Darmowy fragment publikacji:
• Kup książkę
• Poleć książkę
• Oceń książkę
• Księgarnia internetowa
• Lubię to! » Nasza społeczność
O autorach | Od autorów | Słowo wstępne
4
Azja
Europa
Australia
Ameryka
Biomuzyka
Ścieżkami bogiń i śmiertelniczek
11
123
191
217
269
289
Dyskografia PKM i opis płyty Ucho jaka
321
Kup książkęPoleć książkęSłowo wstępne
Słowo wstępne
Rdzenne ludy przechowują tradycję. To właśnie one chronią i podtrzy-
mują większą część wiedzy Matki Ziemi. Jednym z jej aspektów jest dzie-
dzictwo muzyczne obejmujące piosenki, śpiewy i rytualne bądź zwyczajne
instrumenty muzyczne. Muzyka była częścią duchowej i codziennej prak-
tyki, zanurzoną w holistycznym doświadczaniu życia. Dźwięku używano,
aby leczyć i ożywiać duszę. Ten fakt jest wciąż jeszcze znany i dzisiaj, choć
w zachodnim społeczeństwie, a zwłaszcza w muzyce klasycznej, archa-
iczny, starożytny dźwięk w znacznym stopniu został utracony w procesie
cywilizacyjnego postępu, czasami w sposób świadomy. Jak w tradycyjnej
muzyce ludowej Europy Środkowej niektóre dźwięki czy nuty są uznawa-
ne za tabu. Pierwotni ludzie wraz z ich uczuciami płynącymi wprost z trze-
wi zostali poddani do pewnego stopnia czemuś w rodzaju prania mózgu.
W tym procesie muzyka opuściła serce i ciało, zamieszkała w głowie i stała
się muzyką intelektu. Jestem przekonany, że lecznicza siła muzyki ujawnia
się, kiedy serca słuchaczy otwierają się i poddają wibracji. W tego rodza-
ju muzyce, śpiewanej i granej tak, jak się modli, ludzie łączą się z innymi
bytami materialnymi niż tylko własne fizyczne ciało. W naszej strukturze
komórkowej zachodzi proces alchemiczny – czy to rodzaj miłości? Podczas
moich warsztatów didjeridu ten temat często się pojawia. Wielu uczniów
nie tylko gra na instrumencie, ale po jakimś czasie otwiera się również
na wiedzę ezoteryczną. W pewien sposób didjeridu oraz inne instrumen-
ty etniczne o archaicznych korzeniach wydają się pobudzać do zadawania
takich pytań i do filozofowania, dyskusje mogą trwać do późnej nocy. Czy
to możliwe, że grając na takim instrumencie, łączymy się z jego duszą? Jeśli
intencje są szczere i pełne szacunku, jestem pewien, że stanowię pomost
prowadzący do pierwotnego źródła kultury. Obecnie pojawia się zagadnie-
nie łączenia instrumentów etnicznych i współczesnej praktyki kompozytor-
skiej. Starożytni znali lecznicze znaczenie harmonii. Moc nie jest jednak ani
pozytywna, ani negatywna, jest po prostu energią. Musimy zwracać uwagę
na alikwoty (overtones). Dają naszej duszy radość i harmonię. Stosunkowo
niedawnym przykładem zastosowania tej techniki w połączeniu ze znako-
mitą pod względem akustycznym architekturą jest chorał gregoriański. Dla
e
n
p
ę
t
s
w
o
w
o
S
ł
|
|
9
a
k
a
j
o
h
c
U
Kup książkęPoleć książkęstarożytnych kultur było oczywiste, że słuch jest najważniejszym ze zmy-
słów – nie wzrok, jak w kulturze współczesnej. Harmonie są proporcjonal-
nym odwzorowaniem porządku boskiego i kosmicznego. Te proste mate-
matyczne fakty pojawiają się w odległościach planet, strukturze kryszta-
łu, a stosowne proporcje można odnaleźć również w ciele ludzkim. Kiedy
śpiewamy i gramy w zgodzie z harmonią, wprawiamy się w stan harmonii,
podstawowy stan wszystkich istot.
Powszechną metaforą religii Wschodu jest wątek stworzenia rodzaju ludz-
kiego za pomocą dźwięku. Kiedy nasze komórki wibrują, czujemy, że ży-
jemy. W ten sposób możemy odczuwać nasze ciało w sposób holistyczny.
Wibrujący dźwięk może kreować wizje lub wglądy w pewne zagadnienia:
zachodzi proces komunikacji. Ważna jest również natura częstotliwości.
Niektóre z nich odpowiadają specyficznym stanom świadomości. Na przy-
kład za długotrwałym i rytmicznym wzorcem podąży nasz mózg (umysł)
– to fenomen znany w rytuałach prowadzących do transu. Muzyka czy każ-
dy inny rodzaj dźwięku fizycznie istnieje tylko w powietrzu i wodzie, za-
wsze „tu i teraz”. Z tego powodu dźwięk jest bardzo cenny i wyjątkowy.
Uszu nie można zamknąć tak łatwo, jak oczu i dlatego dźwięk zawsze ma
na nas wpływ. Muzyka jest również środkiem, za pomocą którego wkracza
się w ciszę. Duchowość może być bardzo blisko tam, gdzie muzyka zostaje
zamieniona w czysty pejzaż dźwiękowy (soundscape), osiągając głębię we-
wnątrz nas, łagodna, lecz potężna, prowadząca delikatnie w ciszę. Muzyka
– oprócz medytacji i substancji psychoaktywnych – jest najsilniejszą znaną
energią prowadzącą do przemiany! Nie istnieje lud ani kultura bez muzyki
– to muzyka jest globalną energią.
Willi Grimm, Sanderbühne, listopad – grudzień 2002
Willi Grimm i Anna Nacher przy Assi Ghat w Waranasi
(fot. M. Styczyński)
e
n
p
ę
t
s
w
o
w
o
S
ł
10
|
|
a
k
a
j
o
h
c
U
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
i
l
l
Ameryka
217
217–268
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
218
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Route 66 Almost – szlakiem
amerykańskiego undergroundu
Route 66 Almost
Nadzwyczajnie podobała mi się droga, w której dzikości było coś od-
wiecznego.
Jack Kerouac, Włóczędzy Dharmy
Nie byłoby tej historii, gdyby nie kilkaset maili drążących korytarze na
dnie Atlantyku. Mogę właściwie powiedzieć, że bramy uchyliły się znacz-
nie wcześniej, jeszcze w epoce faksów. Chyba nie byliśmy zresztą wtedy
świadomi, że wydanie płyty w małym niezależnym wydawnictwie spe-
cjalizującym się głównie w przeżywającej swój kolejny wzlot psychode-
lii wprowadzi nas tak szybko w świat amerykańskiego undergroundu. Był
rok 1996, trafiła do nas przesyłka z bibliofilsko wydanym albumem wi-
nylowym. Nazwy zespołów i nazwiska muzyków niewiele nam wtedy
mówiły: Bardo Pond, Flying Saucer Attack, Jessamine, Roy Montgome-
ry, Loren Mazzacane Connors, Charalambides. Niewielkie wydawnictwo
Drunken Fish Records proponowało wydanie płyty (wówczas jeszcze At-
mana). Z nazwisk obecnych w katalogu firmy znaliśmy właściwie tylko
Lee Ranaldo, gitarzystę Sonic Youth. I taki był początek. Dwie płyty póź-
niej, w 2001 już jako Projekt Karpaty Magiczne / The Magic Carpathians
Project, zostaliśmy zaproszeni na South by South West w Austin (TX), je-
den z największych festiwali muzycznych w Stanach Zjednoczonych, jako
część reprezentacji Europy Środkowo-Wschodniej. Tak urodziła się trasa
blisko 20 koncertów, dzięki którym przemierzyliśmy Amerykę od Nowego
Jorku po San Francisco. Podróż życia, również dla wielu Amerykanów.
Na krawędzi tygla
Jean Baudrillard napisał, że Ameryka (...) jest krajem filmowym, rów-
nież poza salami kinowymi. (...) Amerykańskie miasto również wyglą-
da tak, jakby brało swój początek z kina. Aby zgłębić jego sekret, nie
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
i
l
l
219
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
należy zmierzać od miasta ku ekranowi, lecz od ekranu ku miastu. Tu
właśnie, gdzie kino nie przybiera żadnej wyjątkowej formy, lecz udzie-
la ulicom i całemu otoczeniu swej mitycznej atmosfery, jest ono na-
prawdę pasjonujące1. Dobrze, że książka Baudrillarda trafiła do mnie
znacznie później, już po podróży – była ponownym olśnieniem, werba-
lizacją tych dziwnych wrażeń na granicy możliwości opisu, które cały
czas nam towarzyszyły. Tak więc pierwsze dni były wejściem w film.
Wszyscy szukaliśmy TYCH ulic, TEJ perspektywy Central Parku,
TYCH kawiarenek w pobliżu Canal Street czy w Tribece.
Kiedy dużym dżipem Piotra jechaliśmy z lotniska na Jackson Heights,
za szybą uciekały po obu stronach typowe amerykańskie szeregów-
ki i właściwie zupełnie nie wiem, dlaczego towarzyszyło mi poczucie
kompletnej wolności, smak nowego i radość. Po powitaniach, rozmo-
wach nocnych Polaków, którzy nie widzieli się 10 lat, zapadłam w sen,
z którego w kilka godzin później wynurzył się nowy kontynent. Było
dokładnie tak, jak zawsze myślałam, że jest w Nowym Jorku – Ella
Fitz gerald w jakiejś stacji radiowej, pochmurne niebo, naprzeciw ce-
glaste mury kamienic i mocna kawa, którą znakomicie zaparzył Tomek.
W niewielkim studiu Ewy przy Dziewięćdziesiątej Pierwszej Ulicy na
Jackson Heights, Queens nie czuliśmy nic z klaustrofobii, choć zajmo-
wanie tej niewielkiej przestrzeni w cztery osoby (a później dołączył do
nas jeszcze Darren) nie było łatwe. Trudno było się obudzić w Nowym
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
220
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Jorku, zwłaszcza że nie są mi obce niedole spowodowane jet lag (brak
polskiej nazwy na określenie tej jednostki chorobowej związanej z dłu-
gim lotem i zmianą stref czasowych), a może to za sprawą dżinu z toni-
kiem w połączeniu z piwem na pokładzie samolotu Lufthansy poprzed-
niej nocy (?) – poprzedniego dnia (?). A później zaczęło się odkrywa-
nie: począwszy od „The New York City Press” – tygodnika, w którym
recenzje książek zajmują dobre trzy strony, a poziom wyrafinowanej iro-
nii sięga szczytów. Rzut oka do informatora Knitting Factory na marzec/
kwiecień 2001 upewnia nas, że jednak to prawda: już jutro wieczorem,
w niedzielę, 11 marca, mamy grać koncert w tym legendarnym klubie,
który zawsze jawił się nam jak wizytówka lepszego świata, swoisty ho-
logram, o którym wiadomo, że istnieje, ale jaki może mieć z nami zwią-
zek? W tym samym numerze informatora wywiad z Eddiem Prevostem
(AMM) i sylwetka avantpopowego projektu Chicks on Speed.
Dzień zaczynamy od dzielnicy indyjskiej kilka przecznic w dół, przy
Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy. Rzeczywiście – New Delhi instant.
Są filmy z Bollywood, indyjski pop, elektroniczna tabla w sklepie z in-
strumentami, shawar kameez na wieszakach, ekskluzywne sari. Nie
przeszkadza nam nawet temperatura oscylująca wokół ośmiu stopni
i to, że chyba nigdy nie nauczę się orientować w skali Fahrenheita. Dla
Janka to pierwsze spotkanie z Indiami w takim natężeniu, więc szybko
gdzieś przepada, ale odnajduje się, kiedy siadamy do lunchu w którejś
z miejscowych knajpek z indyjskim jedzeniem. Pierwszy lunch w No-
wym Jorku: samosy, dal i coca-cola.
Wsiadamy do metra gdzieś przy Roosevelt Avenue. Linia R powin-
na nas dowieźć do Central Parku – to express, więc pojedzie szybciej.
Trafiamy jednak na weekendowe prace remontowe i zmiany tras. Sta-
Kup książkęPoleć książkęram się słuchać uważnie komunikatu – dyskutujemy po polsku, co wy-
brać: F z przesiadką czy czekać kilka minut na R. Stojący tuż obok
mężczyzna okazuje się rodakiem z Greenpointu i nie wiedzieć dlacze-
go drażni mnie jego wylewna chęć pomocy. Wcale nie czuję się zagu-
biona, pasjonuje mnie to odcyfrowywanie nowej przestrzeni zakodo-
wanej w literkach i numerach tras metra. Przy okazji mogę przyglą-
dać się ludziom, słuchać, w jakim języku rozmawiają. Nie jesteśmy tu-
taj wyjątkiem: rzadko daje się słyszeć angielski. Głównie hiszpański,
stopniowo ustępujący chyba wietnamskiemu i jakimś dialektom sło-
wiańskim: serbski? chorwacki? bułgarski? Sobota, wczesne popołu-
dnie, matki z dziećmi jadą na zakupy albo do kina, albo może wracają
do domu z zakupów. Metro wynurza się na chwilę z tunelu, panorama
Manhattanu urzeka mnie i jednocześnie trochę przeraża, jest coś diabo-
licznego w tym nieruchomym zwałowisku betonu, szkła i stali. Ale kie-
dy wychodzi słońce i promienie padają na Rockefeller Plaza, znów czu-
ję się dobrze, tu i teraz, we właściwym miejscu. Lubię wszystkie metra
świata: są przyjazne obcym w gęstej tkance miasta, drążą proste tunele
w gmatwaninie ulic, rozmawiają ze mną nazwami przystanków i mapą.
Wynurzamy się przy Avenue of the Americas: jakieś dwie przecznice
od Central Parku. Bo gdzie indziej moglibyśmy zacząć tę wyprawę?
Oczywiście, że od Strawberry Fields i Dakota House. Aparaty fotogra-
Projekt Karpaty Magiczne na scenie klubu Knitting Factory (fot. arch. Galerii „Stary Dom”)
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
221
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
222
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
ficzne w pogotowiu, nerwy jednak puszczają, ujęć z Central Parku bę-
dzie znacznie więcej, niż przyrzekaliśmy sobie zrobić.
I do końca już tak zostało: wszystko było jak w filmie, ale zupełnie
inaczej. Jakby być widzem i aktorem jednocześnie. Być może rów-
nież dzięki zawrotnemu tempu. Zaczęliśmy od dwóch koncertów jed-
nego dnia: w studiu WFMU, legendarnej stacji radiowej w New Jer-
sey („kontynentalna” część Nowego Jorku), oraz w miejscu legendar-
nie już legendarnym: Knitting Factory przy Leonard Street na Dolnym
Manhattanie.
Fale eteru nad Manhattanem
WFMU to jedna z nielicznych już naprawdę niezależnych rozgło-
śni radiowych w Stanach Zjednoczonych, gdzie często można spotkać
jeszcze „freeform radio”, czyli audycje, o których profilu decydują di-
dżeje, a nie pion marketingowy. Coś jakby niegdysiejsze audycje Sław-
ka Gołaszewskiego w „Trójce” czy – dla młodszych – audycje Chrisa
o Poranku w filmowym (no właśnie...) miasteczku na Alasce. To ozna-
cza, że – oprócz licznych rozgłośni kampusowych, ale o mniejszym za-
sięgu – jest to oaza muzyki niekomercyjnej. Tutaj trzeba koniecznie
wyjaśnić, że w Stanach Zjednoczonych za niezależne i niekomercyj-
ne są uważane np. zespoły, które sprzedają po 20 tys. płyt w pierwszym
tygodniu sprzedaży (jak np. Clinic), a niezależne dystrybucje zatrud-
niają – jak Revolver USA w San Francisco – blisko 30 osób. WFMU
jest stacją naprawdę niezależną, co oznacza, że nie jest częścią żad-
nego z medialnych gigantów, a budżet na swoją działalność zdobywa
głównie poprzez darowizny i sprzedaż firmowych gadżetów. Dlatego
też Brian Turner, dyrektor stacji, zawsze zwraca się do firm i muzyków
z prośbą o bezpłatne udostępnienie płyt. Sądząc po bibliotece muzycz-
nej WFMU, niewiele z tych próśb spotyka się z odmową. Jedyną płytą
z Polski (oprócz naszych), którą kojarzono z pięknym krajem nad Wi-
słą, były... bajki Brzechwy na winylu, które jeden z didżejów uważał za
klasyczny przykład „spoken word” zza żelaznej kurtyny... W pewnym
sensie miał rację.
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
223
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Trwające od czasów Reagana rozmontowywanie antymonopolowe-
go prawodawstwa (a zwłaszcza przyjęcie w 1996 r. niesławnego aktu
prawnego umożliwiającego koncentrację mediów na niesłychaną skalę
– Telecommunications Act) spowodowało, że kurczy się przestrzeń dla
niezależnych inicjatyw medialnych. Rynek mediów i telekomunikacji
został zdominowany przez 10 megakorporacji: AOL Time Warner, Di-
sney, General Electric, News Corporation, Viacom, Vivendi, Sony, Ber-
telsmann, AT T oraz Liberty Media2. Trzeba pamiętać, że koncentra-
cja dotyczy zarówno mediów w sensie dosłownym, czyli materialnych
nośników (CD-ROM-ów, fabryk papieru czy drukarni) oraz telewizji
i fal radiowych, jak i – po przejęciu AOL przez Time Warner – prze-
strzeni internetowej. Wyczerpująco pisze o tym Naomi Klein w kulto-
wej już książce No Logo3, tematyka ta zaczyna także przenikać do pol-
skiej prasy za sprawą występujących na naszym rynku mediów zjawisk
podobnych do tych, które w latach 90. zachodziły na całym świecie.
Amerykanie nie wydają się jednak przytłoczeni wizją korporacyjnego
Antychrysta. WFMU, mieszczące się w dwupiętrowej kamienicy w Jer-
sey City, New Jersey, niemal tuż nad brzegiem rzeki Hudson, jest tego
znakomitym przykładem. Różnorodność jest gwarancją otwartości i re-
alną alternatywą: WFMU proponuje na swoich falach tak różne nagra-
nia, jak Willie Nelson, Lightening Bolt, Acid Mother Temple, Peaches
czy techno spod znaku Raster-Noton albo produkcje artysty znanego
jako Jaap Blonk. Tego rodzaju nieortodoksyjna różnorodność jest zresz-
tą charakterystyczna dla tzw. alternatywnej sceny muzycznej w Stanach
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
224
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Zjednoczonych, czego wielokrotnie doświadczaliśmy podczas koncer-
tów. Tutaj po prostu słucha się muzyki wbrew doraźnym modom. Dzię-
ki tej otwartości kolejne fale kontrkultury nakładają się na siebie, a młodsi
„buntownicy” mają świadomość przestrzeni zbudowanej przez poprzed-
nie pokolenia. Przykładem może być renesans free jazzu i psychedelii
końca lat 60. i 70. Thurston Moore, gitarzysta Sonic Youth, jest redakto-
rem pomnikowej kompilacji Jazzactuel, ukazującej się na płytach winylo-
wych od 1999 r. W ramach serii „odkurzono” muzyków dobrze znanych,
jak Archie Shepp, Anthony Braxton, Don Cherry, Sunny Murray czy Son-
ny Sharrock, oraz tych, którzy są znani tylko wąskiemu kręgowi konese-
rów, jak Musica Elettronica Viva (ze znanym dzisiaj kompozytorem Fre-
derikiem Rzewskim), Frank Wright, Jimmy Lyons, Alan Silva. Renesans
jest zresztą ułatwiony dzięki drobiazgowej dokumentacji, jaka towarzy-
szy niemal każdemu zjawisku kultury alternatywnej. Dziesiątki książek
są bezcennym źródłem informacji na tematy tak pozornie mało istotne dla
mainstreamu, jak kalifornijski hardcore początku lat 90. czy scena punko-
wa Bay Area, nie wspominając o japońskiej psychedelii czy krautrocku.
Nasz koncert nagrany 11 marca 2001 r., został wyemitowany pięć dni
później w audycji Scotta Williamsa. Nagranie znakomicie zrealizowała
Irene Trudel – a było to przedsięwzięcie niełatwe, zważywszy na różni-
ce dynamiki w brzmieniu instrumentów akustycznych i elektrycznych
oraz sampli realizowanych najczęściej w wersji lo-fi.
Podziemni
Nowy Jork sam w sobie jest oddzielną historią i istnieją też różne pię-
tra „podziemnego” Nowego Jorku. Są piętra z historią starszą i now-
szą – Greenwich Village i SoHo. Jest poziom legendy na skraju wy-
przedaży (Knitting Factory) i jest poziom legendy dziejącej się na na-
szych oczach (Tonic). A każde z tych pięter jest ważne, żadne nie zo-
stało zepchnięte do roli muzealnego mastodonta. Chociaż oczywiście
nowojorczycy powiedzą ci zawsze, gdzie się aktualnie bywa – że naj-
ciekawsza muzyka jest teraz w Tonicu oraz na półprywatnych party
w Williamsburgu (Brooklyn), o których szczegółowej lokalizacji za-
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
225
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
wiadamia się ściśle dobrane towarzystwo. Nieformalne kanały infor-
macji są zresztą gwarancją jakości tego, co się zdarza. CNN ogląda-
my podczas party, na ekranie migoczą obrazy, ale fonia jest wyłączo-
na. Jedna z towarzyskich zabaw polega na wymyśleniu jak najbardziej
absurdalnego komentarza do oglądanych historii – może to forma „cul-
ture jamming”4, a może echo powszechnie lubianego w Stanach paro-
dystyczno-politycznego magazynu „The Onion” (dostępnego również
w sieci:www.theonion.com). Są jednak chwile, kiedy uśmiech zamiera
na ustach: jeden z obrazów pokazuje gigantyczne figury Buddy rozwa-
lane z dział w Afganistanie, następny, tuż po nim, sterty palonych krów
w Wielkiej Brytanii. W oparach dymu marihuany i z piwem w ręku ro-
bimy się nagle straszliwie trzeźwi. Nie wiemy – w marcu 2001 – że za
kilka miesięcy rzeczywistość na ekranie pokaże nam coś, co będzie się
wydawało postmodernistyczną grą w simulacrum, ale dreszcze biegną-
ce wzdłuż kręgosłupa przywrócą nam smak rzeczywistości. Niestety.
Tymczasem jednak wracamy do rozmów o muzyce, polityce i historii
miejsca, w którym jesteśmy. Naszymi gospodarzami są ludzie zamiesz-
kujący spory lokal na parterze niegdysiejszego składu towarowego, za-
adaptowany nie tylko jako przestrzeń mieszkalna, ale również idealne
miejsce na party – gospodarze zawsze mogą wygodnie oddalić się do
swoich pokoi, a duży hol może pomieścić zarówno naprędce zestawiony
podest i trochę sprzętu (kilka wzmacniaczy i tzw. PA), jak i stół bilardo-
wy, nie mówiąc już o ponad 50 osobach publiczności. Mike Burke, któ-
ry nas zaprosił, jest jednocześnie dziennikarzem „The Indypendent” oraz
współtwórcą nowojorskiego oddziału Independent Media Center – nie-
zależnej sieci zrzeszającej dziennikarzy oraz aktywistów bardzo szeroko
rozumianego ruchu antyglobalistycznego (ekologicznego, praw człowie-
ka, artystów, muzyków, dziennikarzy, uczestników rozmaitych ruchów
na rzecz budowania wspólnot). Jak sami piszą o sobie: Jesteśmy orga-
nizacją opartą na wspólnocie, poprzez produkcję i dystrybucję mediów
wspieramy i umożliwiamy kulturalną i polityczną reprezentację lokal-
nych społeczności i wspólnot. Naszym celem jest ujawnianie oraz anali-
za lokalnych i globalnych zagadnień mających wpływ na losy jednostek,
społeczności i ekosystemów. Dlatego dostarczamy narzędzi i przestrzeni
w obrębie mediów tym, którzy chcą zaprezentować światu swoje proble-
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
226
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
my5. W „The Indypendent” można się także dowiedzieć o aktualnie reali-
zowanych scenariuszach pozbawiania niezależności dziennikarzy w me-
diach mainstreamu: w marcu był to przypadek stacji WBAI z Waszyng-
tonu, znanej ze swojej wolnościowej agendy. Independent Media Cen-
ter udowodniło swoją siłę i skuteczność podczas wielu antyglobalistycz-
nych manifestacji, ujawniając bezpośrednio w trakcie wydarzeń prowo-
kacje ze strony sił bezpieczeństwa oraz wykorzystując do tego celu naj-
nowsze technologie transmisji danych w Internecie. IMC oczywiście
prowadzi własny portal internetowy: www.indymedia.org.
Rozmawiamy więc z Mikiem Burke o specyfice sytuacji w krajach
tzw. transformacji ustrojowej. Dzielę się moim spostrzeżeniem: dzisiej-
sza „podziemna” Ameryka paradoksalnie – przy antykorporacyjnym
etosie – ma coś z ducha przedsiębiorczości wczesnego kapitalizmu.
Wyznacznikiem niezależności wszystkich tych inicjatyw jest bowiem
to, że najczęściej są finansowo niezależne, a ludzie rozumieją ideę DIY
zupełnie
ina czej niż
wschodnioeuropejscy
odlotowcy. DIY
jest
tutaj nie tylko uciecz-
ką od nudnej (alienują-
cej – chciałoby się po-
wiedzieć) pracy w któ-
rejś z megakorporacji,
nie jest też przyzwo-
leniem na bylejakość
i lenistwo. Jest zupeł-
nie odwrotnie: zazwy-
czaj pracuje się wię-
cej niż trzeba, a efek-
ty są naprawdę solid-
ne. I może też dlatego
kontrkultura w Stanach
ma swoją silną tradycję
i jest znakomicie udo-
kumentowana.
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
227
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Są jeszcze inne ważne kluby na mapie Nowego Jorku. Knitting Fac-
tory przy Leonard Street 74 na Dolnym Manhattanie to miejsce bar-
dzo ważne, ale – jak twierdzą bywalcy – coraz mniej tu eksperymentu,
no i koncerty w liczbie sześciu jednego wieczora sprawiają, że powo-
li zamienia się w „fabrykę”. Obecnie bardzo ciekawe zdarzenia dzieją
się w klubie Tonic przy Norfolk Street 107, na Lower East Side, zało-
żonym przez część ekipy z Knitting Factory, rozczarowanej komercja-
lizacją słynnego klubu. Tutaj najczęściej można spotkać artystów zaj-
mujących „cutting edge”, czyli odważnych w eksperymencie (często
grywają tutaj muzycy z szerokiego kręgu związanego z Sonic Youth:
Ikue Mori, DJ Olive, Kim Gordon czy Jim O’Rourke). Spośród innych
miejsc wyróżniają się też Bowery Ballroom przy East Houston 217, no
i oczywiście Downtown Music Gallery – połączenie sklepu muzyczne-
go z miejscem do grania przy Piątej Ulicy Wschodniej 211.
Obieg
Częścią owego na pół formalnego obiegu informacji są również sklepy
muzyczne. Other Music mieszczący się przy Czwartej Ulicy Wschod-
niej, tuż przy skrzyżowaniu z Lafayette, naprzeciw ogromnego multisto-
re’u Tower Records. Ten ogromny czerwony neon z naprzeciwka świe-
cący do wnętrza Other Music nabiera znaczenia symbolicznego – to, że
jest usytuowany opozycyjnie, to tylko część historii. W Other Music znaj-
duje się bowiem wszystko to, czego w Tower Records nie ma i raczej
nie będzie. Model binarnej różnicy o znaczeniu antagonistycznym raczej
więc tutaj się nie sprawdza: to, że naprzeciw istnieje Tower Records i że
nie ma tam na przykład koncertowej płyty Keiji Haino z Lorenem Maz-
zacanem Connorsem nagranej w Dowtown Music Gallery, tworzy w ja-
kiś sposób wcale niemałą rzeszę klientów Other Music. Powoli zresztą
sklep rozwija się w sieć – z drugim sklepem umiejscowionym w pobli-
żu Harvardu i jeszcze jednym mającym powstać w najbliższej przyszło-
ści. Na Czwartej Wschodniej odnajdujemy nasze płyty szczegółowo opi-
sane, z troską, której nigdy nie doświadczyliśmy w żadnym polskim skle-
pie. Bo też w Polsce nie ma takich sklepów – w pomieszczeniu wielko-
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
228
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
ści jakichś 50 metrów kwadratowych pracuje siedmiu sprzedawców. Każ-
dy z nich jest zresztą zajęty rozmową – bywa, że z dwoma klientami na-
raz. Każdy z nich specjalizuje się w jakimś rodzaju muzyki i jest chodzącą
encyklopedią. Jeśli pytasz o płyty Muslimgauze, to zaraz pojawia się po-
trzeba doprecyzowania: wydane w Staalplaat czy w Soleilmoon, a może
chodzi o tę kolekcjonerską serię dostępną w 300 egzemplarzach? Nie mu-
sisz zresztą znać żadnych tytułów – sprzedawcy poruszają się tej dżungli
z wprawą tygrysa. Muzyka jest tutaj rzeczywiście dżunglą – żywym orga-
nizmem pulsującym w swoistym rytmie, uplecionym z rozmaitych współ-
zależności, traktowanym z niezwykłą troską tak, aby przykrojenie jej do
prostokątnych półek jak najmniej bolało. W amerykańskich sklepach mu-
zycznych zazwyczaj także się grywa – popularne tutaj in-store – koncer-
ty promujące płytę albo właściwy koncert w tym samym mieście. Zresz-
tą właściciel Other Music, Jeff Gibson, jest również szefem niewielkiego
wydawnictwa specjalizującego się w rozmaitych „marginesach” i oferu-
jącego dość szeroką gatunkowo ofertę. Obok kultowego rocka psychede-
licznego z Brazylii (lata 70.), Os Mutantes, w katalogu firmy znajduje się
także zadziwiająca fuzja techno transu z krautrockiem, perkusisty ukry-
wającego się pod pseudonimem Toby Dammit (tytuł krótkometrażowego
filmu Felliniego na podstawie prozy Poego), współpracującego wcześniej
m.in. z Iggy Popem i The Swans i – jak wieść niesie – powiązanego rów-
nież z The Residents. Prócz tego mamy także alternatywną wersję kulto-
wej w USA „surf music”, czyli Monks, oraz szwedzkiego elektroniczne-
go pejzażystę, Bjorna Olssona, i niezwykle mroczne, wręcz psychotyczne
Ssab Songs. Podobnie jest z granymi w Other Music in-store’ami – moż-
na tutaj posłuchać muzyki, która jest przede wszystkim ciekawa, gatunko-
wa przynależność jest kwestią wtórną, stąd obok Arab Strap – Zbigniew
Karkowski, Anti-Pop Consortium czy Marianne Novotny.
Dream House
Są też w Nowym Jorku miejsca całkowicie legendarne, do których jed-
nak dotrzeć się nie udało – grając dwa koncerty dziennie, w tym je-
den właściwie nocny, trudno jest zachować standardowe ramy czaso-
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
229
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
we. Jednym z takich miejsc jest Dream House – środowisko brzmie-
niowo-wizualne zaprojektowane przez amerykańskiego kompozyto-
ra, jednego (z licznych) pomysłodawców minimalu, La Monte Younga,
oraz jego partnerkę, Marian Zazeelę. La Monte przybył do Nowego Jor-
ku w 1960 r., żeby studiować muzykę elektroniczną pod kierunkiem Ri-
charda Maxfielda, i jeszcze pod koniec tego samego roku zorganizował
serię koncertów w artystycznym lofcie Yoko Ono przy Chambers Stre-
et (loft to poprzemysłowa najczęściej przestrzeń strychowa zaadaptowa-
na na mieszkanie – idei loftu należałaby się zresztą oddzielna opowieść,
bardziej zainteresowani mogą sięgnąć do książki Sharon Zukin pt. Loft
Living, Radius, Londyn 1988). Spotkał Marian Zazeelę – muzykującą ar-
tystkę, znaną m.in. z aranżowania sceny dla awangardowego poety zwią-
zanego z Black Art. Theatre, Amiri Baraki, wówczas znanego jeszcze
jako LeRoi Jones. Spotkali się przy okazji wykonania kompozycji La
Monte zatytułowanej The Well-Tuned Piano w specjalnym środowisku
wizualnym The Magenta Lights (przeźrocza, lightworks) zaprojektowa-
nym przez Zazeelę. To był początek projektu, który w późniejszym okre-
sie przybrał nazwę Dream House, totalnego środowiska dźwiękowo-wi-
zualnego, w którym odbiorcy byliby zanurzeni na przestrzeni kilku pię-
ter budynku. La Monte wykonywał The Well-Tuned Piano symultanicz-
nie z The Magenta Lights i stopniowo oba dzieła zlały się w jeden pro-
jekt. Zazeela została również zaangażowana jako członkini The Theatre
of Eternal Music, luźnej grupy skupiającej Johna Cale’a, Tony’ego Con-
rada, Angusa MacLise’a i oczywiście La Monte Younga. W pewnym sen-
sie był to trzon grupy znanej później jako Velvet Underground, której
członkami założycielami byli John Cale i Angus MacLise. MacLise, ge-
nialny perkusista grający wyłącznie na bębnach, które wymagały fizycz-
nego kontaktu z ciałem, odszedł z Velvet Underground, kiedy się dowie-
dział, że grupa wzięła pieniądze za występ; nie był też w stanie przysto-
sować się do wymogów sceny muzycznej: legenda głosi, że kiedyś zjawił
się na koncercie VU z półgodzinnym spóźnieniem, ale za to grał pół go-
dziny dłużej niż reszta zespołu, żeby wynagrodzić publiczności począt-
kową nieobecność. MacLise zmarł z powodu powikłań związanych z cu-
krzycą w 1974 r., w Katmandu, gdzie wówczas od dłuższego już czasu
rezydował niemal na stałe. Pozostały po nim dwie genialne płyty: Brain
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
230
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
Damage in Oklahoma City oraz The Invasion of Thunderbolt Pago-
da, obie wydane przez niezależne wydawnictwo Siltbreeze, specjalizu-
jące się we free jazzie z lat 70. Dzięki temu została ocalona spuścizna
muzyczna po niezwykłym człowieku i fenomenalnym perkusiście, któ-
ry kierował się wyłącznie swoim niesłychanym instynktem rytmicznym.
Jest także obecny na serii płyt CD Inside the Dream Syndicate, których
wydawanie rozpoczął w roku 2000 John Cale w ramach założonej przez
siebie wytwórni Table of Elements. W związku z tym rozpętała się zresz-
tą awantura między Cale’em a La Monte Youngiem, znanym z tego, że
swoich nagrań zasadniczo nie udostępnia ani nie wydaje. Kasety z nagra-
niami, które kiedyś wypuścił w liczbie kilkudziesięciu, na internetowych
aukcjach osiągają cenę 300 dolarów za sztukę.
Wiąże się to ze specyficzną filozofią La Monte i jego podejściem do
dźwięku, muzyki i jej wykonywania. Utwory (o ile to słowo ma jeszcze
w tym wypadku w ogóle sens) trwają po kilka godzin i charakteryzują się
niezwykle statyczną strukturą, gdzie przejście między poszczególnymi
wartościami dźwiękowymi może trwać nawet godzinę. La Monte Young
wykorzystuje także skale mikrotonalne i rozmaite źródła tzw. dronów,
czyli dźwięków służących jako basowe tło, zwane czasem burdonem.
Para współpracowała z indyjskim mistrzem duchowym i wokalistą kla-
sycznego stylu północnych Indii Kirana-Panditem Pran Nathem, do jego
śmierci w 1996 r. Przez wiele lat studiuje również teorię klasycznej mu-
zyki Indii. Jest to jeden z przykładów owocnego przenikania się muzyki
Zachodu z teorią i praktyką muzyki Azji, zapoczątkowanego przez De-
bussy’ego, który inspirował się skalami i brzmieniem indonezyjskiego
gamelanu. Spośród ważnych amerykańskich kompozytorów starsze-
go pokolenia z inspiracji Wschodem znany jest Harry Partch, które-
go mikrotonalizm jest efektem studiów muzyki Indii. Zainteresowa-
nie to znacznie wzrosło od połowy lat 50., kiedy po raz pierwszy zagra-
li w Europie i Stanach Zjednoczonych najwięksi mistrzowie: mistrz sa-
rodu Ali Akhbar Khan oraz legenda sitara Ravi Shankar. Shankar pojawił
się w 1957 r. na jednym z seminariów Stockhausena. Niemal wszyscy
kompozytorzy, których nazwiska są wymieniane w roli czołowych po-
staci kierunku zwanego minimalizmem, mają za sobą współpracę z wy-
bitnymi muzykami indyjskimi: oprócz La Monte Younga z Pran Nathem
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
231
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
związani byli również Terry Riley, Arnold Dreyblatt i Charlemagne Pale-
stine (a także – już z innej „przegródki” muzycznej – Don Cherry); Phi-
lip Glass studiował u Raviego Shankara oraz mistrza tabli Alla Rakha,
a Steve Reich studiował indonezyjski gamelan. Ciekawą formę połącze-
nia tradycji amerykańskich oraz wschodniej filozofii i praktyki wiolini-
stycznej zaproponował Henry Flynt, którego nagranie You Are My Ever-
lovin jest wariacją na temat Ragi Tilang odwołującą się do techniki gry
na skrzypcach rodem z folku Appalachów.
Wracając jednak do kwestii zasadniczej – Dream House jest środo-
wiskiem wizualno-dźwiękowym zaprojektowanym na parę miesię-
cy, a w chwili obecnej nawet na cały rok. Pierwszy etap tego projektu
był związany z dość bolesnym dla obojga twórców niepowodzeniem:
Dia Art Foundation, która umożliwiła adaptację budynku przy Harrison
Street (to pierwszy i – jak stwierdził La Monte Young6 – najważniejszy
Dream House), nieoczekiwanie – stojąc na krawędzi bankructwa – ok.
roku 1985 zakończyła współpracę z artystami.
Obecnie Dream House znowu działa, mieści się w siedzibie MELA
Foundation przy Church Street 275 (trzecie piętro), kilka kroków od Knit-
ting Factory, jako ekspozycja zatytułowana „Dream House: Eight Years of
Sound and Light”. Co sezon (od 22 września do 22 czerwca) można uczest-
niczyć w tym zdarzeniu w czwartki i soboty od godz. 14.00 do północy
albo za wcześniejszym uzgodnieniem. Prezentowane są instalacje i rzeź-
by świetlne Marian Zazeeli oraz kompozycje La Monte bazujące na fa-
lach dźwiękowych o charakterystyce sinusoidalnej, wygenerowane przez
syntezator zbudowany na specjalne zamówienie kompozytora. Ekspozycja
jest zamykana na okres letni, gdyż wnętrze nie posiada klimatyzacji.
Loft story – część druga
Spotkanie z Bardo Pond miało w sobie coś z nazwy tej kultowej już
obecnie noise’owej kapeli amerykańskiej. Połączyły nas płyty wydane
przez to samo wydawnictwo i pokrewieństwo wyobraźni, które dostrze-
gliśmy natychmiast po zagłębieniu się w biblioteczkę naszych gospoda-
rzy. Zamiłowanie do hipisowskiej klasyki z przełomu lat 60. i 70. nig-
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
i
l
l
232
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
dy zresztą w tego rodzaju środowiskach w Stanach Zjednoczonych nie
wygasło. Spędziliśmy razem niecałe 24 godziny, ale starczyłoby na ob-
dzielenie kilku żywotów intensywną energią, jaka towarzyszyła spotka-
niu. Początkowo traciliśmy orientację w olbrzymim Lemur House, jak
nazywają go mieszkańcy – ogromnym budynku zaadaptowanym do ce-
lów mieszkalno-artystycznych z byłej fabryki przy North Howard Street
w Filadelfii. Większość z członków Bardo Pond i towarzyszącego im ko-
lektywu zaangażowanych jest mniej czy bardziej w działania artystycz-
ne: większość ukończyła w 1991 r. Akademię Sztuk Pięknych Stanu Pen-
sylwania, a basista Clint Takeda jakiś czas spędził w Seattle zajmując
się wyłącznie sztuką. W 1996 członkowie Bardo byli istotnym elemen-
tem wystawy w filadelfijskim Instytucie Sztuki Współczesnej. Nic więc
dziwnego, że potrzebują przestrzeni. Na 300 metrach kwadratowych
mieszkania naszych gospodarzy, Isobel Sollenberger i Johna Gibbon-
sa, mieściła się również pracownia artystyczna, a wnętrze nosiło ślady
twórczości integralnie wkomponowanej w przestrzeń mieszkalną. Piętro
(przy czym to określenie ma w tym wypadku zupełnie inne znaczenie)
niżej znajduje się także blisko 300-metrowa przestrzeń, gdzie rezyden-
tem jest głównie Michael Gibbons, brat Johna, i gdzie mieści się studio
nagrań Bardo Pond z tonami sprzętu, który służył również jako nagło-
śnienie w naszym wspólnym koncercie. Gdzieś po olbrzymim budynku
są rozsiani pozostali jego mieszkańcy, niektórych poznamy dopiero pod-
czas party po koncercie. Party zacznie się ok. 4 rano i będzie trwać mniej
więcej do 11 przed południem, kiedy wyruszymy do Columbus w stanie
Ohio. Nic dziwnego, że czujemy, jakbyśmy naprawdę wkroczyli w bar-
do. Wspólny koncert uwolnił orgazmiczną wręcz energię i zarówno nasz
elektroakustyczny set, jak i ciężkie gitarowe jazdy Bardo Pond zdawa-
ły się płynąć z tego samego źródła. Przestrzeń koncertu dzielił również
z nami Jack Rose ze znanego w kręgach amerykańskiej psychedelii i dro-
ne music zespołu Pelt – tym razem jako gitarzysta posługujący się biegle
idiomami muzyki folkowej z regionu Appalachów.
Zespół Bardo Pond zadebiutował w roku 1997, obecnie ma na swo-
im koncie pięć płyt, z których ostatnia, Dilate, wydana przez wydaw-
nictwo Matador z siedzibą w Ameryce Południowej, cieszy się ogrom-
nym powodzeniem. Wcześniej były wydawnictwa, które trafiły rów-
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
233
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
nież do nas: m.in. Amanita czy Bufo alvarius, amen 29:15. Rok po na-
szym spotkaniu Bardo Pond zaproszono na jeden z najważniejszych fe-
stiwali muzyki niezależnej na świecie, odbywający się symultanicznie
w USA i Wielkiej Brytanii, All Tomorrow’s Parties. Kuratorem edycji
amerykańskej była grupa Sonic Youth. Festiwal początkowo miał się
odbyć w październiku, został jednak przesunięty na marzec 2002 z po-
wodu wydarzeń 11 września, w których poszkodowani zostali m.in.
członkowie Sonic Youth mieszkający i mający swoje studio na Dol-
nym Manhattanie.
Publiczność w niewielkim klubie Khyber to najlepsza publiczność,
o jakiej można marzyć, będąc muzykiem – czujna, uważna, reagują-
ca żywiołowo i ze znawstwem. Poznaliśmy lokalną markę piwa lager,
Yingllingg, i w ten sposób nauczyliśmy się, że w Ameryce należy szu-
kać przede wszystkim tego, co miejscowe, specyficzne. Smak takich
subtelnych, ale wyrażalnych różnic stał się dla nas dobrze czytelny.
Co oznacza amerykański folk?
Koncert w Knitting Factory był wyjątkiem również z tego względu, że
pozostałe koncerty były zawsze przedsięwzięciem grupowym: towa-
rzyszyli nam na kontynencie ludzie, których znaliśmy z wcześniejszych
kontaktów, lub ci, którzy po prostu chcieli z nami zagrać. W Filadelfii
pomyśleliśmy, że układ koncertu jest trochę egzotyczny: rozpoczynał
Jack Rose z gitarą nazywaną tutaj steel pedal. W polskich warunkach
publiczność, która przyszłaby na nasz koncert i/lub na zespół w rodza-
ju Bardo Pond, nie zechciałaby cierpliwie słuchać 40 min akustycznej
muzyki gitarowej, nawet zagranej z niesłychaną techniczną sprawno-
ścią i talentem. To, co gra Jack Rose w solowych ujawnieniach, często
bywa porównywane do techniki zmarłego w 2001 r. Johna Faheya, le-
gendarnej postaci amerykańskiej sceny folkowej. Folkowej, choć prze-
cież Fahey znany był bardziej z gitarowego akustycznego bluesa. I tu
pojawia się problem terminologiczny. W Polsce mianem muzyki fol-
kowej określa się na ogół wszystko, co jakoś łączy się z muzyką ludo-
wą. W Stanach tego rodzaju muzykę określa się mianem „ethnic”, re-
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
234
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
zerwując folk dla niemal wyłącznie tego przedziału sceny muzycznej,
gdzie pojawia się gitara akustyczna. Stąd typowy folk w Stanach to Fa-
hey, Donovan, Guthrie, wczesna Joni Mitchell oraz rozmaici bardowie
epoki hipisowskiej. „American folk” to z kolei określenie, pod którym
na sklepowych półkach będzie można znaleźć wczesne country, blue
grass i muzykę hillbilly, m.in. bardzo ciekawe wokalnie tradycyjne pie-
śni regionu Appalachów. Nie należy się wyśmiewać z country w Sta-
nach, bo ostatnie lata to renesans tzw. alt-country, czyli nieco bardziej
chropowatego i ciekawszego wcielenia smętnych kowbojskich ballad
znanych z Mrągowa.
Właściwie każdy koncert, jaki zagraliśmy, był poprzedzony takim
one-man show i wszystkie – ku naszemu zaskoczeniu – bardzo nam się
podobały. Jack Rose i Keenan Lawler (ten raczej mocno przetwarzał
dźwięk własnoręcznie przez siebie zbudowanej gitary dobro) wręcz za-
chwycili. W Columbus weteran sceny punkowej Mike Rep wykonał
koncert złożony niemal wyłącznie z lokalnych piosenek tzw. ludowych,
choć bardziej na miejscu byłoby tutaj powiedzieć „tradycyjnych”. Jak
poinformował nas organizator koncertu, właściciel sklepu płytowe-
go, kolekcjoner szlachetnych gatunków tequili i nasz gospodarz, Bela
(o węgierskich korzeniach), Mike sam zbierał te piosenki, jeżdżąc po
okolicy i traktując to działanie jako element zachowania ważnej trady-
cji. Czyli podobnie jak u nas, tyle że akompaniował sobie z dużą daw-
ką emocji na gitarze elektrycznej.
I choć amerykańska muzyka folkowa zawsze silnie zakorzeniona
była w popularnych formach blues, country, gospel czy swingu, to
lata 90. przyniosły czas szczególnego zainteresowania amerykański-
mi prymitywistami. Od połowy 10. dekady ubiegłego wieku ukazywa-
ło się wznowienie nagrań z katalogu znanego folklorysty, Alana Lo-
maxa. Oddzielną historią jest słynna Anthology of American Folk Mu-
sic Harry’ego Smitha, wydana po raz pierwszy w roku 1952 i wzno-
wiona z wielkim sukcesem w 1997 jako CD z oryginalnym projek-
tem okładki z pierwszego wydania. Na okładce tej widnieje reproduk-
cja pracy Theodore De Bry’a przedstawiającej boski monochord stro-
jony ręką Boga, odnaleziona przez Smitha w książce angielskiego mi-
styka Roberta Fludda. Okładki późniejszych edycji antologii przedsta-
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
235
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
wiały zdjęcie typowego amerykańskiego farmera, odsyłając do znanej
narracji o „wiejskości” i „siermiężności” tzw. muzyki źródeł. Harry
Smith był postacią niezwykle barwną, o ogromnym wpływie na ruch
kontrkulturowy lat 60. i 70. Zafascynowany ezoteryką, alchemią i pra-
cami takich twórców, jak Rudolf Steiner, Robert Fludd czy Aleister
Crowley, był jednocześnie autorem filmów i animacji, które na dłu-
go przed Odmiennymi stanami świadomości eksplorowały fenomen
zmian świadomości pod wpływem rozmaitych substancji psychoak-
tywnych. Smith studiował antropologię i jego pierwsze nagrania były
częścią pracy zawodowej. W roku 1964 nagrał obrzęd pejotlowy Kio-
wa z Oklahomy – nagranie to ukazało się jako wydawnictwo w ramach
serii Ethnic Folkways zatytułowane The Kiowa Peyote Meeting dopie-
ro w 1973 r. Około roku 1951 Smith przeniósł się do Nowego Jorku,
gdzie był jedną z barwnych postaci słynnego skądinąd hotelu Chelsea.
W środowisku ówczesnej bohemy artystycznej stał się znanym men-
torem, inspiratorem, opiekunem artystycznym. Jego mecenasem był
m.in. Allen Ginsberg. Antologia Smitha przyczyniła się do zachowania
dorobku tak ważnych postaci w amerykańskiej muzyce, jak The Car-
ter Family, Bukka White, Bradley Kincaid czy Memphis Minnie. Dał
się poznać jako genialny kompilator i realizator nagrań terenowych,
co być może miało związek ze studiami nad kabałą, w której czynność
słuchania ma znaczenie podstawowe dla możliwości usłyszenia głosu
Boga. Trzy części Smithowskiej antologii, wyróżniające się również
poprzez kolor, reprezentują trzy żywioły: powietrze, ogień i wodę.
Część czwarta, niedawno odkryta, reprezentuje czwarty element, czy-
li ziemię. Ezoteryczne zainteresowania Smitha miały także znaczenie
dla jego szczególnej intuicji dotyczącej wzorów – w antropologii ten
motyw dotyczy również wzorów kulturowych oraz możliwości dialo-
gu między kulturami. Smith zasłynął ponadto jako antropolog o naj-
mniejszych uprzedzeniach, o stosunkowo nieetnocentrycznym podej-
ściu do badanych fenomenów kulturowych. Być może owo zaintereso-
wanie wzorami, porządkiem, zestawieniami przyczyniło się do silnego
oddziaływania antologii i do jej recepcji znacznie wykraczającej poza
reakcję na zwykły zbiór pojedynczych utworów reprezentujących róż-
ne stylistyki i pochodzących z różnych miejsc.
Kup książkęPoleć książkęu Teksańska psychedelia
i
236
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
Teksas, czyli największy i najbogatszy – dzięki ropie naftowej – stan
USA, tradycyjnie kojarzący się także z amerykańskim obskurantyzmem
i twierdzą konserwatyzmu, jest jednocześnie ośrodkiem ciekawych mu-
zycznie zjawisk. W Houston mieści się siedziba fundacji Pauline Olive-
ros, 70-letniej już kompozytorki znanej z pionierskich eksperymentów
z prototypami instrumentów elektronicznych oraz czasami nazywanej,
niezbyt grzecznie, „babcią New Age’u” – zapewne ze względu na mu-
zykę uprawianą w ramach filozofii, którą sama kompozytorka określiła
jako Deep Listening, będącą swoistą formą medytacji nad otaczającą fo-
nosferą. Uniwersyteckie Austin jest znane jako stolica hipisowskiej psy-
chedelii – tutaj zaczynała swoją karierę m.in. Janis Joplin. W Austin do
dzisiaj w centrum miasta można zobaczyć freaków sprzedających kolo-
rowe ręcznie farbowane podkoszulki z ogromnymi pacyfami. Stosunek
wielu młodych Amerykanów do tej legendy ma w sobie zarówno coś
z postmodernistycznej zabawy ironicznym cytatem, jak i coś z bardzo
nabożnego szacunku dla kultury prawdziwie alternatywnej wobec ko-
mercyjnego molocha – najbardziej wzruszające jest to, że obie posta-
wy wydają się stosunkowo bezkonfliktowo ze sobą współistnieć... Stąd
ogromna żywotność wszelkiej maści muzycznej psychedelii – od bardzo
akustycznych projektów opartych na brzmieniu dwunastostrunowej gi-
tary (Six Organs of Admittance) po elektroakustyczne drone’y i muzy-
kę ciężką od brzmienia minimoogów, generatorów szumów i gitar elek-
trycznych przetwarzanych za pomocą całego zestawu efektów – im bar-
dziej archaicznych czy samodzielnie zrobionych, tym lepiej, brzmienia
fabryczne nie są w cenie (Pelt, Primordial Undermind, ST-37, Ohm).
W wypadku młodszych zespołów daje to wrażenie pewnej wtórności,
ale z drugiej strony jest dobrą podstawą do dalszej pracy. Podczas party
w domu Erica, gitarzysty Primordial Undermind, jeden z zespołów zo-
stał scharakteryzowany krótko i dosadnie: „Na razie idziemy na barbe-
cue, bo ci tu odgrywają Ummagammę Pink Floydów”.
Życie muzyczne w Austin koncentruje się wokół gigantycznego festi-
walu South by South West, który jest jednym z największych w Sta-
nach festiwali przemysłu rozrywkowego. W ciągu jednego tylko marco-
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
237
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
wego dnia na rozmaitych scenach klubowych, większych scenach w te-
atrze muzycznym czy na stadionie wystąpiło ponad 1000 wykonawców.
Oczywiście nie wszyscy są traktowani na równi – większość występują-
cych zatrudniają małe kluby w mieście, ale i tak rzadko się zdarza, żeby
któreś z miejsc świeciło całkowitymi pustkami. Festiwal jednocześnie
zbiega się z przerwą wiosenną na uniwersytecie i można go uznać za
formę naszych studenckich juwenaliów. Główny deptak miasta zamie-
nia się w gigantyczne party – ponieważ to Teksas, nikt oczywiście nie
spożywa na ulicy żadnego alkoholu, nawet piwa. I rzecz jasna w każ-
dym klubie przy zamawianiu alkoholu pytają – w razie wątpliwości co
do wieku delikwenta – o dokument tożsamości. Właśnie w Austin przy-
łapano na piciu alkoholu córkę
Busha, co odbiło się szerokim
echem w mediach, a dziew-
czyna nie uniknęła sądu i kary
w postaci pracy społecznej. Na
ulicy jednak widać sporo na-
prawdę pijanych młodych lu-
dzi, ale nikt z nich nie jest agre-
sywny i ograniczają się do wła-
snego towarzystwa. Sporo pija-
nych młodych kobiet w bardzo
szczątkowych kreacjach, at-
mosfera nader swobodna i jak-
kolwiek może to szokować, to
jednak trudno im trochę nie za-
zdrościć swobody i poczucia
bezpieczeństwa.
W klubie Ritz Lounge wystę-
pujemy w ramach koncertu,
który ma promować muzycz-
ną scenę środkowo- i wschod-
nioeuropejską, stąd oprócz nas
również zespoły z Czech (Ec-
stasy of St. Theresa), Słowacji
Kup książkęPoleć książkę
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
i
238
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
(Skulpey) i Polski (Ewa Braun). Sądząc po licznej widowni oraz oso-
bach, jakie spotykamy, koncert jest sukcesem. Spotykamy m.in. Bria-
na Turnera z WFMU, który przyleciał specjalnie na festiwal, oraz ko-
respondenta szwedzkiego magazynu „The Broken Face”, a plotka gło-
si, że ktoś widział wśród publiczności Davida Byrne’a (co nie jest wy-
kluczone, gdyż ten jest również jednym z występujących na festiwa-
lu). SXSW, bo takim skrótem najczęściej określa się festiwal, jest wła-
ściwie konwentem czy konferencją. Bliźniacza konferencja o nazwie
North by North West (NXNW) odbywa się zazwyczaj jesienią w To-
ronto w Kanadzie lub na Północnym Zachodzie. Tego rodzaju konfe-
rencje gromadzące muzyków niezależnych (to nie jest w Stanach okre-
ślenie gatunkowe) są w USA bardzo popularne – mniejsze odbywają się
w wielu stanach przez właściwie cały rok... Nasz Eastern Central Eu-
ropean Showcase zorganizowała organizacja Tamizdat – głównie Ma-
thew Covey i Heather Mount, dwójka Amerykanów (Heather ma sło-
wackie korzenie), którzy od 1998 r. osiedli w Pradze i stamtąd prowa-
dzą swoją działalność. Ich celem jest promocja ciekawej muzyki z kra-
jów Europy Środkowej i Wschodniej; to dzięki ich niespożytej energii,
umiejętnościom organizacyjnym i nadzwyczajnej chęci pomocy mogli-
śmy tutaj w ogóle przyjechać. Nawet przed 11 września załatwianie wiz
służbowych wcale nie było takie proste. Z Tamizdatem współpracuje-
my od samego początku (najpierw jako Atman) i jest to jedna z tych ini-
cjatyw, które przywracają wiarę w szeroko pojęte środowisko alternaty-
wy i jego zdolność do samoorganizacji.
Oczywiście SXSW ma także swoje alternatywne wcielenie, które na-
zywa się AntiSXSW i jest pomyślane jako opozycja wobec monopoli-
stycznych i dominujących praktyk przemysłu rozrywkowego. Najcie-
kawsza jest jednak świadomość organizatorów. W jednej z lokalnych
gazet ukazał się felieton, w którym organizatorzy konkludują: aby Anti-
SXSW mógł się odbywać, jest potrzebny... SXSW. Zespoły występują-
ce w głównym programie mają w umowach klauzulę zakazującą innych
koncertów w tym samym czasie w Austin, w tym również na party. Ła-
miemy tę klauzulę, występując podczas otwartego dla publiczności
party u naszego gospodarza, Erica Arn, gitarzysty Primordial Under-
mind i zarazem... naukowca zajmującego się genetyką na Uniwersyte-
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
239
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
cie Teksańskim w Austin, absolwenta prestiżowego Stanfordu. Primor-
dial Undermind od samego początku jest związany z niewielkim au-
stralijskim wydawnictwem Camera Obscura specjalizującym się w gi-
tarowej psychedelii. Szef wydawnictwa, Tony Dale, jest jednocześnie
ważnym współpracownikiem angielskiego magazynu „Ptolemaic Ter-
rascope” czytanego na całym świecie przez miłośników posthipisow-
skiej muzyki eksperymentalnej i poszukującej.
Eric i Vanessa mieszkają w parterowym bungalowie i kiedy rano na
śniadanie wpada Elizabeth, która projektowała okładkę Harmony of the
Spheres, znów okazuje się, że gościmy w kolejnej artystycznej wspól-
nocie. Sąsiednie bungalowy zajmują młodzi muzycy, artyści, filmow-
cy. W sąsiedztwie mieszka też część formacji Charalambides, Cristina
i Tom Carter, którzy mają również swoje wydawnictwo: Wholy Other.
Charalambides są niezwykle popularni wśród amerykańskich miłośni-
ków bardziej folkowej psychedelii.
Nasze drogi często przecinają krzyżujące się szlaki oplatające świat sie-
cią wymiany informacji, pomysłów i kiedy jedziemy drogą przez pusty-
nię w Arizonie, prostą aż po horyzont, otwiera się przestrzeń, której na-
wet nie chcę zrozumieć, ale lubię w niej być. Słów znowu dostarcza mi
Baudrillard, w kilka miesięcy później: Ostrość kontrastów, praktyczna
nieodróżnialność skutków pozytywnych od negatywnych, zderzenie ras,
technik, wzorców, taniec symulakrów i obrazów jak we śnie – wszystko
to zmusza do zaakceptowania prostego następstwa elementów, choćby
i niepojętego, oraz uznania ruchu za fakt nieodparty i podstawowy7.
Interludium
Nie przyjechaliśmy tutaj jako turyści, ale Darren zadbał o to, żebyśmy
mogli dostać z Ameryki to, co najlepsze. To właśnie on nalegał: musi-
cie zobaczyć Wielki Kanion. Sam zresztą widział go tylko z samolotu.
Dla nas Wielki Kanion był szczytem sztampy, jednym z tych wirtualnych
obrazków, które stają się tylko ekranem, które ogląda się w wielu miej-
scach (na reklamach, w filmach, w albumach), ale w które się nie wierzy.
21 marca, czyli w pierwszy dzień wiosny, stanęliśmy nad południową kra-
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
240
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
wędzią Wielkiego Kanionu i zrozumieliśmy, dlaczego Darren nalegał. Ten
dzień będzie jednym z pięciu dni całego miesiąca spędzonych w znacz-
nym stopniu poza samochodem. Podróżowanie jest w Ameryce fanta-
styczne, zachłanne pożeranie przestrzeni staje się nałogiem i ma w sobie
coś z trudnej do zaspokojenia żądzy, ale tęskniliśmy bardzo do fizyczne-
go kontaktu z jakąkolwiek realnością, z kurzem na pustyni czy szorstką
korą drzewa, czymś, co przypomniałoby o naszej własnej fizyczności. Po
kilkunastu dniach w samochodzie czujemy się coraz mniej realni, a coraz
bardziej pochłonięci przez ekran. Ta chęć kontaktu również przybiera for-
mę erotycznego wręcz pożądania, chęci dotykania, wąchania, smakowa-
nia. Zatrzymaliśmy się za podszeptem nagłego, jednogłośnie zaakcepto-
wanego impulsu gdzieś pod Roswell, ale szybko się okazało, że powędro-
wać można tylko do ogrodzenia. A i tak rośliny zerwane wtedy na pustyni
do tej pory pachną między kartkami dziennika podróży.
Przysiedliśmy gdzieś w spokojnym zakątku, w wiosennym słońcu, je-
dliśmy ogromne winogrona i słuchaliśmy kruków nawołujących się nad
naszymi głowami. Trudno było uwierzyć w to, co rozciągało się pod na-
szymi stopami. W Wielkim Kanionie zawodzi trochę ludzka orientacja
w przestrzeni. Patrząc w dół, często nie wiedzieliśmy, czy rzeczywiście
patrzymy w dół, czy raczej przed siebie. Nie brzmi to zbyt mądrze, kiedy
się o tym pisze, ale tak rzeczywiście widzieliśmy. Wielki Kanion sąsia-
duje z terytorium Indian Nawaho oraz rezerwatem Hopi, stąd nad Wiel-
kim Kanionem, w wieży widokowej, mnóstwo tradycyjnych malunków
Hopi, które z jednej strony zachwycają, ale z drugiej budzą niepokojące
wrażenie, że rozgrywa się na naszych oczach jakaś gra pozorów.
Właśnie, Indianie. Ralph muzykujący z Teresą w zespole Ponikhija
(spotkamy ich w Los Angeles) ma domieszkę krwi indiańskiej, pracu-
ją z jednym z tzw. medicine men z plemienia Nawaho. Poza nim oraz In-
dianką sprzedającą biżuterię na poboczu szosy prowadzącej do Wielkie-
go Kanionu nie zamieniliśmy z żadnym Indianinem ani słowa. Nie ma
ich. Są tylko w kolorowych folderach, muzeach, galeriach. Ich obecność
przybiera muzealną formę martwoty, języka wykorzenionego, przywra-
canego ciągle ze wstydem i niechęcią obu stron wobec przeszłości. Stara
kobieta tka dywan Nawahów, ale jest to forma żywej ekspozycji w jed-
nym ze sklepów. W jej oczach czai się pustka. Obojętnie patrzy w okno,
Kup książkęPoleć książkęi
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
241
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
kiedy błyskają flesze. Dywany są piękne, bardzo wyrafinowane i... dro-
gie. Santa Fe w Nowym Meksyku, stolica Indian Pueblo, wygląda jak
Disneyland. Rozczarowuje nas nikła obecność prawdziwie indiańskiego
rękodzieła oraz brak ich żywej obecności. Indianin sprzedający swetry
z wełny ma ogromną bliznę na twarzy. Od czego? Nie zapytam, dla niego
jesteśmy tylko turystami. Przyjechaliśmy i pojedziemy. Indiańską sztu-
kę spotyka się w bardzo drogich sklepach i galeriach. Wszystkie, jakie
odwiedzamy, są własnością białych Amerykanów. Nie da się powstrzy-
mać myśli: jak weszli w jej posiadanie? Kto się bogaci na tej wyprzeda-
ży? Obok jednej z szykownych galerii stoi oparty o ścianę młody India-
nin. Osuwa się powoli, po chwili nieco przytomnieje, prostuje się na mo-
ment, wahadłowy ruch na boki. Znam to. Z dworców kolejowych w Pol-
sce, gdzie narkomani żebrzą o pieniądze. Nie da się ukryć, to jeden z bar-
dziej bolesnych momentów na tym kontynencie. Tak jak chwile, kiedy
mijamy rezerwaty – małe domki sklecone z odpadków, przyczepy miesz-
kalne. Trzeci świat w sercu najbogatszego mocarstwa. Nie chcą czy nie
mogą? Może to nie ich świat? Trudno się komukolwiek dziwić, zwłasz-
cza w Wielkim Kanionie, gdzie potęga natury każe stać w milczeniu i po-
dziwiać. Nic dziwnego, że modlili się do Wielkiego Ducha czy do Kruka.
Tylko kruki są w stanie przemierzyć tę przestrzeń w ciągu jednego dnia.
Świadomość piękna, które zostało odebrane prawowitym właścicielom
tej ziemi, rzeczywiście może przyprawić o obłęd, podobnie jak poczucie
winy tych, którzy mieli w tym odbieraniu swój udział. Ale jednym z naj-
bardziej szkodliwych dla przyrody obiektów w Wielkim Kanionie jest fa-
bryczka należąca do Indian i działająca na terenie rezerwatu indiańskie-
go. Jak w Indiach: coś wstrzymuje mnie przed zbyt łatwymi ocenami,
kiedy widzę, że istnieją światy, które po prostu do siebie nie przystają.
Wśród grzechotników i pudeł z płytami
Wydawałoby się, że między kilkoma ważnymi ośrodkami wielkomiej-
skimi rozciąga się amerykańska pustynia kulturalna. Pewnie tak jest
z punktu widzenia nowojorczyków, mieszkańców Chicago czy Kalifor-
nii, ale byłoby to zbyt duże uproszczenie. Amerykanie interesujący się
Kup książkęPoleć książkę
i
u
d
n
u
o
r
g
r
e
d
n
u
o
g
e
k
s
ń
a
k
y
r
e
m
a
m
e
k
a
z
s
–
t
s
o
m
A
6
6
e
t
u
o
R
l
i
l
242
|
|
i
g
o
r
d
|
a
k
y
r
e
m
A
muzyką alternatywną są bardzo aktywni, stąd wszędzie tam, gdzie są
fani muzyki, istnieje jakieś „centrum” – mniejsze czy większe. Wszyst-
ko jedno, czy jest to Kansas City (siedziba niewielkiego wydawnictwa
Mental Telemetry prowadzonego przez dwójkę zapaleńców), czy Albu-
querque. Organizacja koncertów, dystrybucja płyt, wydawanie własne-
go zina – wszystko to jest traktowane jako wyraz wsparcia dla nieza-
leżnych inicjatyw. Podobnie jak u nas, ale z wyraźną różnicą – rzadko
słyszy się tutaj narzekanie na dominujące monopole (choć ta domina-
cja jest wyraźna i oczywista), a większość inicjatyw jest świetnie zor-
ganizowana. Może to presja ze strony niezbyt przyjaznego otoczenia
– w wielu klubach za najmniejsze złamanie przepisów albo zachowa-
nie „nieprofesjonalne” w ocenie właścicieli grożą dość poważne konse-
kwencje. Organizator festiwalu Ptolemaic Terrascope, Phil McMullen,
wspomina, jak podczas IV edycji festiwalu w Seattle nie można było
przedłużyć koncertu słynnej japońskiej grupy Ghost, bo komisja prze-
ciwalkoholowa pilnie obserwowała każdy krok organizatorów i właści-
cieli klubu. W efekcie Ghost grał... siedem i pół minuty. Publiczność
była w większości wściekła. Festiwal skończył się punktualnie.
Te pojedyncze punkty na mapie, czasem zupełnie niewielkie miejsco-
wości, tworzą całą sieć; dzięki tym – wątłym, ale ważnym – pomostom
można podróżować przez Amerykę, nie wynurzając się „na powierzch-
nię”, wyłącznie tropem wspólnot artystycznych bądź alternatywnych,
gdzie panują inne niż w „powierzchniowym” życiu reguły i gdzie spo-
tyka się niemal wyłącznie fantastycznych, wrażliwych, inteligentnych
ludzi. Od Austin rozpoczęła się dla nas amerykańska przygoda na wła-
sną rękę: Darren wrócił do San Francisco (spotkam
Pobierz darmowy fragment (pdf)