując napięcia.
— To ja jestem detektywem i znam się na tej robocie. Zawsze może pani
odejść.
— Nie, nie mogę. Przepraszam, mam ostatnio ciężkie dni. To wszystko jest
takie przytłaczające.
— Wszystkich nas życie przygniata. Pytanie brzmi, czy chcemy ten ciężar
podnieść, czy od razu się poddajemy.
— Ja chcę jedynie, by odnalazł pan mojego męża. To mój ciężar.
— Ciężarem jest jego zniknięcie, czy konieczność próby jego odnalezienia?
— Człowieku… Ja tu przeżywam dramat, niemal sikam po kostkach ze strachu
w twojej dziwnej ciemni, gdzie jedynym źródłem światła jest zasrany księżyc, a tobie
się bierze na filozofie!? — krzyczała w myślach kobieta. Na zewnątrz jednak udawało
się
jej kotarą
bezpieczeństwa.
jej zachować pozory spokoju. Ciemność stała się również
— Kłótnie bywają oczyszczające. Wszyscy nosimy swoje krzyże tak długo, aż
chcemy obarczyć nimi kogoś innego.
— Zawsze pan tak filozofuje? — zapytała w końcu kobieta, zmęczona już
gierkami detektywa. —Dlaczego tak interesują pana nasze relacje, kłótnie?
— Zgłębiam tajniki ludzkiej głowy. Tam zwykle znajduję odpowiedź. Czego
dotyczyły kłótnie? — zapytał wciąż zadziwiająco spokojny detektyw.
W jego braku emocji było coś tajemniczego, może nawet interesującego.
Małgorzata musiała przyznać rację Maleckiemu, że to on jest detektywem i on zadaje
pytania. Jest panem sytuacji.
W końcu pani Wrzesień pękła. Potok słów wytoczył się niczym lawa z wulkanu.
— Chodziło o nasz dom. Narzekał, że źle się tam czuje. Często wracał pijany,
powtarzał, że to pozwala mu się wyciszyć i odprężyć. Czasami tracił panowanie nad
sobą… Pomimo tego, że byliśmy małżeństwem, czasami czułam się jakby mnie…
Jakby mnie… gwałcił. Jakbym uprawiała seks z kimś innym. On sam bywał
chorobliwie zazdrosny. Kiedyś pobił sąsiada za to, że ten się na mnie gapił. To było
chore. Był wyczulony na słowo: chory. Raz nawet mnie uderzył… Wtedy
zaproponowałam wizytę u terapeuty… Mieliśmy tam iść razem, ale zaczął się na
mnie wydzierać, że nie jest wariatem, że nie jest chory.
— Zna pani bajkę o Jasiu i Małgosi? — zapytał nagle Malecki.
— Tak, znam — odparła krótko Małgorzata, po raz kolejny zbita z tropu
dziwnym pytaniem detektywa. Nie miała sił na dywagacje.
Chciała jak najszybciej mówić dalej, mieć to za sobą.
— Tak więc mój mąż… — próbowała dokończyć opowieść.
— Był tam chyba także jakiś dom na kurzej stópce…
— Tak, ale co to ma do rzeczy?
— Para bohaterów, zła czarownica, straszny dom. Pytanie: które z was jest
czarownicą?
— Wciąż nie rozumiem.
— Nie ufa mi pani. Skoro nie ufa pani mnie, to czy ufa własnemu mężowi?
— Zaczyna mnie męczyć ta rozmowa. Przyjście tutaj mogło być błędem.
— To nie był błąd. To początek.
— To, że tu jestem było chyba wystarczającym objawem nadziei, jakie
pokładam w panu, detektywie.
— Rozumiem, rozumiem. A czy zaginiony mąż czytał bajki?
— Nie wiem, możliwe.
— Jak na wiele lat małżeństwa, to jakoś mało pani o nim wie.
— Ta wizyta zamienia się w analizę psychoanalityczną. Bada mnie pan,
detektywie?
— Skrzywienie zawodowe. Pani jednak pragnie konkretów. Jakie były ostatnie
jakby niewzruszony narastającym
słowa zaginionego? — zapytał Malecki,
oburzeniem Małgorzaty.
Jej opowieść także nie robiła na nim najmniejszego wrażenia, wysłuchał już
w swoim życiu setki takich historii.
— Ostatnie słowa? Co to ma do rzeczy? — spytała poirytowana.
— Bardzo wiele. Słowo nieraz prowadzi do czynu. Znając skutek, poznamy
przyczynę. Niech pani zacznie współpracować.
— No dobrze. Podejrzewał, że go zdradzam. Brednie… — odpowiedziała
szczerze Małgorzata, choć nie podobało jej, że obcy facet wchodzi z butami w jej
prywatność.
— A zdradzała pani? — zapytał bezceremonialnie, wręcz bezczelnie detektyw,
wciąż siedząc sztywno w ciemnościach.
— To przecież moja sprawa, prawda? — zapytała retorycznie.
— Nie chce się pani przyznać do grzechu? — kontynuował detektyw.
— Zaraz, to spowiedź?
— Coś w tym rodzaju. Każdy potrzebuje odkupienia.
„Odkupienia?” — pomyślała Małgorzata i stwierdziła, że zbyt długo siedzi
w ciemnym pokoju z niespełna rozumu mężczyzną.
Dała się wciągnąć w dziwną grę.
— Chyba źle wybrałam... — stwierdziła, zrywając się do wyjścia, ale Malecki ją
zatrzymał.
— Małgorzato, stój! — rzucił w końcu, niespodziewanie w jego zachrypniętym
głosie pojawiły się emocje.
Kobieta odwróciła się powoli. Przełknęła ślinę i zapytała:
— Rozumiem, że szuka pan odpowiedzi, ale wydaje mi się, że kopie pan zbyt
głęboko. To zaczyna wyglądać jak wtykanie głowy w nieswoje sprawy.
— Co sprawiłoby, że czułaby się pani pewniej? Ważniejsze jest znalezienie
pani męża czy dobre samopoczucie?
Gosia musiała przyznać, że to rzeczywiście dobre pytanie.
— Po prostu chciałabym zobaczyć pana twarz. Dlaczego nie mogę jej
zobaczyć? — zapytała, próbując dojrzeć coś w ciemnościach.
— Bo jej nie mam.
— Nie rozumiem, przecież napis na drzwiach… Czy Rafał Malecki to pan? —
spytała zaniepokojona kobieta, której na dobre przestały się podobać podchody
nieznajomego.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Grobową ciszę zakłócało tylko skrzypienie
starej podłogi pod ostrożnymi krokami Małgorzaty, zmierzającej w stronę
nieruchomej postaci. Mając dość gierek detektywa, włączyła telefon komórkowy,
znów użyła go jako latarki. Serce podchodziło jej do gardła, a strach ponownie
obejmował ją swoim rękoma. Malecki nie reagował, jakby czekał. W końcu zobaczyła
tego tajemniczego mężczyznę.
Małgorzatę zalała mieszanka strachu, zaskoczenia i szoku. Poczuła mdłości,
jakby ktoś tańczył w jej żołądku. Nogi ugięły się pod kobietą i instynktownie zrobiła
krok do tyłu. Zaczęła wrzeszczeć jak opętana. Potknęła się i upadła, upuszczając
także telefon. Zgasł i znów było ciemno. Zwymiotowała obficie na drewnianą,
zakurzoną podłogę…
Co takiego zobaczyła?
Jej wrażliwym, kobiecym oczom ukazał się makabryczny widok. Żart, który nie
miał prawa nikogo rozśmieszyć. Obrzydliwe nawiązanie do Halooween, bo tak
z pewnością można było opisać ten nieprzyjemny widok. Nigdy nie rozumiała tego
święta.
Ciało jakiegoś mężczyzny w szarym, pasiastym garniturze było usadowione na
krześle. Brakowało mu głowy, którą zastępowała dynia z wyciętymi oczami
i uśmiechem… Jeśli ktoś chciał śmiertelnie przestraszyć Małgorzatę Wrzesień,
to udało się mu to koncertowo.
Kobieta długo leżała na podłodze. Nic nie rozumiała z tego, co ją spotkało.
Wzięła kilka głębokich oddechów, podniosła się i postanowiła raz jeszcze spojrzeć na
ciało, by przekonać się, czy to, co widziała, to była prawda, czy przywidzenie
spowodowane strachem.
„Z kim ja rozmawiałam? Odbija mi?” — pomyślała zaniepokojona nie na żarty.
Ponownie poświeciła sobie wyświetlaczem telefonu komórkowego. Nie myślała
logicznie, nie szukała włącznika światła, który i tak raczej został specjalnie popsuty,
by spotęgować atmosferę makabrycznej scenerii.
Małgorzata zdobyła się na zbliżenie się do zbezczeszczonych zwłok. Przyjrzała
się nieruchomemu ciału z ponownym odruchem wymiotnym. Jej uwagę przyciągnęło
kilka szczegółów. Zauważyła, że trup miał takie samo ubranie, jak jej mąż, gdy
widziała go ostatni raz. Doskonale to pamiętała, choć wtedy nie wiedziała jeszcze,
gdzie go to zaprowadzi. Spojrzała na dłoń denata. Rozpoznała obrączkę męża. Do
brzucha miał przyczepioną białą kartkę, na której krwią było wypisane zdanie:
„PRAWDA RANI, KŁAMSTWO ZABIJA”.
Zapiszczała przerażona i zaczęła rozpaczliwie rozglądać się po pomieszczeniu.
Zobaczyła krzyż, którego wcześniej nie widziała.
Chrapliwy głos odezwał się ponownie. Małgorzata upuściła telefon.
— Zadanie wykonane. Znalazłem pani męża — powiedział ponuro głos
z ciemności.
— Nie o to mi chodziło! Zabiłeś go! — krzyczała przerażona, miotając się po
pomieszczeniu.
— Nie, to ty go zabiłaś. A teraz uciekaj, bo zabijesz i siebie. Uśmiercałaś was
oboje od dłuższego czasu.
Kobieta rozglądała się rozpaczliwie, szukając źródła dźwięku. Ten jednak nie
brzmiał jak wcześniej od strony siedzenia trupa z dynią zamiast głowy, tym razem
zdawał się dochodzić zewsząd i docierał wszędzie. Przeszywał ją zimny dreszcz.
Chciała stamtąd jak najszybciej uciec. Wycofując się w panice, omal nie wylądowała
ponownie na podłodze. Z trudem utrzymała równowagę, potykając się o przedmioty
zdające się wyrastać przed nią złośliwie. Nagle przez drzwi wpadło z hukiem trzech
policjantów. Niczym wataha wilków ruszyli błyskawicznie w stronę oniemiałej
Małgorzaty Wrzesień.
— Policja! Nie ruszać się! — wołali wymachując bronią i świecąc kobiecie
latarką po oczach.
Mogła zapomnieć o taryfie ulgowej, gdyż policjanci nie mieli dla niej za grosz
delikatności. Choć zwykle kobietę traktuje się jak delikatny kwiat, to teraz Gosia była
uznana raczej za chwast, który należy wyrwać. Funkcjonariusze policji, mając częste
doświadczenie z szumowinami najróżniejszej maści, często uczyli się zostawiać
przyzwoitość w domu. Niepotrzebny bagaż kurtuazji czy chwila zawahania mogłoby
ich kosztować życia. Kobieta czy nie, to po prostu obiekt do aresztowania. Rozkaz,
który trzeba wykonać. Małgorzata została obezwładniona i skuta. Nikt nie miał
zamiaru nawet słuchać jej wyjaśnień. Wszystko działo się tak szybko… Pani
Wrzesień była w totalnym szoku, próbowała się uwolnić z rąk trzymających ją dwóch
policjantów. Szarpała się i wiła jak oszalała, wyzywając wszystkich dookoła. W końcu
do pokoju wszedł średniego wzrostu mężczyzna, w wieku około pięćdziesięciu lat.
Emanował spokojem, wręcz swego rodzaju melancholią. W swoim mokrym płaszczu
i kapeluszu przypominał klasycznych detektywów rodem ze starych kryminałów.
Policjant głośno pogryzał marchewkę. Robił to wręcz ostentacyjnie i denerwująco, ale
nikt nie był na tyle głupi czy odważny, by zwracać mu uwagę, jak irytujące jest to
mlaskanie. Gołym okiem widać było, że starszy stopniem policjant stanowi dla
pozostałych autorytet. Władczym tonem rozkazał:
— Zwijamy lalunię na dołek. Drugi oddział zabezpieczy tę ruderę, ekhm…
znaczy… miejsce zbrodni. Totalny, kurwa, burdel.
Następnie w geście triumfu kolejny raz ugryzł swoją marchewkę, by po chwili
cisnąć ją z irytacją na podłogę.
— Ta robota robi się coraz gorsza, a ja nawet fajki zapalić nie mogę…
Racibórz — Komenda Główna Policji
8 kwietnia 2006 — godzina 22:00
Po nagłym aresztowaniu Małgorzata Wrzesień wylądowała w surowym pokoju
przesłuchań. Elegancko ubrana, atrakcyjna długowłosa blondynka nie pasowała
zupełnie do otoczenia, które przywykło do przeróżnej maści kryminalistów
i popaprańców odstraszających samym wyglądem. Blade ściany ciasnego
pomieszczenia ozdobiono tylko głośno tykającym zegarem. Po środku stał drewniany
stół i dwa krzesła. Na jednym z nich siedziała Małgorzata, a na drugim miał za chwilę
spocząć policjant, który z pewnością już ją obserwuje przez lustro weneckie. Choć
pani Wrzesień zdążyła już nieco ochłonąć, to wciąż była jakby nieobecna
i zdezorientowana. Przed oczami wciąż miała dynię przytwierdzoną do szyi
martwego ciała jej męża. Była przekonana, że to on. Wspomnienie makabrycznego
widoku wywoływało u niej mdłości. Ku własnemu zdziwieniu - nie płakała jednak. Nie
uroniła ani jednaj łzy, choć przed chwilą zobaczyła martwego małżonka. Sama była
zdziwiona swoim zachowaniem. Czuła natomiast narastający gniew.
„Zatrzymano mnie jak zwierzę. Psiarnia ich mać!” — pomyślała z irytacją. Teraz
już wie, dlaczego tak wiele osób traktuje policjantów z pogardą. Czuła się jak ofiara
ataku wściekłych psów. Naszczekano na nią bez powodu, a przebywanie samotnie
w małym, ciemnym pokoju było mentalnym gryzieniem jej skołatanej psychiki oraz
zszarganych nerwów. Czas wlókł się niemiłosiernie długo. Specyficzny rodzaj tortur
już zaczął irytować Małgorzatę. Drażnił ją tykający zegar i lustro weneckie. Miała
pewność, że ktoś ją obserwuje z drugiej strony, ale celowo była ignorowana.
Za chwilę spora część policjantów miała usłyszeć krzyki pieklącej się kobiety,
— Niech się ktoś mną zajmie! — wołała, szarpiąc stół, do którego była przykuta.
Gdyby nie był przytwierdzony do podłogi, to pewnie dawno już wyszłaby sama
z tego nieco klaustrofobicznego pokoju.
— Kurwa mać!
W końcu do pokoju wszedł znany jej wcześniej policjant, irytująco chrupiący
surową marchewkę.
— Spokojnie, paniusiu.
— Proszę mnie rozkuć!
— Za paczkę fajek — odparł krótko mężczyzna, uśmiechając się szeroko.
— Słucham? — zapytała zdezorientowana Małgorzata, zastanawiając się, czy
się czasem nie przesłyszała.
— No… fajki, szlugi, wie pani…
— Nie mam, nie palę.
— Coś się chyba, cholera jasna, zmówiliście — stwierdził policjant i jak gdyby
nigdy nic rozkuł aresztowaną.
Kobieta zaczęła masować obolałe nadgarstki.
— Nic nie powiem bez adwokata. Jestem oburzona takim traktowaniem —
powiedziała Małgorzata do policjanta z nieodłączną marchewką.
— Na pewno żadnych papierosów? — zapytał z nadzieją w głosie.
— Nie, nie palę… — odparła jeszcze bardziej poirytowana.
— Ja też nie… — stwierdził pod nosem i cicho zaklął.
— Wyjaśni mi pan, co tutaj robię i co się stało przed kilkunastoma minutami?!
— Pani wybaczy, ale mamy pewne procedury. Zacznijmy od tego, że nazywam
się komisarz Winyl.
— Możesz pan być i Misiem Yogim. Pozwę was tak czy owak. Zatrzymaliście
mnie bez słowa wytłumaczenia czy postawienia zarzutu — zaatakowała werbalnie
Winyla, ale na nim nie robiło to wrażenia.
Tyle razy słyszał już podobne groźby.
— Mówiłem już pani… procedury — zaczął, ale Małgorzata nie pozwoliła mu
skończyć wypowiedzi. Nie miała ochoty słuchać pokrętnych tłumaczeń. Chciała się
stąd wyrwać, poukładać myśli.
— Gdzie mój adwokat?
— A co? Potrzebny będzie? — zapytał podchwytliwie komisarz Winyl.
Małgorzata dopiero teraz zauważyła, że przecież żądając adwokata sama
stawia się w kręgu podejrzeń. Pogryzający marchewkę policjant wyczuł, że kobieta
może mieć coś na sumieniu. Dopiero co widziała martwego męża, a w ogóle nie
płakała. Przez wiele lat służby komisarz oglądał wiele reakcji na śmierć bliskiej
osoby, ale nigdy czegoś takiego.
— Proszę się nie martwić. Adwokat przydzielony pani z urzędu zaraz będzie —
zakomunikował Winyl i podszedł do drzwi. Otworzył je, wyjrzał z sali przesłuchań
i zawołał:
— Baśka, dawaj tu tego papugę!
„Głośniej, niech cały komisariat wie. Co za idiota. Pieprzony Królik Bugs
z odznaką” — pomyślała ze złością Małgorzata.
Po kilku minutach Winyl wyszedł z sali przesłuchań, a do surowego
lustrem weneckim wkroczył elegancko ubrany, przystojny
pomieszczenia z
lat. Młody,
mężczyzna. Wyglądał na dwadzieścia pięć, może
wykształcony, dobrze zarabiający. Słowem, człowiek sukcesu. Przywitał się
z Małgorzatą i podał jej kubek parującej kawy na skołatane nerwy. Sam zaczął
trzydzieści
przeglądać jakieś teczki, które komisarz Winyl rzucił od niechcenia na stół. Kobietę
zastanawiało, dlaczego adwokat nie zwraca na nią uwagi.
„Niewidzialna dziś jestem?” — pomyślała.
Owszem, kawa smakowała znakomicie, ale nie przybyła do sali przesłuchań, by
napić się małej czarnej z jakimś przystojniakiem. Mężczyzna pogrążony był
w lekturze dokumentów na temat sprawy, traktując Małgorzatę jak powietrze. Za to
ona zlustrowała go dokładnie. Był wysoki, miał nieźle zbudowane ciało, które idealnie
mieściło się w skrojonym na miarę garniturze. Wyglądał, jakby się w nim urodził.
Okulary w ciemnych, grubych oprawkach tylko dodawały mu uroku.
W normalnych okolicznościach z pewnością by się nim zainteresowała, jednak
obecna chwila była daleka od szeroko pojętej normalności. W końcu mężczyzna miło
i serdecznie uśmiechnął się do Małgorzaty. Brakowało jej tego. W końcu ktoś
życzliwy, ktoś kto jej wysłucha i wyjaśni to całe nieporozumienie. Przy surowych,
niemiłych twarzach policjantów, jego widok był miłą odmianą.
— Nazywam się Piotr Korzeński, jestem pani adwokatem.
— Małgorzata Wrzesień — przedstawiła się również krótko kobieta, po czym
upiła kolejny łyk kawy.
To ją uspokajało, podobnie jak towarzystwo Korzeńskiego. Zupełnie inaczej
działał Winyl.
— Czy życzy pani sobie, by do kogoś zadzwonić? Rodzina, przyjaciele? —
zapytał.
— Nie, dziękuję — odparła kobieta.
„Tego mi jeszcze brakuje. Rozgłosu wśród znajomych” — pomyślała.
— Proszę o jedno, niech on wyjdzie — powiedziała Gosia, mierząc komisarza
Winyla pogardliwym spojrzeniem.
— Chyba sobie, paniusiu, jaja robisz — stwierdził funkcjonariusz.
— Panie komisarzu, jestem zmuszony prosić pana o wyjście.
— Papuga, to mój teren i…
— Ale to moja klientka i na podstawie prawa karnego mam prawo do widzenia
się z klientem sam na sam.
— Wszystkich was pojebało — przeklął komisarz i opuścił pokój, trzaskając
drzwiami z hukiem.
— Dziękuję. Kawał buca z tego człowieka.
— Ma dość osobliwą opinię, ale cóż, jestem tu dla pani.
— Tak czy owak, ktoś życzliwy to ostatnio dla mnie nowość.
— Więc i niech pani będzie życzliwa dla siebie i dla mnie. Mam kilka pytań.
Dobrze panią traktowano?
— Raczej mnie w ogóle nie traktowano.
— Nie rozumiem…?
— Policjanci mnie ignorują i za… Nieważne, chcę stąd wyjść.
— Rozumiem, załatwimy to tak szybko, jak tylko się da. Aresztowanie pani było
błędem i straszną pomyłką.
— Zabito mojego męża, a pan mi tu wyjeżdża z pomyłką czy błędem?
— Przepraszam. Nie chciałem.
— Dobra, skończmy z tym. Mogę już iść? Chcę się położyć.
— Tak, jak tylko odpowie pani na kilka pytań komisarza.
— Byle szybko.
— Śpieszy się pani gdzieś? Może jest coś, co chce mi pani powiedzieć, a zataić
przed policjantami? — spytał Piotr Korzeński ściszony głosem.
— To znaczy? Podejrzewacie mnie?
— Nie, nie. Ja nie jestem od tego, by oceniać klientów. Mam pani bronić. Czy to
pani zabiła lub miała jakiś udział w śmierci Piotra Września?
— Posrało was wszystkich! Nie zabiłam swojego męża! Dajcie mi spokój! —
wykrzyczała Małgorzata wściekle.
Miała dosyć bezsensownego marnowania czasu przez policjantów.
— Siedzę tu i słucham bzdurnych teorii czy zarzutów, a morderca mojego męża
spaceruje na wolności.
— Rozumiem, skontaktuję się z panią jutro. Jeden z policjantów zawiezie panią
do domu. Komisarz Winyl za chwilę tu wróci, proszę się nie denerwować i nie
zwracać uwagę na zaczepki. Kilka odpowiedzi i będzie pani wolna.
— Chcę po prostu spać — przyznała zrezygnowana. Pragnęła już tylko mieć to
wszystko za sobą.
Sławomir Winyl wrócił do pokoju z nową marchewką.
— Niech będzie pani szczera z komisarzem, a my pogadamy jutro —
powiedział adwokat do kobiety, ściskając jej dłoń i mrugając porozumiewawczo.
— Dobra, dobra. My tu niezbyt trawimy takich adwokacików jak ty, Korzeński.
Psujecie naszą pracę, my łapiemy winnych, a przez was wychodzą — powiedział
Winyl złośliwie.
— Panie komisarzu, darujmy sobie te uszczypliwości. Jestem tu, aby pomóc
mojej klientce. Nie będę prowadził wojen słownych — odparł spokojne Korzeński
i wyszedł z pokoju przesłuchań.
Kobieta poczuła żal, że jedyna osoba, która jej słuchała, właśnie zostawiła ją
sam na sam z Królikiem Bugsem z odznaką.
— Komisarzu, za co jestem zatrzymana?! Właśnie dowiedziałam się, że mój
mąż nie żyje. Jak ja się mam czuć? — pytała kobieta.
— To na sto procent pani mąż? Skąd ta pewność? — zapytał komisarz
podejrzliwie.
— Po pierwsze, umiem poznać własnego męża, a po drugie, miał swoją
obrączkę ślubną na palcu, no i po trzecie, był ubrany jak mój mąż w chwili, gdy
ostatni raz go widziałam. Miał też tatuaż na lewej dłoni.
— Aha, zaginięcia pani mówi…
— Tak, mąż zaginął tydzień temu.
— Dlaczego nie zgłosiła pani tego na policję? — zapytał zdziwiony komisarz.
— Bo szczerze wątpię w policjantów, a wasze obecne działania tylko
utwierdzają mnie w słuszności mojego postępowania.
— Czy był ktoś, kto mógł źle życzyć pani mężowi? Miał jakichś wrogów?
— Nie sądzę. Może był gdzieś jakiś wariat, ale nie potrafiłabym nikogo
wskazać.
— Rozumiem. Musi pani jeszcze zidentyfikować ciało męża.
— Komisarzu, proszę, dziś już nie mam siły.
— Dobrze, załatwimy to później. Wyniki testu DNA przyjdą za kilka dni, może
tygodni, odezwiemy się.
— Róbcie, róbcie. Ja jestem tego pewna. Dalej marnujcie czas, a morderca
mojego męża przyjdzie po mnie — stwierdziła sarkastycznie Małgorzata.
— Spokojnie, niech pani przez kilka dni nie wychodzi z domu. Przydzielimy
kogoś, by obserwował pani miejsce zamieszkania.
— Mam być przynętą? Pięknie…
— Wszystko mamy pod kontrolą, proszę się nie martwić.
— Macie jakichś podejrzanych?
„Ciebie” — pomyślał Winyl, ale stwierdził, że można iść tropem Rafała
Maleckiego.
— Ten detektyw?
— Tak. Były policjant wydalony ze służby przez problemy osobiste. Był
pacjentem pani męża.
— Leczył się? Chce mi pan powiedzieć, że każdy wariat dostaje odznakę i broń
do ręki?
— Podkreślam, b y ł y policjant. Obecnie myślimy, że to Malecki chciał się
zemścić na pani mężu.
— Na co chorował ten człowiek?
— Rozdwojenie jaźni, zespół agresji uśpionej i takie tam różne rzeczy, na
których się nie znam. Mam to w papierach.
„Wariat chcący wyrównać rachunki z Piotrem… Mówiłam mu, że kiedyś ta praca
go wykończy…” — pomyślała Małgorzata.
— Jak pani do niego trafiła?
— Myślałam, że mogę mu zaufać.
— Skąd ten wniosek? Kto go polecił? — kontynuował wypytywanie Winyl.
— Po prostu, gdy mąż zaginął, przejrzałam jego rzeczy. Myślałam, że może
znajdę jakiś ślad. Trop, który by mnie uspokoił. Znalazłam prywatny notes męża.
Zwykle nosił go przy sobie. Miał tam zapisane ważne kontakty i numery. Trafiłam na
adres i numer telefonu detektywa Rafała Maleckiego. Miał adnotację o nim.
— Jak brzmiała?
— „Zaufana osoba, w razie kłopotów skontaktować się”. Pomyślałam, że to
może być dobry trop. Skoro mąż go znał, to akurat ten detektyw mógł go łatwiej
odnaleźć. Proste i do zrozumienia, nawet dla policjanta z marchewką.
— Będąc w pani położeniu, odradzam obrażanie policjanta na służbie — wtrącił
Winyl.
— Grozi mi pan? Jestem podejrzana? — oburzyła się Małgorzata.
— Tak się składa, że Maleckiego obserwujemy już od pewnego czasu. Były
z nim problemy. Mieliśmy nakaz aresztowania i przesłuchania w pewnej sprawie.
— Jakiej sprawie?
— Interesuje to panią? Obawiam się, że nie mogę o tym mówić. Po prostu miał
się spotkać z pewną poszukiwaną osobą.
— A co j a mam z tym wspólnego?
— Ta osoba miała być kobietą. Sprawa handlu narkotykami…
— Co za średniowiecze… To już za samo bycie kobietą aresztujecie?
Feministki zjadłyby pana żywcem.
Winyl jednak pozostawał głuchy na docinki Małgorzaty.
— No więc obserwowaliśmy dom i wtedy przyszła pani. Dlatego wkroczyliśmy.
Wzięliśmy panią za tę dilerkę. Jak pani już wie, natrafiliśmy na zwłoki pani męża,
a pani znalazła się w nieodpowiednim miejscu i niewłaściwym czasie.
— Nie powinniście raczej szukać mordercy? Proszę mnie odwieźć do domu —
nalegała.
— Już za chwilę.
— Macie jakiś trop w ogóle, czy jesteście na to zbyt tępi?
— Już mówiłem, że idziemy tropem Maleckiego, a inny trop…
— Inny trop? Proszę dokończyć — ponagliła Małgorzata, gdy komisarz nagle
urwał wypowiedź.
— Proszę już iść, niech pani odpocznie — powiedział Winyl, wyraźnie unikając
odpowiedzi.
— Nie wyjdę, dopóki mi pan nie powie o drugim tropie. Mam prawo wiedzieć.
— Dobrze, sama pani tego chciała. To nie będzie miłe, ale…
— Ale?
— Wszelkie poszlaki wskazują na… na panią…
— Co?
— Drugim tropem jest właśnie pomysł, że to pani zabiła własnego męża. Nie
zgłaszając jego zaginięcia na policję tylko pogorszyła pani swoją sytuację. To mogło
wyglądać tak, jakby pani nie chciała zostać odkryta. Być może zrzuciła pani winę na
Maleckiego, a może nawet działaliście razem? — wyjawił Winyl.
— Co za brednie!!! — wrzasnęła oburzona kobieta. — Co za bezczelność! —
wołała wściekła, wylewając kawę na spodnie komisarza Winyla.
Odskoczył, ale nie dość szybko. Zawartość kubka znalazła się na jego odzieniu.
— Ocipiałaś? To nowe gacie! — krzyknął komisarz, dziękując jednak Bogu, że
kawa nie była już gorąca. — Przecież uprzedzałem, że to nie będzie miłe, a pani
sama nalegała — dodał.
— Jesteście idiotami i seksistami!
— Proszę się uspokoić, zaraz przyślę kogoś, kto panią odwiezie do domu —
powiedział Winyl i wyszedł z pokoju przesłuchań.
Udał się do sąsiedniego pokoju, skąd można było obserwować Małgorzatę
Wrzesień przez lustro weneckie.
Zastał tam Piotra Korzeńskiego.
— Widziałeś cipę? Wacka by mi poparzyła — powiedział Winyl, wskazując
plamę po kawie na spodniach.
— Ciesz się, że automat na korytarzu znów szwankuje, bo byś miał jaja na
twardo — zażartował Korzeński.
— Bardzo śmieszne. Co o tym myślisz?
Piotr zmarszczył czoło i wpatrywał się przez chwilę w Małgorzatę siedzącą
w pokoju przesłuchań.
— Myślę, że jest ładna — odparł rozbrajająco szczerze Piotr Korzeński.
— Przestań myśleć fiutem, Korzeń! A, i lecisz mi dychę.
— No, nie myślałem, że łyknie numer z papugą. Wygląda na inteligentną.
— No bo jest. No i do tego jest też dość wyszczekana, choć wygląda na
elegancką paniusię z dobrego domu, co to sobie nigdy rączek nie chce pobrudzić.
— Myślisz, że w tym wypadku pobrudziła? — zapytał Korzeński.
— Nie wiem, nie wiem, ale coś mi w niej nie pasuje. Przypomina mi moją
pierwszą żonę.
— Annę? Daj spokój, na pewno nie z wyglądu.
— Z dupy to taka fajna nie była, ale wiesz co łączy wszystkie suki?
— Co?
— Wszystkie podobnie szczekają.
— Ty i te twoje złote myśli. Co robimy?
— Ja idę się napić. Podrzucimy jej ogon i zobaczymy, co z tego wyniknie.
— Myślisz, że to ona, czy raczej Malecki?
— Czort wie, Korzeń, szczerze. Stawiam jednak na niego. Niezły burdel ma
w papierach… były pies, świr, detektyw.
— Odwiozę ją — stwierdził Korzeński.
— Po co? Możemy wysłać z nią Irka Wołnika, przynajmniej by dupę ruszył
sprzed komputera.
— Wiem, że lubi sobie pojeździć, ale niech spokojnie klika co ma klikać. Ja się
zajmę panią Wrzesień.
— Dalej chcesz ciągnąć tę hecę z udawaniem adwokata? Dajemy jej długą
smycz i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Koniec.
— Daj spokój, może na osobności coś jeszcze wyciągnę.
— Młody, ty się chyba za dużo Wałęki naczytałeś.
— Sam pożyczałeś „Więźnia zemsty”, to teraz nie pierdziel.
— Dobra, dobra. Chodzi o to, że jak będziesz blisko, to się kapnie, żeś glina.
Suka zawsze psa wyczuje.
— Założysz się? — zaproponował Korzeński.
— Ty weź się młody lecz z tego hazardu.
— Boisz się o dychę? Daj się odegrać.
— No dobra, jedź z nią. Tylko wyłącz fiuta, młody.
— No, twój to już jest wyłączony permanentnie, co, dziadku?
— Nie zaczynaj znów. Z tamtą rudą to było tylko raz, bo za dużo wypiłem —
tłumaczył się Winyl.
— Tak, tak. Wszyscy się starzejemy.
— Młody, ty się kiedyś doigrasz. Jakbyś mi dychy nie leciał, to byś mógł teraz
zginąć.
— Nie strasz, nie strasz bo się… — powiedział Korzeński, uśmiechając się
szeroko.
Bitwy słowne między tymi dwoma były na porządku dziennym.
— Dobra, młody, jak już odwieziesz naszą paniusię, to wiesz gdzie mnie
znaleźć — powiedział Winyl i wyszedł, rozmyślając po drodze, jak to młodzi ludzie
nie szanują starszych.
„Starszych? Przecież ja mam dopiero pięćdziesiąt lat! — skarcił sam siebie
Winyl. — Wołnik na bank ma fajki, muszę zajarać…”.
Piotr Korzeński wrócił do pokoju przesłuchań i wyprowadził Małgorzatę
Wrzesień z komisariatu. Po drodze tłumaczył, że policja nie ma na nią żadnych
dowodów i sprawa stoi w miejscu.
— Jakiekolwiek zarzuty to tylko i wyłącznie pomysły komisarza Winyla.
Wszystko wyjaśni się w ciągu kilku najbliższych dni….
Pobierz darmowy fragment (pdf)