Darmowy fragment publikacji:
(cid:224)
(cid:306)
(cid:226)
(cid:286)
W (cid:306)WIECIE
WSZECHMOG(cid:226)CYM
O PRZEMOCY,
(cid:306)MIERCI I BOGU
ZBIGNIEW
MIKO(cid:224)EJKO
ZBIGNIEW MIKO(cid:283)EJKO
W (cid:306)WIECIE
WSZECHMOGĄCYM
O PRZEMOCY, (cid:306)MIERCI I BOGU
W IMIĘ BOGA
Karen Armstrong
POLSKA DO WYMIANY. PÓ(cid:334)NA NOWOCZESNO(cid:306)Ć I NASZE WIELKIE NARRACJE
Przemysław Czapli(cid:276)ski
ENCYKLOPEDIA G(cid:286)UPOTY
Matthijs van Boxsel
ODURZENI. HISTORIA NARKOTYKÓW 1500–2000
Richard Davenport-Hines
CZYTAJĄC POLSKĘ
Kinga Dunin
DZIE(cid:286)O OTWARTE
Umberto Eco
IMPERIUM
Michael Hardt, Antonio Negri
HISTORIA POWSZECHNA CYFR
Georges Ifrah
GENDER DLA (cid:306)REDNIO ZAAWANSOWANYCH
Inga Iwasiów
BOHATER, SPISEK, (cid:306)MIERĆ. WYK(cid:286)ADY (cid:336)YDOWSKIE
Maria Janion
(cid:336)YJĄC TRACIMY (cid:336)YCIE
Maria Janion
KSIĘGA KSIĄG UTRACONYCH
Stuart Kelly
DZIENNIK GALERNIKA
Imre Kertész
JĘZYK NA WYGNANIU
Imre Kertész
CZAS. PRZEWODNIK U(cid:336)YTKOWNIKA
Stefan Klein
CZERWONA KSIĘGA. STALIN I (cid:336)YDZI
Arno Lustiger
TWARZ TUWIMA
Piotr Matywiecki
(cid:336)YWOTY (cid:306)WIĘTYCH POPRAWIONE
Zbigniew Mikołejko
GOODBYE MR SOCIALISM
Antonio Negri
PRZYGODNO(cid:306)Ć, IRONIA I SOLIDARNO(cid:306)Ć
Richard Rorty
MORALNA I NIEMORALNA HISTORIA PIENIĄDZA
René Sédillot
MAPY DUCHOWE WSPÓ(cid:286)CZESNO(cid:306)CI. CO NAM ZOSTA(cid:286)O Z NOWEJ ERY?
Anna Sobolewska
CHCIEĆ I MIEĆ
Małgorzata Szpakowska
OBYCZAJE POLSKIE. WIEK XX W KRÓTKICH HAS(cid:286)ACH
pod redakcj(cid:261) Małgorzaty Szpakowskiej
LEGENDY O KRWI. ANTROPOLOGIA PRZESĄDU
Joanna Tokarska-Bakir
HISTORIA STROJU
Maguelonne Toussaint-Samat
HISTORIA NATURALNA I MORALNA JEDZENIA
Maguelonne Toussaint-Samat
ZBIGNIEW MIKOŁEJKO
W (cid:306)WIECIE
WSZECHMOGĄCYM
O PRZEMOCY, (cid:306)MIERCI I BOGU
WARSZAWA
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2009
Wydanie I
Warszawa 2009
Na początku Bóg stworzy(cid:284) niebo i ziemię. Ziemia
za(cid:305) by(cid:284)a bez(cid:284)adem i pustkowiem: ciemno(cid:305)ć by(cid:284)a nad
powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Bo(cid:335)y unosi(cid:284) się
nad wodami.
(Rdz 1,1–2)1
Zosta(cid:284) tylko nik(cid:284)y, wiotki
cie(cid:286), zaledwie dostrzegalny...
Niechaj zewsząd wszyscy ludzie
przyjdą teraz na(cid:286) popatrzeć.
Po Songling2
Od autora
No có(cid:335), to nie jest – to nie mo(cid:335)e być – ostateczny obrachunek ze
(cid:305)wiatem. Nigdy go zresztą nie dokonam. I nie chcę dokonywać.
Nie jest to tym bardziej metafi zyczny traktat – gęsty od speku-
lacji, spiętrzonych struktur, meandrycznych wywodów, poddany
fi lozofi cznym rygorom.
To tylko trochę tekstów wybranych z tego, co zdarzy(cid:284)o mi się
po drodze ku przedostatniemu ju(cid:335) skrzy(cid:335)owaniu – staro(cid:305)ci. Czę-
sto, niestety, powstających z my(cid:305)lą, (cid:335)e za chwilę pochwyci mnie
brudna ciemno(cid:305)ć i zaleje usta wiekuistym gipsem.
Rzeczy te zatem są „przygodne” w dwóch przynajmniej zna-
czeniach. Dlatego (cid:335)e przytrafi (cid:284)y mi się w(cid:284)a(cid:305)nie „po drodze”, przy-
godnie, i dlatego (cid:335)e nie starają się dotrzeć do „istoty”, do „sedna
spraw”, (cid:335)e są najzupe(cid:284)niej okazjonalne, najzupe(cid:284)niej – jakby po-
wiedzieli Arystoteles i (cid:305)więty Tomasz – „przypad(cid:284)o(cid:305)ciowe”.
Nie uk(cid:284)adają się one tym samym w jaką(cid:305) zestrojoną i g(cid:284)ad-
ką ca(cid:284)o(cid:305)ć. Ale mimo wszystko odczuwam w nich pewną jedno(cid:305)ć
i dostrzegam te(cid:335) kilka oczywistych wątków. Takich, o których
wspominam w podtytule (przemoc, (cid:305)mierć i Bóg). I takich, o któ-
rych nie wspominam (przera(cid:335)enie czy kozio(cid:284) ofi arny, ból, bunt
czy z(cid:284)o). Takich, które pozwalają mi swobodnie „przeskakiwać”
od greckiej i (cid:335)ydowskiej staro(cid:335)ytno(cid:305)ci ku sprawom najzupe(cid:284)niej
wspó(cid:284)czesnym, od (cid:305)redniowiecza czy XVII wieku ku stuleciu
dziewiętnastemu, dwudziestemu albo i obecnemu. Wszystkie
one, jak (cid:284)atwo się zorientować, dotykają dojmującej i ciemnej
strony (cid:305)wiata, w którego w(cid:284)adaniu się znajdujemy. Ale – para-
doksalnie – dotykają dlatego, (cid:335)e (co wiem doskonale) d(cid:333)więczą
7
w nim równie(cid:335) czyste i jasne struny. Struny, których g(cid:284)osu zdarza
nam się często nie s(cid:284)yszeć w egzystencjalnej szamotaninie, w tro-
sce i trwodze zgrzebnej codzienno(cid:305)ci. O których zdarza nam się
nie pamiętać pod szarym brzemieniem losu. A jeszcze – i to jest
najgorsze – w strasznej nierzadko orkiestracji (cid:335)ycia, gdy dopa-
da nas drapie(cid:335)na my(cid:305)l o nikczemnym naszym przeznaczeniu,
przemijaniu i (cid:305)mierci, owe czyste i jasne struny, których wdzię-
ku, urody i harmonii nie chcieliby(cid:305)my utracić, zaczynają grać
z przejmującą do szpiku bole(cid:305)cią.
I tyle mo(cid:335)e.
Dodam tylko, (cid:335)e zapewne b(cid:284)ąkam się w tej ksią(cid:335)ce, nigdy się
przy nich nie zatrzymując na d(cid:284)u(cid:335)ej i nie przyznając się do (cid:335)ad-
nej wiary czy te(cid:335) niewiary, gdzie(cid:305) pomiędzy bolesnym agnosty-
cyzmem a równie bolesnym gnostycyzmem. Rzeczy ostateczne,
ta éschata, mają bowiem dla mnie wszelkie znamiona widm –
tyle(cid:335) przera(cid:335)ających i (cid:335)ar(cid:284)ocznych, co podszytych nico(cid:305)cią. Nie
chcę tu jednak drwić bezbo(cid:335)nie ani z nich, ani z tego (cid:305)wiata
wszechmogącego, do którego one nale(cid:335)ą i na który jeste(cid:305)my ska-
zani. Ale, najzwyczajniej, nie znoszę wszelkich ortodoksji, tak(cid:335)e
tych ateistycznych: zawsze zalatuje od nich smo(cid:284)ą, ka(cid:286)czugiem
i wędzid(cid:284)em – i bije w niebo smętny, zje(cid:284)cza(cid:284)y dym skandowa-
nych zbiorowo aklamacji. Co nie znaczy, (cid:335)e sam tak(cid:335)e, przyznaję
to bez os(cid:284)onek, nie b(cid:284)ąkam się od jednej ortodoksji do drugiej,
najczę(cid:305)ciej obijając się o twarde (cid:305)ciany ich pewno(cid:305)ci i koczując
gdzie(cid:305) w g(cid:284)uchym i nieuporządkowanym polu między nimi. Na
roz(cid:284)ogach, jak to się kiedy(cid:305) mówi(cid:284)o. Z tej w(cid:284)a(cid:305)nie racji w(cid:305)ród
gorliwych wyznawców najchętniej bywam niedowiarkiem, w(cid:305)ród
niedowiarków – cz(cid:284)owiekiem wiary. Jakiej(cid:305) wiary.
Dodam te(cid:335), (cid:335)e ksią(cid:335)ka ta zrodzi(cid:284)a się z rozmowy telefonicz-
nej, którą mia(cid:284)em w ko(cid:286)cu maja 2008 roku z panią Beatą Sta-
si(cid:286)ską. I (cid:335)e bez tej rozmowy nie ujrza(cid:284)aby ona chyba, jak to się
powiada, (cid:305)wiat(cid:284)a dziennego.
Warszawa, maj–lipiec 2008 roku
„Jak było na początku...”
Początek, jego zgubny fenomen
Wojna jest czynem lub dramatem interesowno(cid:305)ci istoty.
(cid:334)aden byt nie mo(cid:335)e spokojnie doczekać swojej godziny.
Emmanuel Lévinas1
Wchodzę w(cid:284)a(cid:305)nie w ten okres, kiedy materią prze(cid:335)yć stają się
przede wszystkim wspomnienia. Kiedy pamięć, a z nią i (cid:335)ycie,
zaczyna zataczać ko(cid:284)o, aby którego(cid:305) dnia domknąć się w pustce.
Kiedy oto – zgodnie z przejmującą my(cid:305)lą Norwida – zbli(cid:335)ający
się fi na(cid:284) coraz mocniej naszeptywać zaczyna do początku, coraz
mocniej zaczyna go uwydatniać, coraz mocniej obna(cid:335)ać.
I coraz bardziej czuję się te(cid:335) wię(cid:333)niem upiornej mechani-
ki unicestwienia, wydobytej ju(cid:335) u zarania naszych intelektual-
nych dziejów przez Anaksymandra z Miletu: „Gdzie rzeczom
dane by(cid:284)o się narodzić, tam równie(cid:335) muszą przepa(cid:305)ć; zgodnie
z konieczno(cid:305)cią”2.
Próbuję jednak – to sk(cid:284)onno(cid:305)ć najzupe(cid:284)niej naturalna – ja-
ko(cid:305) zaludnić rysujący się tu krajobraz spustoszenia, gdzie gę(cid:305)ciej
wcią(cid:335) i gę(cid:305)ciej od wyblak(cid:284)ych fantomów z dawnych lat, próbuję
go jako(cid:305) „zagospodarować” obrazami, sensami, s(cid:284)owami. Dobie-
ram je i smakuję, trochę z masochistyczną goryczą, trochę z trze-
potliwym, dziecinnym niepokojem, jakbym mia(cid:284) wyruszyć z tym
baga(cid:335)em widoków i znacze(cid:286) w romantyczną podró(cid:335) przez mg(cid:284)ę,
w wędrówkę „pod laty(cid:286)skich (cid:335)agli cieniem”, która sko(cid:286)czy się
gdzie(cid:305) u kresu (cid:305)wiata, na jakiej(cid:305) wyspie zacisznej, nie arkadyj-
skiej wprawdzie, lecz (cid:335)yjącej w sennym uspokojeniu, daleko od
zgie(cid:284)ku, trwogi i destrukcji.
Odkrywam zatem, z jednej strony, (cid:335)e skwapliwie wracam do
dziecinnych oraz m(cid:284)odzie(cid:286)czych lektur, do Stevensona choćby
11
czy Dumasa. Z drugiej za(cid:305) pociągają mnie prawie narkotycznie
wielkie i rozlewne powie(cid:305)ci dziewiętnastego wieku albo klasyka
grecka, a Biblia – najbardziej dotąd dramatyczna z ksią(cid:335)ek (cid:305)wia-
ta – traci często swój wiekuisty blask i swoją moc ra(cid:335)enia, traci
swoje tremendum i swoje fascinans, tak niedawno jeszcze porusza-
jące mnie najg(cid:284)ębiej, do (cid:335)ywego, do szpiku ko(cid:305)ci. I zaczyna z jej
kart parować jaki(cid:305) niepojęty, jaki(cid:305) niedający się opanować mróz.
Coraz czę(cid:305)ciej tym samym buntuję się przeciw jej czytaniu, co-
raz czę(cid:305)ciej odganiam od siebie jej obrazy i frazy – niczym do-
kuczliwe owady nas(cid:284)ane na mnie przez utajonego w jej s(cid:284)owach
„w(cid:284)adcę much”.
A je(cid:305)li ju(cid:335), wracam do niej tak, jak wraca(cid:284)a – wszystko wska-
zuje, (cid:335)e w staro(cid:305)ci – Denise Levertov w wierszu, który nie by(cid:284), nie
móg(cid:284) być (i dla niej samej, i dla prze(cid:335)ywającego jej gorzki k(cid:284)opot
czytelnika) „nitką s(cid:284)oneczną na (cid:305)cianie i fotografi ą wszystkich
wiosen”:
Starzejąc się idzie cz(cid:284)owiek
W dó(cid:284) ciemnych schodów.
Mówi o Duszy
Wytatuowanej Prawem.
O snach zwęglonych w ko(cid:305)ciach.
Spogląda w górę
Na przyjació(cid:284), którzy wychylają się
Nad studnią schodów
Ze (cid:305)wiat(cid:284)a i wina.
Proszą, by im wybaczy(cid:284)
Ciemno(cid:305)ć, której nie mogą zapobiec.
Nape(cid:284)niony gwiazdami Babilon
Dr(cid:335)y w jego (cid:335)y(cid:284)ach staro(cid:335)ytnym
Tętnem. Rzeki
Uciekają z Edenu.
Przed Adamem
Adam p(cid:284)onie.
12
„Wszystko w porządku” odpowiada
cz(cid:284)owiek idąc w dó(cid:284),
„wszystko w porządku – jest wiele
alei, wiele korytarzy duszy,
które są równie ciemne.
Shalom”.3
Tak, nie ma tu, na ostatnim rozdro(cid:335)u, plato(cid:286)skiego obrazu ulot-
nej, podnios(cid:284)ej duszy z jej s(cid:284)onecznym rydwanem. Tak, jest tu
tylko „ciemna dolina” (Ps 23,4), którą pój(cid:305)ć trzeba – ale bez pa-
sterza albo, najwy(cid:335)ej, przy jego smutno-ironicznej obecno(cid:305)ci/nie-
obecno(cid:305)ci. I wreszcie jest widzenie jak z Marka Aureliusza albo
z Koheleta: (cid:335)e „marno(cid:305)ć nad marno(cid:305)ciami – wszystko marno(cid:305)ć”
(Koh 1,2):
Los bowiem synów ludzkich jest ten sam.
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka (cid:305)mierć jednego, taka (cid:305)mierć drugiego,
i oddech (cid:335)ycia ten sam.
[...]
Wszystko idzie do jednego miejsca:
powsta(cid:284)o wszystko z prochu
i wszystko do prochu znów wraca.
Któ(cid:335) pozna, czy tchnienie synów ludzkich idzie w górę,
A tchnienie zwierząt zstępuje w dó(cid:284), do ziemi? (Koh 3,19–21)
Kohelet nie (cid:284)udzi się więc standardowym judejskim obrazem cza-
su liniowego: od narodzin do (cid:305)mierci, od stworzenia do sądu.
Los cz(cid:284)owieka, los (cid:305)wiata – jak u Marka Aureliusza, jak wcze(cid:305)niej
u Heraklita – zaklęty dla(cid:286) zosta(cid:284) w mechanice ko(cid:284)a, beznamięt-
nie spe(cid:284)niającego swą powinno(cid:305)ć w wiekuistym przeciągu:
Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.
S(cid:284)o(cid:286)ce wschodzi i zachodzi,
i na miejsce swoje spieszy z powrotem,
13
i znowu tam wschodzi.
Ku po(cid:284)udniowi ciągnąc
i ku pó(cid:284)nocy zawracając,
kolistą drogą wieje wiatr
i znowu wraca na drogę swego krą(cid:335)enia.
[...]
To, co by(cid:284)o, jest tym, co będzie,
a to, co się sta(cid:284)o, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgo(cid:284)a nowego nie ma pod s(cid:284)o(cid:286)cem.
[...]
Nie ma pamięci o tych, co (cid:335)yli dawniej,
ani te(cid:335) o tych, co będą kiedy(cid:305) (cid:335)yli,
nie pozostanie wspomnienie u tych, co będą potem.
(Koh 1,4–6,9,11)
Doznaję – z czasem mocniej i mocniej – tego w(cid:284)a(cid:305)nie poczucia.
Poczucia obrotu wszystkich rzeczy, który ko(cid:286)czy się w prochu,
w nico(cid:305)ci. Poczucia obrotu rzeczy, który nie zostaje zwie(cid:286)czony
apokatastazą, odrodzeniem wszystkich bytów w Bogu czy Logo-
sie. I poczucia ko(cid:284)obiegu, które ma za nic nietzschea(cid:286)skie nadzie-
je – mimo wszystko nadzieje – „wiecznego wrotu” z jego nadcz(cid:284)o-
wieczą rado(cid:305)cią i nadcz(cid:284)owieczym tragizmem.
I niekiedy wzrok mój goni wówczas, tak(cid:335)e ten wzrok we-
wnętrzny, za pewnymi obrazami, które uciele(cid:305)niają i zarazem
estetyzują to poczucie, odejmując te(cid:335) cokolwiek z bolesnego pa-
rali(cid:335)u znamiennego dla owych prze(cid:335)yć: pustka przecie(cid:335), z samej
swej natury, (cid:284)aknie widoku, (cid:284)aknie kszta(cid:284)tu – co dobrze wiedzieli
ju(cid:335) Leukippos i Demokryt, twierdząc, wbrew eleatom, (cid:335)e niebyt
istnieje, (cid:335)e pró(cid:335)nia jest przestrzenią my(cid:305)lowo, teoretycznie po-
(cid:335)ądaną, aby atomy mia(cid:284)y gdzie się poruszać i tworzyć byty. Tak
zatem wzrok mój sięga najpierw z chęcią – na przyk(cid:284)ad – ku Vani-
tas Tycjana (1515), gdzie na planie pierwszym króluje pe(cid:284)na (cid:335)ycia
i urody kobieco(cid:305)ć, a w tle otwiera się mrok i panują przemijanie
oraz blichtr z ich alegoriami i symbolami. Ale ten obraz jest zbyt
piękny, zbyt estetyczny, zatem zbyt przywiązany do materialne-
go, do cielesnego (cid:284)adu, który się za chwilę rozprzęgnie. Chętniej
14
więc przechodzę gdzie indziej, choćby do niewielkiej, lecz na
barokową ju(cid:335) mod(cid:284)ę t(cid:284)ocznej Alegorii ludzkiego (cid:335)ycia Alessandra
Alloriego z lat 1570–1590, bo – jakkolwiek stereotypowa i typo-
wa – niesie ona w sobie i szale(cid:286)stwo metafi zycznego przeciągu,
i obraz ko(cid:284)a, o który mi teraz szczególnie chodzi. Który teraz
najbole(cid:305)niej ze wszystkich przemawia do mnie.
Ten widok ko(cid:284)a pojawia się wprawdzie jako(cid:305) – w wę(cid:335)owym
splocie, w materii warkocza – i w Vanitas Tycjana. Tyle tylko, (cid:335)e
skojarzenie i z Koheletem, i mym w(cid:284)asnym odczuciem bardzo
staje się w przypadku tego wczesnego dzie(cid:284)a mgliste i enigmatycz-
ne, ma(cid:284)o dos(cid:284)owne. Znacznie więcej dos(cid:284)owno(cid:305)ci i kszta(cid:284)tów bar-
dziej wyrazistych – a tego mi potrzeba – jest natomiast w innym
jego dziele, w Alegorii roztropno(cid:305)ci z lat (mniej więcej) 1565–1570,
z doby pó(cid:333)nej artysty. Tycjan umie(cid:305)ci(cid:284) w tym obrazie trzy obli-
cza ludzkie – m(cid:284)odzie(cid:286)ca, dojrza(cid:284)ego mę(cid:335)czyzny oraz starca –
na symbolicznej podstawie-hybrydzie, stworzonej z trzech g(cid:284)ów
zwierzęcych: wilczej, lwiej i psiej. Sam artysta uosabia tu staro(cid:305)ć,
której w(cid:284)adzą jest pamięć, czerpiąca ju(cid:335) tylko z minionych do-
(cid:305)wiadcze(cid:286) (mę(cid:335)czyzna dojrza(cid:284)y personifi kuje inteligencję zdolną
do oceny tera(cid:333)niejszo(cid:305)ci, m(cid:284)odzieniec za(cid:305) – przezorno(cid:305)ć, która
ma uprzedzać o dobru i z(cid:284)u). Kolisty uk(cid:284)ad g(cid:284)ów formalnie nie
zostaje w tej alegorii domknięty jak u (cid:304)wiatowida ze Zbrucza.
Nie dziwota, w istocie bowiem dope(cid:284)nieniem kręgu (cid:335)ycia staje
się w ikonie Tycjana g(cid:284)ęboka ciemno(cid:305)ć, wyzuta z jakiejkolwiek
dekoracji.
Tak się zatem zamyka ko(cid:284)o. Ale mo(cid:335)na je w ikonografi i
zamknąć inaczej, z ca(cid:284)ą jaskrawą dos(cid:284)owno(cid:305)cią. Tak dzieje się
zw(cid:284)aszcza w emblematycznych podobiznach Uroborosa, mitycz-
nego wę(cid:335)a, symbolu czasu, który z(cid:335)era swój w(cid:284)asny ogon, choć
niekiedy narusza brutalną, prostą wymowę – jak w przypadku
emblematu LXXXIII z Emblematum liber Andrei Alciattiego – in-
telektualna mrzonka wyra(cid:335)ona w opisie, (cid:335)e nie(cid:305)miertelno(cid:305)ć zdo-
być mo(cid:335)na poprzez studia literackie.
Czemu(cid:335) jednak opowiadam to wszystko? Czemu mno(cid:335)ę cyta-
ty, czemu zwierzam się z typowych dozna(cid:286) mojego wieku, czemu
15
w(cid:284)óczę się po starych obrazach? Czy, najzwyczajniej pod s(cid:284)o(cid:286)cem,
nie prowadzi mnie banalny w takich razach horror vacui – prosty
lęk przed pustacią, co nadciąga „jak z(cid:284)odziej w nocy” (1 Tes 5,2)?
A mo(cid:335)e jedynie po to, aby – trochę zakosami, trochę pokręt-
nie i na literacką w(cid:284)a(cid:305)nie mod(cid:284)ę – w paradoksalnej zgodno(cid:305)ci/
niezgodno(cid:305)ci z renesansowymi mrzonkami Alciattiego – „do-
brać się” do początku?
Początek budzi bowiem we mnie większą grozę ni(cid:335) koniec,
większe poczucie nico(cid:305)ci. Nie mówię tego bez namys(cid:284)u, nie mó-
wię bez zastanowienia. Przeciwnie: zawsze chcia(cid:284)em zrozumieć
taki stan rzeczy, zawsze – odkąd sięgnę pamięcią – chcia(cid:284)em po-
jąć ów lęk, zwykle dziki i parali(cid:335)ujący, gdy przychodzi my(cid:305)leć
i mówić o początku. O czasie, gdy mnie nie by(cid:284)o jeszcze, więc nie
by(cid:284)o tak(cid:335)e niczego.
Zdawa(cid:284)oby się wprawdzie, (cid:335)e nale(cid:335)y tu uwierzyć staro(cid:335)ytnym
mistrzom i przyjąć, (cid:335)e pomiędzy początkiem i ko(cid:286)cem – tak(cid:335)e
w sprawach nico(cid:305)ci – nie ma (cid:335)adnej ró(cid:335)nicy. Mówi(cid:284) to chocia(cid:335)by
cytowany ju(cid:335) Anaksymander, mówi(cid:284) to Heraklit, zarzekając się,
(cid:335)e „ta sama droga [wiedzie] w górę i w dó(cid:284)”4, (cid:335)e „jest w nas jed-
nocze(cid:305)nie (cid:335)ycie i (cid:305)mierć, jawa i sen, m(cid:284)odo(cid:305)ć i staro(cid:305)ć – wzajem-
nie się zmieniają”5, (cid:335)e początek i koniec stykają się w obwodzie
ko(cid:284)a6.
Ale chyba trochę niedobrze czytamy tych greckich nauczy-
cieli. Czytamy chyba trochę niedobrze, bo nie dostrzegamy w ich
my(cid:305)leniu – tak jak nale(cid:335)a(cid:284)oby, z ca(cid:284)ą jaskrawo(cid:305)cią – tej tragicznej,
nicującej jednorodno(cid:305)ci początku i ko(cid:286)ca. Ani tego zw(cid:284)aszcza, (cid:335)e
bez początku – takiego początku, jaki zosta(cid:284) nam dany (niczym
zgubny prezent Danaów) – nie by(cid:284)oby drogi nocy, jaką i(cid:305)ć musi-
my. Nie by(cid:284)oby drogi ku (cid:305)mierci, ku wyzięb(cid:284)ej otch(cid:284)ani bez dna.
My(cid:305)lę te(cid:335), choć mo(cid:335)e tu się mylę, (cid:335)e nieobca im by(cid:284)a taka
wizja, która – na przyk(cid:284)ad wbrew mitycznemu my(cid:305)leniu, tak(cid:335)e
my(cid:305)leniu Nietzschego, a na podobie(cid:286)stwo Koheleta – (cid:284)ączy, ze
(cid:305)wiadomo(cid:305)cią absolutnej grozy i absolutnej nico(cid:305)ci, ko(cid:284)owe i li-
nearne rozumienie czasu w jedną zwartą strukturę. W tej struktu-
rze dzieje wszelkiego bytu bieg(cid:284)yby rzeczywi(cid:305)cie w obwodzie, od
16
nico(cid:305)ci do nico(cid:305)ci, od prochu do prochu, ale nic dwa razy nie mo-
g(cid:284)oby się zdarzyć, nic powtórzyć. I nie by(cid:284)oby wcale – jak pragną(cid:284)
Marek Aureliusz w swoim, tak(cid:335)e upiornym, obrazie wiekuistej
apokatastazy – wielu Sokratesów przed Sokratesem ani wielu So-
kratesów po Sokratesie, a tylko jeden jedyny, nigdy niewracający
do istnienia, do bytu, mistrz z Aten.
Tak czy siak, początek zas(cid:284)uguje na taką samą odrazę jak ko-
niec, na taki sam bunt. A nawet na co(cid:305) bardziej radykalnego.
Tymczasem księgi (cid:305)więte i nie(cid:305)więte – niczym pijany p(cid:284)otu
– trzymają się początku i szukają w nim oparcia. I przywiązują
do(cid:286), jakby by(cid:284)o do czego, jaką(cid:305) szczególną wagę. Ich s(cid:284)owa są
przy tym odmierzone, stanowcze, patetyczne, prowokacyjne, nie
znoszące sprzeciwu:
„Na początku Bóg stworzy(cid:284) niebo i ziemię” (Rdz 1,1);
Na początku by(cid:284) wodór*;
„Na początku by(cid:284)o S(cid:284)owo” (J 1,1);
„Na początku by(cid:284)a chuć”**.
I tylko Paul Valéry, jedyna znana mi osoba pióra, lekcewa(cid:335)y(cid:284)
początek i nie zamierza(cid:284) poddać się jego zgubnemu dyktatowi,
nie chcąc z tego względu napisać powie(cid:305)ci, gdy(cid:335) nieodwo(cid:284)alnie
musia(cid:284)aby się ona zaczynać od potwornego bana(cid:284)u („Markiza
wysz(cid:284)a z domu o dziewiątej”), od razu unicestwiającego wszel-
ki sens, wszelką warto(cid:305)ć. Wielu jednak nie mia(cid:284)o jego heroizmu
i przybiera(cid:284)o w swoich koronnych dzie(cid:284)ach patetyczny ton De-
miurga, jego apokaliptyczny timbre: „Rok 1647 by(cid:284) to dziwny rok,
w którym rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowa(cid:284)y jako-
we(cid:305) klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.
Jedni zatem autorzy ksiąg (cid:305)więtych i nie(cid:305)więtych ustanawiają
„od początku” ca(cid:284)e (cid:305)wiaty i za(cid:305)wiaty, inni tylko swoje – mniejsze
albo większe, ale zawsze mityczne – ojczyzny. Pierwiastkowe jed-
nak dla takiego kultu początku jest tak naprawdę przywiązanie
* Tytu(cid:284) g(cid:284)o(cid:305)nej swego czasu ksią(cid:335)ki Hoimara von Ditfurtha (prze(cid:284). Anna
Danuta Tauszy(cid:286)ska, Warszawa 1989).
** Pierwsze zdanie Requiem aeternam Stanis(cid:284)awa Przybyszewskiego.
17
nie do mitu, ale do Logosu, do Rozumu i S(cid:284)owa – zawsze wiel-
kimi literami – które tak naprawdę kamufl ują zaledwie ukryty
w idei początku plan destrukcji.
Ale nie da się ostatecznie tym sposobem ukryć, (cid:335)e początek
– taki początek, jaki zosta(cid:284) nam pisany – niesie w sobie nasz ko-
niec. Nie da się te(cid:335) usprawiedliwić tego albo innego jego sprawcy.
Nie ma on bowiem – poza S(cid:284)owem, poza Logosem – (cid:335)adnego
usprawiedliwienia, (cid:335)adnego alibi. (cid:304)mierć wszystkiego, co (cid:335)yje,
podwa(cid:335)a wszak zawsze jego natchnione s(cid:284)owa, jego wieszczy ton,
jego obietnice.
Tak naprawdę – wiedzia(cid:284) to chocia(cid:335)by Bu(cid:284)hakow – wszystko
przecie(cid:335), czyli (cid:335)ycie, zaczę(cid:284)o się zapewne dlatego, (cid:335)e to „nasza
Annuszka rozla(cid:284)a olej”. Albo jako(cid:305) podobnie. Szczegó(cid:284)y nie są
zresztą wa(cid:335)ne, wa(cid:335)ny jest plan ogólny, wa(cid:335)ny zamiar.
Zawsze to czu(cid:284)em, zawsze przeczuwa(cid:284)em. Od dziecka. Od
pierwszej chwili bólu. A teraz, po up(cid:284)ywie tak wielu ciemnych lat
(cid:335)ycia, ju(cid:335) wiem. Wiem – i kwita. I umiem sobie odpowiedzieć,
skąd ten taniec, taniec (cid:335)ycia i (cid:305)mierci – w jednym ciele, w jed-
nej duszy, w (cid:305)wiecie doko(cid:284)a. Skąd labirynt, który ko(cid:286)czy się tępą
i czarną (cid:305)cianą, do której wreszcie docieramy w naszych pląsach
(cid:305)więtego Wita.
To zatem dar czartowski, prezent jednocze(cid:305)nie pod(cid:284)y, nie-
chlujny i nieporadny, bo u początku zawsze jest który(cid:305) po(cid:305)ledniej-
szy „w(cid:284)adca much”, który(cid:305) diabolus minor. I nie musi się on wcale
pochylać nad kolebką, nie musi – niczym z(cid:284)a czarownica z ba(cid:305)ni
o (cid:305)piącej pannie – manipulować spektakularnie wrzecionem czy
te(cid:335) szyd(cid:284)em, które i tak wyjdzie z worka. Ukąszenie (cid:335)mii, ukąsze-
nie heglowskie, kopniaki losu, rany i razy nieprzytomne (cid:335)ycia –
wszystko to tylko bowiem rekwizyty z dawna ju(cid:335) dane i zadane,
zrządzone u początku w(cid:284)a(cid:305)nie, u początku, ku któremu nie chce
wcale – uporczywie i upiornie – sięgać nasz wzrok otumaniony
przez mistrzów z rozmaitych kazalnic i uczonych w Pismach.
Ale czasem ostatecznie sięga. Sięga w przera(cid:335)eniu, buncie
i w g(cid:284)odzie prawdy – jakakolwiek by ona by(cid:284)a. A jest wiekuista
i bolesna.
18
Wiekuista i bolesna jak – niestety – jej dawca i w(cid:284)odarz,
jak Demiurg. Jak ów posępny animator Annuszki, która rozla-
(cid:284)a olej. Jak jej rzekomo niebia(cid:286)ski, rzekomo dobry i rzekomo
sprawiedliwy „macher”. I dawca początku z jego zawsze z(cid:284)ym
zako(cid:286)czeniem.
Kiedy więc czytam jego programowy manifest – zwany Księ-
gą Rodzaju, czyli Księgą Zrodzenia ((cid:305)wiata i ludzi) – burzy się
moja krew, burzy się moja dusza, do której Demiurg ro(cid:305)ci sobie
pretensje, choć nie jego to dzie(cid:284)o i nie jego to sprawa. Amen.
Zło, które jest w powietrzu
Pobierz darmowy fragment (pdf)