Darmowy fragment publikacji:
Stefania Jagielnicka‑Kamieniecka
„Zabójstwo z urojenia”
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o., 2014
Copyright © by Stefania Jagielnicka‑Kamieniecka, 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
Zdjęcie okładki: © goccedicolore – Fotolia.com
ISBN: 978‒83‒7900‒234‒4
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Chopina 9, pok. 23, 62‑510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 665‑955‑131
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
e‑mail: wydawnictwo@psychoskok.pl
Rozdział
Małżeństwo z wyrachowania
Brygida siedziała na ławce w wiedeńskim Stadtparku i przy-
glądała się swym polakierowanym na brązowo paznokciom.
Spod dużych słonecznych okularów po jej policzkach spły-
wały łzy. Wyglądała malowniczo w bawełnianej rdzawej mini-
sukience odsłaniającej jej długie nogi, założone kokieteryjnie
jedna na drugą.
Zdjęła okulary i wyjęła z torebki puderniczkę. „Śliczna je-
stem” – pomyślała, uśmiechając się do odbicia swej zmysłowej
twarzy z kocimi zielonymi oczyma, okolonej burzą długich,
kasztanowych włosów. „I co z tego?” – wzruszyła ramionami.
„Nigdy dotąd nie poznałam miłości”.
Delikatnie osuszyła łzy, by nie zetrzeć makijażu. Z zadowo-
leniem stwierdziła, że tusz na rzęsach się nie rozpuścił. Z głę-
bokim westchnieniem wstała i wolnym krokiem ruszyła przed
siebie. Z pobliskiej ławki podniósł się natychmiast przystoj-
ny blondyn w ciemnych okularach i podążył za nią. Kobieta
doszła do stawu. Stanęła nad nim, wyjęła z torebki bułkę i po
kawałeczku zaczęła ją rzucać dzikim kaczkom. Starała się ce-
lować wprost do dziobów ulubionych ptaków, ale nie zawsze
się jej to udawało.
– Już dobrze? – usłyszała za plecami barytonowy głos.
(cid:30)
Odwróciła się gwałtownie, mierząc wzrokiem intruza. „Bez-
czelny typ. Polak” – pomyślała, rozpoznając po jego wymowie.
Mężczyzna zdjął okulary i patrzył jej w oczy, głęboko i współ-
czująco. Miał tak ujmujący wyraz twarzy i tak ciepłe spojrzenie,
że bezwiednie uśmiechnęła się do niego.
– Przepraszam, jeśli jestem nachalny, ale… widziałem, że
pani płakała… Taka piękna pogoda. Po co się smucić? – mówił
dalej, ośmielony jej uśmiechem.
– Nie mam powodów do radości – odpowiedziała po polsku.
– Jak to nie? – zaoponował. – Jest pani młoda, piękna, zdro-
wa… Przepraszam, czy dałaby się pani zaprosić przez rodaka
na kawę do tego przyjemnego lokalu nad kanałem? Nazywam
się Emil Korusiewicz.
Przyjrzała się mu dokładnie. „Przystojniak” – pomyślała.
„Elegancik”. Był w jej typie. Opalony blondyn z ciemnymi oczy-
ma, starannie ogolony. Jego sportowa koszula w beżowo-brązo-
wą kratę pachniała świeżością. Płócienne spodnie koloru khaki
miały zaprasowane kanty. Po raz pierwszy spotkała tu kogoś ta-
kiego. Tacy ludzie nie przychodzili do Stadtparku wypełnionego
tłumem miejskiej gawiedzi.
Zawahała się przez moment. „Czemu nie?” – zastanawiała
się. „Facet wygląda przyzwoicie, jest sympatyczny… Ale… bo
ja wiem?”
– Przecież to nic zobowiązującego – namawiał ją. – Jest tak
gorąco. To niespotykane w październiku. Napijemy się czegoś
zimnego.
– Okay, chętnie się ochłodzę – zdecydowała w końcu. – Mam
na imię Brygida.
– Super! Cieszę się, że się pani zgodziła.
(cid:20)
*
Usiedli na tarasie, tuż nad kanałem. Ściągali powszechną uwa-
gę, gdyż widok tak wytwornej pary był tu czymś niezwykłym.
Oboje byli wyjątkowo urodziwi i eleganccy. Stanowili w tym
miejscu niecodzienne zjawisko. W rudo-brązowych barwach
dobrani byli do siebie nawet kolorystycznie.
– Skąd pani się tu wzięła? Mieszka pani w Wiedniu? – za-
ciekawił się.
– Mieszkam w pobliżu. Wpadam tu, gdy mi smutno, by na-
karmić kaczki. To mi poprawia nastrój. A pan? Co pan tu robi?
– Przyjechałem w odwiedziny do brata. Oboje z bratową są
w pracy, więc włóczę się sam po Wiedniu.
– Mieszka pan w Polsce?
– Tak. W Warszawie. A pani? Skąd pani pochodzi.
– Z Katowic.
– Tęskni pani za ojczyzną?
– Szczerze mówiąc – nie. Po śmierci rodziców przestałam jeź-
dzić do Katowic, bo fatalnie się tam czułam. To ponure miasto…
I ludzie ponurzy. Nikt się nie uśmiecha, nikt nie stara się być
uprzejmym, nikt do nikogo nie zagaduje w miejscach publicznych,
nikt nie żartuje, tak jak się to tutaj dzieje… Wiedeń jest kolorowy,
piękny, bogaty! Mieszkam tu już od dziesięciu lat i zdążyłam go
pokochać. Jego mieszkańcy są o wiele sympatyczniejsi od Pola-
ków. Kulturalniejsi, mądrzejsi, spokojniejsi… Z jednej strony są
powściągliwi, bardziej opanowani, a z drugiej pogodni, radośni.
Tutaj ludzie dyskutują, w Polsce wszyscy wiecznie się kłócą. Polity-
cy, dziennikarze, przeciętni ludzie. Wszyscy są rozhisteryzowani,
zdezorientowani… Najgorsze jest to… straszliwe chamstwo i…
(cid:18)
Mężczyzna przerwał jej:
– Przesadza pani. To tylko w mediach tak wygląda. Trzeba
trzymać się od tego z daleka i można żyć w Warszawie nie go-
rzej niż w Wiedniu… Istnieją dwie Polski. Kulturalna i cham-
ska, którą należy ignorować… Ale ma pani chyba w Katowicach
krewnych, koleżanki. Nie ma pani ochoty ich odwiedzić?
– Od dziesięciu lat nie utrzymuję z nimi kontaktu.
– Pani jest mężatką, prawda? – zmienił temat, dotykając jej
obrączki.
– A pan nie jest żonaty?
– Rozwiodłem się niedawno.
– Zazdroszczę panu. Ja… bardzo bym chciała…
– O, to wiem, dlaczego jest pani taka smutna. Nie ma nic
gorszego niż życie w niedobranym związku… Czy mają pań-
stwo dzieci?
– Na szczęście nie.
– Na szczęście? – zdziwił się. – No tak, to lepiej, jeśli zamie-
rza się pani rozwieść – dodał po chwili.
Nagle zadzwoniła jej komórka. Brygida wyjęła ją z torebki.
– No, słucham – odezwała się znudzonym tonem.
– …
– Zwariowałeś? – krzyknęła. – Teraz? Natychmiast? Nie wie-
działeś o tym wcześniej? Nie jestem ubrana. Mowy nie ma.
– …
– No, dobrze, zrobię, jak sobie życzysz – rzekła zrezygnowa-
nym tonem i wyłączyła się.
– Przepraszam – zwróciła się do swego towarzysza. – No wi-
dzi pan – rozłożyła bezradnie ręce. – Mąż wzywa – rzekła z prze-
kąsem. – Nie zdążyliśmy nawet wypić kawy.
(cid:17)
– Jaka szkoda! – zmartwił się. – Może spotkalibyśmy się ju-
tro, albo pojutrze? Zostaję w Wiedniu do końca tygodnia. – Wy-
jął z portfela wizytówkę. – Tutaj ma pani numer mojej komórki.
Proszę zadzwonić, gdy będzie pani miała trochę czasu dla mnie.
Spojrzała na wizytówkę. Mgr Emil Korusiewicz, Psychotera-
peuta – przeczytała ze zdumieniem. Rzuciła okiem na adres. „Ma
gabinet na Krakowskim Przedmieściu” – stwierdziła z uznaniem.
– O, jest pan psychoterapeutą. Ja też chciałam studiować
psychologię – uśmiechnęła się do niego zalotnie. – Zadzwonię
jutro przed południem.
– Proszę sobie nie przeszkadzać i spokojnie poczekać na sok
i kawę – dodała, widząc, że on wstaje z zamiarem odprowadze-
nia jej.
Uścisnęli sobie dłonie. Mężczyzna usiadł z powrotem i pa-
trzył za nią, podziwiając jej wysoką, szczupłą postać, kołyszącą
z wdziękiem biodrami niczym modelka na wybiegu.
„Zjawiskowa uroda” – myślał z zachwytem. „Samo patrzenie
na nią to prawdziwa przyjemność… Nic dziwnego, że niezbyt
szczęśliwa w małżeństwie. Takie piękności są prześladowane za-
zdrością i zdradzane, gdyż ich mężowie starają się w ten sposób
pokonać poczucie niższej wartości. Tym bardziej, że dla innych
kobiet piękna żona stanowi wyzwanie, romans z takim mężczy-
zną utwierdza je w przekonaniu własnej atrakcyjności”.
Brygida zainteresowała go nie tylko ze względu na urodę,
lecz również dlatego, że obudził się w nim zawodowy odruch
niesienia pomocy osobom załamanym psychicznie. Było mu jej
żal. „Taka piękna, bogata kobieta, a tak nieszczęśliwa” – myślał
ze współczuciem.
(cid:16)
Rozdział ?
Uwięziona w złotej klatce
Brygida leżała w błękitnym peniuarze na empirowej kanapie.
Jej mąż wyszedł zaraz po śniadaniu, a ona nie miała ochoty
na ubieranie się i robienie makijażu. Na nic nie miała ocho-
ty. Jak co dzień. Wiecznie była znudzona, zdegustowana. Tym
razem jednak było coś, co ją pobudzało do marzeń.
– Emil… Emil – wyszeptała. – Hmm… Ładne imię.
To spotkanie poruszyło w jej sercu najczulsze struny. Od
czasu tragicznej śmierci rodziców z nikim nie rozmawiała po
polsku. W środowisku, w którym przebywała, nie było Polaków.
Tymczasem ona wciąż myślała w ojczystym języku, czytała pol-
skie gazety i książki, oglądała polską telewizję. Jednak zżymała się
na wszystko, co działo się w jej kraju. Nie wyobrażała sobie życia
w nim. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wciąż się nim interesuje.
„Psychoterapeuta. Chyba zamożny. Ma gabinet w centrum
Warszawy… Z takim to i w Polsce można by żyć” – rozmarzyła
się. „Piękny mężczyzna! Pociągający, sympatyczny…”
– Ani mi się waż! – usłyszała w mózgu głos matki. – Źle ci? Ży-
jesz sobie jak hrabianka. Mąż nosi cię na rękach. Spełnia wszyst-
kie twoje zachcianki. Uważaj, żebyś nie zrobiła jakiegoś głupstwa.
– Łatwo ci mówić, bo nie musisz z nim sypiać! – krzyknęła
ze złością.
(cid:15)
– Wytrzymałaś z nim już dziesięć lat. Czas najwyższy, żebyś
się do niego przyzwyczaiła.
„Cholera jasna, to babsko nawet po swojej śmierci nie daje mi
spokoju” – pomyślała z niechęcią. „Nigdy się od niej nie uwol-
nię… Przecież nie jestem schizofreniczką. Ona naprawdę wciąż
mną rządzi z zaświatów… Siedzi w moim mózgu…”. – Machnęła
ręką z rezygnacją i wstała, by się ubrać.
Miała wyrzuty sumienia z powodu nienawiści do matki. Tak
naprawdę znienawidziła ją dopiero po jej śmierci, gdyż ubzdura-
ła sobie, że jej dusza zagnieździła się w jej własnej świadomości.
Często słyszała w swej głowie jej głos wydający rozkazy. Naj-
gorsze były ordynarne przekleństwa, które sama wypowiadała,
choć nigdy nie czyniła tego przed śmiercią matki. Widziała ją
wiecznie rozczochraną, naburmuszoną, palącą papierosa i na-
rzekającą na przemęczenie wynikające z tego, że dom był wiecz-
nie pełen krewnych ugaszczanych ob(cid:10)tymi posiłkami. Mimo,
że w domu się nie przelewało, kupowała i gotowała o wiele za
dużo. Sporo zachodu miała też z dwoma psami i trzema kotami,
którymi zajmowała się z samozaparciem. Brygida znienawidziła
tych wszystkich obżerających się i upijających gości. Od czasu
wyjścia za mąż nie utrzymywała z nimi kontaktów. Gdy jej ro-
dzice zginęli w wypadku drogowym, urządziła dla nich oczy-
wiście stypę, lecz w krótkim czasie pozostawiła ich samych przy
stole, gdyż rozpacz z powodu utraty rodziców nie pozwoliła jej
uczestniczyć w tej uczcie.
Usiłowała przypomnieć sobie matczyną czułość, pieszczo-
ty… Przecież ona musiała ją kochać. Niestety, okazywała jej to
tylko we wczesnym dzieciństwie. Później traktowała ją w spo-
sób apodyktyczny.
(cid:11)
Zaczęło się od snu, który nawiedził ją w nocy po pogrzebie
rodziców. Ujrzała rozpromienioną matkę, odmłodzoną, z czar-
nymi lokami wokół głowy. Taką, jaką pamiętała z czasów wcze-
snego dzieciństwa.
– Teraz dopiero będę mogła ci pomagać, bo jestem wszędzie
i wszystko widzę – powiedziała. – Nie odstąpię cię ani na krok.
Będę cię prowadzić za rękę…
W tym momencie obudziła się. Nie wiedziała, czy cieszyć
się, czy martwić. Bo jak dotąd nie wyszła dobrze na słuchaniu
matki. To nieudane małżeństwo to był jej pomysł. Brygida dała
się do niego przekonać, choć od początku czuła obrzydzenie do
przyszłego męża.
Od najwcześniejszych lat stanowiła obiekt westchnień kole-
gów. Wszyscy się w niej podkochiwali. Jednak żaden nie ośmielił
się do niej zbliżyć. Była wyniosła i nieprzystępna. Ale tuż przed
maturą sama się zakochała. W młodym nauczycielu matematy-
ki. Gdy zwierzyła się z tego matce, ta ją ofuknęła:
– Chcesz całe życie sprzątać, gotować, prać? Jesteś taka pięk-
na, stać cię na bogatego męża, żebyś nie musiała męczyć się tak,
jak ja.
Dała się przekonać, bo istotnie nie wyobrażała sobie, jak stoi
przy garach, gdyż matka nie dopuszczała jej do kuchni.
– Dlaczego nie chcesz, by Brygida pomagała ci w weekendy?
– spytał kiedyś nieśmiało jej ojciec. – Spraszasz wiecznie wszyst-
kich krewnych i masz mnóstwo pracy z gotowaniem.
– Nie zamierzam wychowywać jej na kucharkę, tylko na wiel-
Przed świętami dziewczyna ciekawa była pieczenia ciast, lecz
matka czyniła to w nocy, bo twierdziła, że czyjaś obecność jej
ką damę.
(cid:9)(cid:8)
przeszkadza. A potem w czasie Wigilii usypiała przy stole, ku
konsternacji zaproszonych gości. Brygida nie znosiła świąt, gdyż
kojarzyły się jej z widokiem zaniedbanej, przemęczonej matki
siedzącej przy stole z ponurą miną.
Kobieta przez wiele lat leczyła się z bezpłodności, więc gdy
wreszcie urodziła córeczkę, zwariowała na jej punkcie. Chuchała
na nią i dmuchała, nacierała olejkami, lakierowała jej paznok-
cie, stroiła w szyte własnoręcznie sukieneczki. Wyobrażała so-
bie, że jej córka wyjdzie bogato za mąż i… będzie sobie „leżeć
i pachnieć”.
Dziewczynka była grzeczna, posłuszna, dobrze się uczyła.
Miała dobre serce. Kochała rodziców, współczuła im trudnej sy-
tuacji materialnej. Gdy podrosła, rwała się do pomagania matce,
lecz ta nie pozwalała jej niczym się zająć.
– Połamiesz sobie paznokcie… Przeszkadzasz mi tylko! –
krzyczała. – Idź do swojego pokoju.
Brygida wracała do książki. Z lektury powieści wysnuła prze-
konanie, że wielka miłość zawsze kończy się tragicznie. A pod
wpływem matki bała się małżeństwa. Współczuła jej i ugrun-
towywała się w przekonaniu, że nie istnieje nic gorszego od za-
jęć domowych.
Marzyła o karierze (cid:10)lmowej.
– Chcę zostać aktorką – oświadczyła, zamierzając złożyć po-
danie do szkoły (cid:10)lmowej w Łodzi.
– Oszalałaś? – oburzyła się jej matka. – Aktorki to dziwki
i narkomanki. To kurewski zawód. Ciężka harówka. Chcesz ca-
łymi dniami i wieczorami pracować? Z twoją urodą możesz so-
bie pozwolić na „nicnierobienie”. Musisz znaleźć bogatego męża,
który zapewni ci luksusowe życie. Sprzątaczkę, kucharkę, niańkę
(cid:9)(cid:9)
do dzieci. Tak, jak to zrobiła ciotka Elwira. A wtedy będziesz
miała dużo czasu na swoje ulubione czytanie. Będziesz sobie
chodziła do teatru, do opery, na koncerty, do kina.
Ojciec próbował ją poprzeć, ale oboje, zarówno on jak i jego
córka, mieli słaby charakter. Byli tak zahukani przez dominującą
panią domu, że nie mieli nic do powiedzenia. Dla świętego spoko-
ju potulnie zgadzali się z nią we wszystkim, by uniknąć awantur.
Przyznać należy, że mieli przy niej wygodne życie. Wszystkie tro-
ski i prace brała na siebie. Sama troszczyła się o dom i o to, by na
niczym im nie zbywało. Mąż stanowił dla niej tylko „maszynkę do
robienia pieniędzy”, na niedostatek których wiecznie narzekała.
Gdy Brygida zdała maturę, nadszedł czas na szukanie odpo-
wiedniego dla niej męża. Jednak w Polsce nie było zbyt wielu
kandydatów, którzy zaspokajaliby aspiracje jej matki. Postano-
wiła wysłać córkę do Wiednia, do swej młodszej siostry Elwiry,
która, pracując tam jako barmanka w drogim hotelu, poznała
milionera, wyszła za niego za mąż i wiodła żywot wymarzony
przez jej starszą siostrę dla własnej córki.
Kiedy dziewczyna poznała w Wiedniu swego obecnego męża,
jej matka zdecydowała, że powinna za niego wyjść. Wprawdzie
Harald przekroczył pięćdziesiątkę i w niczym nie przypominał
księcia z bajki, o jakim dziewczyna skrycie marzyła, to jednak
mógł jej zapewnić beztroskie życie. Był zamożnym biznesme-
nem. Wahała się, czy nie należałoby poczekać na innego kan-
dydata, na prawdziwą miłość. Jednak matka suszyła jej głowę
i usilnie przekonywała do tego małżeństwa.
– Myśl o tym, żeby mieć pieniądze i wygodę. Ja wyszłam z mi-
łości i co mi z tego przyszło? Uczucie szybko wygasa, gdy żyje się
w niedostatku i jest się przytłoczoną domowymi obowiązkami.
(cid:9)(cid:7)
Po długim ociąganiu się, uległa matce. Początkowo olśnio-
na była luksusem, wspaniałymi podróżami, obracaniem się
w wytwornym towarzystwie. Poznała wiedeński high life. Jed-
nak mimo wybitnej urody była zakompleksiona. Deprymował
ją brak wykształcenia i cudzoziemski akcent. Prześladowało
poczucie wyobcowania. A najgorsze było obrzydzenie do gru-
bego i łysego męża.
Nigdy dotąd nie zaznała miłości, gdyż w Polsce pilnowała jej
matka, a w Austrii mąż. W Wiedniu poznała wielu młodych, za-
możnych, przystojnych mężczyzn, którzy z pewnością bardziej
by jej odpowiadali. Zdarzało się jej w którymś zakochać, lecz jej
zazdrosny małżonek otoczył ją personelem szpiegującym każdy
jej krok. Wystarczyło, by uśmiechnęła się do jakiegoś adoratora,
a już czekała ją scena zazdrości, po której jej mąż natychmiast
ją przepraszał, starał się udobruchać prezentami, podróżami,
spełnianiem wszelkich jej zachcianek, byleby odciągnąć ją od
ewentualnego kochanka. Ten człowiek wiecznie drżał z obawy,
że ją straci, że ktoś mu ją zabierze.
A ona czuła się jak ptak uwięziony w złotej klatce.
*
Podczas robienia makijażu zdecydowała, że spotka się z sym-
patycznym Polakiem. Wprawdzie obawiała się awantury, gdy
doniosą o tym Haraldowi, jednak postanowiła zaryzykować.
Przygotowała sobie bajeczkę o spotkaniu z kuzynem z Polski.
Zadzwoniła do Emila i umówiła się z nim w słynnej kawiarni
Sachera.
(cid:9)(cid:30)
Pobierz darmowy fragment (pdf)