Darmowy fragment publikacji:
(cid:163)
(cid:106)
(cid:38)
(cid:42)
(cid:47)(cid:38)(cid:56)(cid:1)(cid:58)(cid:48)(cid:51) (cid:1)(cid:53)(cid:42)(cid:46)(cid:38)(cid:52)
(cid:35)(cid:38)(cid:52)(cid:53)(cid:52)(cid:38)(cid:45)(cid:45)(cid:42)(cid:47)(cid:40)(cid:1)(cid:34)(cid:54)(cid:53)(cid:41)(cid:48)(cid:51)(cid:52)
(cid:56)
(cid:48)
(cid:52) (cid:38) (cid:47) (cid:52) (cid:34) (cid:36) (cid:43) (cid:34) (cid:49)
(cid:47)(cid:38)(cid:56)(cid:1)(cid:58)(cid:48)(cid:51)K(cid:1)(cid:53)(cid:42)(cid:46)(cid:38)(cid:52)
(cid:35)(cid:38)(cid:52)(cid:53)(cid:52)(cid:38)(cid:45)(cid:45)(cid:42)(cid:47)(cid:40)(cid:1)(cid:34)(cid:54)(cid:53)(cid:41)(cid:48)(cid:51)(cid:52)
(cid:52) (cid:38) (cid:47) (cid:52) (cid:34) (cid:36) (cid:43) (cid:34)
Tytu³y 2006 roku:
Alex Kava –
Elizabeth Flock –
Z³o konieczne
Emma i ja
W sprzeda¿y od 24 marca
Erica Spindler –
Sharon Sala –
Zagubieni
Morderca bierze wszystko
W sprzeda¿y od 21 kwietnia
M.J. Rose –
Shannon Drake –
Kl¹twa
Schemat zbrodni
W sprzeda¿y od 5 maja
Heather Graham –
Erica Spindler –
Zatoka Huraganów
Zakazany owoc
W sprzeda¿y od 19 maja
Diana Palmer –
Heather Graham –
Przed œwitem
Œmieræ na parkiecie
W sprzeda¿y od 16 czerwca
Informacje o serii New York Times Bestselling Authors
oraz
www.miraksiazki.pl
sklep internetowy
na stronie:
Tytuł oryginału:
Missing
Pierwsze wydanie:
MIRA Books, 2004
Opracowanie redakcyjne:
Graz˙yna Ordęga
Korekta:
Ewa Popławska
ã by Sharon Sala 2004
ã for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin
Enterprises sp. z o.o. Warszawa 2006
Wszystkie prawa zastrzez˙one, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej ksiąz˙ce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych
– z˙ywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o.
00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4
Skład i łamanie: COMPTEXTÒ, Warszawa
Druk: ABEDIK
ISBN 83-238-1717-0
ISBN 978-83-238-1717-8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wes Holden był doświadczonym z˙ołnierzem
i dlatego instynktownie wyczuł, z˙e jest obserwowa-
ny. Pachnąca miętą warstwa piany do golenia,
pokrywająca jego twarz, dawała mu złudne poczu-
cie bezpiecznej anonimowości. Boz˙e, znowu go
dopadli... Kiedy podniósł wzrok, najpierw napotkał
w lustrze swoje odbicie, potem zobaczył wnętrze
pokoju za plecami. Gdy jego spojrzenie zatrzymało
się na stojącej w cieniu kobiecie, stłumił jęk.
Powinien był się domyślić.
To tylko Margie.
Na jej twarzy malował się wyraźny strach.
Wiedział, z˙e to z jego powodu, ale nie umiał temu
zaradzić. Znał ją od dzieciństwa, kochał od cza-
sów szkoły średniej, a od piętnastu nazywał z˙oną.
Wyczuwało się między nimi napięcie, ale nie
miało nic wspólnego z jego ostatnią misją, która
zaprowadziła go w poszukiwaniu Osamy bin
Ladena najpierw do Afganistanu, a potem, gdy
prezydent wypowiedział wojnę, do Iraku.
5
Tak jak kaz˙da z˙ona z˙ołnierza, Margie wiedzia-
ła, z˙e jej mąz˙ gotów jest poświęcić z˙ycie dla
ojczyzny. Jednak teraz trwała regularna wojna,
a to zmieniało postać rzeczy. Przeraz˙ona Margie
z zapartym tchem co wieczór śledziła wiadomości
na kanale CNN, modląc się, by w telewizyjnej
relacji mignęła twarz męz˙a.
Nigdy nie zapomni dnia, kiedy po otwarciu
drzwi ujrzała na progu dwóch oficerów i kapelana
wojskowego. Z jej ust wydobył się rozdzierający
krzyk. Minęło trochę czasu, zanim dotarło do niej,
z˙e jej męz˙a, pułkownika Johna Wesleya Holdena
uwaz˙a się jedynie za zaginionego i nie ma z˙ad-
nych dowodów świadczących o jego śmierci.
Zaginiony podczas operacji wojskowej.
Cztery słowa, które niemal przywiodły ją do
szaleństwa.
Następny miesiąc przez˙yła w dziwnym stanie
zawieszenia pomiędzy kompletnym odrętwie-
niem i napadami poraz˙ającego lęku. Zwierzyła
się później Wesleyowi, z˙e gdyby nie ich syn,
Michael, skończyłaby w kaftanie bezpieczeństwa.
Wesley znów pomyślał o tych strasznych ty-
godniach, które spędził w niewoli. Po jakimś cza-
sie zwątpił, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoją ro-
dzinę. Otrząsnął się i wrócił do golenia. Chciał
wyglądać schludnie przed porannym spotkaniem
z psychiatrą wojskowym. Uzmysłowił sobie, z˙e
choć w słonecznej Georgii z˙ycie toczyło się leni-
wym rytmem, to w Fort Benning sprawy miały się
zupełnie inaczej.
6
Po chwili usłyszał tupot dziecięcych nóz˙ek. Do
jego uszu dobiegł głos Margie, która prosiła
synka, z˙eby nie biegał po domu, ale chwilę
później Mikey wpadł do łazienki i ledwo wy-
hamował przed szafką.
– Spokojnie, kolego – napomniał go Wes.
– Omal nie rozminąłeś się z lotniskiem.
Pięcioletni Michael John Holden roześmiał się
radośnie, odgarnął włosy z oczu i obdarzył ojca
przeciągłym spojrzeniem.
– Tatusiu?
Wes westchnął i przycisnął ostrze do policzka.
– Słucham?
– Czy pewnego dnia będę miał taki zarost
jak ty?
Wesley ukrył szeroki uśmiech i opłukał ma-
szynkę pod strumieniem gorącej wody.
– Oczywiście... kiedyś. Musisz trochę podros-
nąć, zanim na twojej buzi pojawi się zarost.
– Czy zdąz˙y urosnąć do Boz˙ego Narodzenia?
– spytał chłopczyk.
Wes poczuł dziwne ukłucie w sercu.
– Tak, Mikey, na pewno.
Zadowolony z odpowiedzi chłopczyk usadowił
się na krześle i zaczął zasypywać ojca gradem
pytań, rozśmieszając go do łez. Mikey nie od-
rywał oczu od ojca, więc po chwili Wes poddał się
i przystąpił do ich codziennego rytuału. Wyjął
ostrze z maszynki, wręczył ją synkowi, postawił
go na szafce i nałoz˙ył mu na buzię cienką warstwę
pianki.
7
– Przećwiczymy to, dobrze, synku?
– Dobrze – odpowiedział chłopczyk, po czym
z przejęciem pociągnął maszynką po buzi i obe-
jrzał się w lustrze.
– Popatrz, tatusiu, jestem prawie tak dorosły
jak ty.
– Tak, synku, zgadza się – odparł Wesley,
patrząc z rozczuleniem, jak synek naśladuje jego
miny i gesty.
W chwilę później Mikey uznał, z˙e jest ogolo-
ny i z powrotem usadowił się na szafce, a Wes
skończył się golić. Wrócił myślami do misji
w Afganistanie. W chwili jego wyjazdu Michael
miał zaledwie cztery lata i interesował się prze-
de wszystkim kreskówkami. Teraz miał prawie
i zastanawiał się, kiedy zacznie się
sześć lat
golić... Kiedy mały Mikey zdąz˙ył
tak bardzo
wydorośleć? Jak zwykle podczas takich rozwa-
z˙ań Wesley poczuł się winny. Ominęło go bar-
dzo duz˙o waz˙nych rzeczy, a przeciez˙ jego miej-
sce było przy rodzinie. Wrócił do nich, ale stał
się innym człowiekiem. Dręczyły go nocne ko-
szmary, nie umiał zapomnieć o okropnościach
wojny.
Zaburzenia wskutek stresu pourazowego.
ZSPU.
Niewinny skrót paskudnego problemu.
Diagnozę przyjął spokojnie. Według niego le-
karze wojskowi, ale nie tylko oni, wymyślili
rejestr chorób i dolegliwości, bo kiedy coś jest
nazwane, łatwiej przyporządkować temu konkret-
8
ne symptomy. Osobiście Wes uwaz˙ał taką działal-
ność słuz˙by zdrowia za przejaw godny sklasyfiko-
wania i nazwania...
Uratowali go, wysłali do domu, z˙eby się wy-
kurował, a gdy pewnego dnia uznają, z˙e znów
jest zdolny do słuz˙by wojskowej, poślą go z po-
wrotem do Iraku. Jednak jego rekonwalescencja
nie przebiegała tak szybko, jak zakładano. Cza-
sami nachodziły go wątpliwości, czy ta kuracja
w ogóle odniesie poz˙ądany skutek. Tymczasem
będzie kochał się z z˙oną i obserwował, jak rośnie
ich syn.
Juz˙ prawie kończył golenie, gdy usłyszał z uli-
cy głośny huk z rury wydechowej śmieciarki.
Z˙ołądek podszedł mu do gardła. Odruchowo schy-
lił się i chciał rzucić do ucieczki, lecz szybko
przyszło otrzeźwienie. Widok syna uspokoił go
i przekonał, z˙e jest bezpieczny.
Jednak zanim zorientował się w sytuacji, przy-
cisnął ostrze maszynki zbyt mocno i zaciął się
w policzek. Zaklął, kiedy cieniutka struz˙ka krwi
pojawiła się na jego szyi. Mikey krzyknął przera-
z˙ony:
– Tatusiu! Leci ci krew!
Wes w milczeniu obserwował maleńkie kropel-
ki. Nie potrafił oderwać od nich wzroku ani
nakazać pamięci, by przestała podsuwać mu prze-
raz˙ające obrazy skrwawionych ciał i martwych,
pustych oczu. Poczuł dławienie w gardle, a na
czoło wystąpił mu zimny pot. Zdawał sobie spra-
wę, gdzie jest, czuł pod stopami zimne płytki
9
podłogi, ale nie mógł wyrwać się z ciemności.
Mikey chwycił go za rękę.
– W porządku, tatusiu – rzekł cicho. – Zajmę
się tym.
Wybiegł z łazienki, a chwilę potem w drzwiach
pojawiła się Margie z naręczem świez˙ych ręcz-
ników. Spojrzała za biegnącym synkiem i pomyś-
lała z rezygnacją, z˙e Mikey pewnie znów coś
zbroił. Przeniosła wzrok na stojącego przed lust-
rem Wesleya.
– Co się stało? – spytała.
Przełknął dziwnie gorzką ślinę i wziął głęboki
oddech, usiłując nadać swojemu głosowi normal-
ne brzmienie.
– Zaciąłem się – oznajmił, przyciskając do
policzka kawałek waty.
– Pokaz˙ – Margie odsunęła jego rękę na bok.
– No, to na szczęście nic groźnego, zaraz przynio-
sę coś do zatamowania krwawienia.
Wes objął ramionami jej kibić, przyciągnął ją
do siebie i dotknął twarzą jej szyi.
– Wszystko, czego potrzebuję, juz˙ mam – po-
wiedział cicho i pocałował ją za uchem.
Margie jęknęła. Kochała męz˙a i wystarczył
jego dotyk, by natychmiast poczuła się podnieco-
na. Mikey przerwał
tę czułą scenę, wpadając
z impetem do środka.
– Potem – szepnął Wes, widząc uśmiech Margie.
– Mam, tatusiu! Mam! – wołał głośno.
Wesley uklęknął na jedno kolano i oplótł ra-
mieniem synka.
10
– Co tu masz, młody człowieku?
– Plastry. Mama przykleja mi je, gdy się skale-
czę. Będzie dobrze, tylko teraz musisz stać nieru-
chomo.
Wes kiwnął głową na znak zgody i usiadł na
brzegu wanny. Gdy dostrzegł w oczach syna
własne odbicie, drgnął zdziwiony. Wciąz˙ nie
mógł wyjść z podziwu, z˙e koszmar, który przez˙ył,
prawie w ogóle nie odbił się na jego wyglądzie
zewnętrznym.
– Jeszcze chwileczkę,
tatusiu – powiedział
chłopczyk, odrywając folię z małego plastra.
Wesley zamknął oczy, czerpiąc siłę z jego
delikatnego dotyku. Czuł pachnący miętową pastą
do zębów oddech chłopca i widział delikatny
strupek na jego policzku, który pozostał nienaru-
szony pomimo zabawy w golenie. Mikey miał
gęste ciemne włosy i, tak jak ojciec, niesforny
zakręcony kosmyk na czubku głowy. Gdy się
uśmiechał, widać było szczerby po mlecznych
zębach. Wes poczuł, jak ze wzruszenia dławi go
w gardle. To dziecko dorastało bez ojca, ale
pogodzenie słuz˙by z z˙yciem rodzinnym wydawa-
ło się prawie niemoz˙liwe.
– Siedź grzecznie, tatusiu – poprosił Mikey. –
To nie będzie bolało.
Wes przymknął oczy, z˙eby ukryć łzy wzrusze-
nia i zmusił się do uśmiechu, gdy poczuł na szyi
paluszki syna.
– Jesteś wspaniałym małym lekarzem – powie-
i nagle przyszedł mu do głowy pewien
dział
11
pomysł. – Pokaz˙ buzię – zwrócił się do syna. – No
cóz˙, tego się właśnie obawiałem.
Chłopiec popatrzył na niego ze zdziwieniem
– Co tam mam, tatusiu?
– Wygląda na to, z˙e i ty będziesz potrzebował
plastra w tym samym miejscu.
Mikey westchnął.
– Tak myślałem...
Margie szybko skryła uśmiech.
– Poniewaz˙ jestem jedyną w pełni zdrową
osobą w tej rodzinie, przygotuję jeszcze jeden
opatrunek J.N.
Gdy wyszła z łazienki, Mikey usadowił się
szybko między kolanami ojca i delikatnie pogłas-
kał go po szyi.
– J.N. znaczy ,,jak najszybciej’’.
Wes skinął głową.
– Tak. Brawo. Szybko się uczysz, chłopie.
Mikey uśmiechnął się promiennie, a potem
nagle się zawstydził.
– Cieszę się, z˙e jesteś w domu – powiedział
nieśmiało.
Ojciec objął go ramionami.
– Wiem, kolego. Ja takz˙e się cieszę.
Gdy Margie znów stanęła w drzwiach łazienki,
jej oczom ukazał się rozczulający widok. Mikey
przytulał się z całych sił do Wesa, który z trudem
ukrywał łzy wzruszenia. Opuściła ręce wzdłuz˙
bioder i udała zmartwioną, gdy Wes nakleił plas-
ter na policzku chłopca.
– A teraz wynoście się z łazienki, bo muszę
12
zetrzeć rozlaną krew – powiedziała groźnie, ujmu-
jąc się pod boki.
Nie wiedziała, z˙e jej słowa wywołały u Wes-
leya atak paniki, zdołał to jednak jakoś ukryć.
– Chodź, koleś. Chyba przeszkadzamy mamie.
Chwilę potem wszyscy znajdowali się w drodze
do bazy.
Georgia wyglądała wiosną naprawdę pięknie.
Podczas jazdy Wes spoglądał tęsknie na zadbane
trawniki i myślał o bezkresie gorącego pustyn-
nego piasku i upale. Do tego wkrótce miał wrócić.
Cudownie kwitnące drzewka brzoskwiniowe,
obok których przejez˙dz˙ali wczoraj, wkrótce za-
owocują, a potem zaczną gubić liście. Siedzącemu
z tyłu Mikeyowi nie zamykała się buzia. Plano-
wał, co kupią w kantynie bazy wojskowej tatusia,
a najdłuz˙ej rozwodził się nad koniecznością zaku-
pu masła orzechowego.
Na pozór wszystko było w porządku, jednak
chwilami Wesley odnosił wraz˙enie, z˙e tylko udaje
zdrowego i normalnego człowieka, choć tak na-
prawdę wcale nie wyzwolił się z obłędu. Nie
dopuszczał do siebie myśli, z˙e potrzebna jest mu
fachowa pomoc, ale był gotów poddać się kaz˙dej
terapii, byle tylko poczuć się lepiej i zaakcep-
tować rzeczywistość.
Prowadząc samochód, Margie co jakiś czas
dotykała męz˙a, jakby nie chciała ani na chwilę
tracić z nim kontaktu. Wesley doskonale ją rozu-
miał. Dla niego ta rodzinna wyprawa wydawała
13
się czymś nierzeczywistym. Szczerze podziwiał
Margie, która w sobie tylko wiadomy sposób była
w stanie odpowiadać na wszystkie pytania Mike-
ya, rozmawiać z męz˙em, a jednocześnie skupić się
na kierowaniu samochodem.
Wkrótce zjechali z autostrady w kierunku bazy.
Wesley podświadomie wyprostował się na fotelu
i automatycznie odpowiedział na salut straz˙nika
stojącego w bramie. Rzucił okiem na zegarek;
dochodziła dziewiąta. A więc jest punktualnie.
– Margie, nie musicie ze mną iść. Jedźcie
załatwić swoje sprawy. Jeśli wypuszczą mnie
stąd, zanim skończycie, poczekam na zewnątrz.
Pogoda jest zbyt ładna, z˙eby siedzieć w dusznym
budynku.
– W porządku – odparła, zatrzymując samo-
chód przed szpitalem.
Pochylił się, z˙eby ją pocałować, mrugnął poro-
zumiewawczo do synka i wysiadł.
– Do zobaczenia później, kolego. Opiekuj
się mamą.
– Jasne, tato.
Skierował się w stronę wejścia, ale po kilku
krokach poczuł przemoz˙ne pragnienie powrotu do
Margie. Obrócił się gwałtownie, podnosząc rękę,
z˙eby zatrzymać samochód, ale była juz˙ za daleko.
Stłumił nagły niepokój i irytację, otworzył drzwi
i wszedł do środka.
Wesley starał się odpowiadać jak najlepiej na
dociekliwe pytania doktora Price’a. Chciał, by
14
uznano go za w pełni zdrowego. Nagle budynkiem
wstrząsnął głośny wybuch. W ułamku sekundy
wszystkie okna w gabinecie doktora pękły, zasy-
pując wnętrze gradem ostrych odłamków. Wesley
błyskawicznie padł na podłogę, Price jednak nie
zareagował równie szybko. Rzucił się w kierunku
drzwi, lecz nie zdąz˙ył do nich dobiec. Jeden
z odłamków szkła, przecinających z impetem
powietrze, trafił go w tył głowy, a kilka mniej-
szych wbiło mu się w ciało. Doktor upadł, skręca-
jąc się z bólu. Na dywanie pojawiły się ślady krwi.
Wesley instynktownie zaczął działać, tak jak go
uczono. Rzucił okiem w kierunku dziur po wy-
rwanych oknach, by upewnić się, czy w zasięgu
wzroku nie ma z˙adnego wroga, potem kucnął,
chwycił doktora pod pachy i wyciągnął z pokoju.
Na korytarzu panował chaos. Ludzie biegali
bezładnie i krzyczeli. Wes słyszał równocześnie
syreny karetek pogotowia i samochodów straz˙y
poz˙arnej. Ciągnąc cały czas doktora, przesuwał
się w stronę wyjścia.
– Ma jakieś obraz˙enia? – zapytał go jeden
z sanitariuszy.
– Wybuch zniszczył okna w jego gabinecie.
Chyba poraniły go odłamki szkła, ale trudno mi
powiedzieć coś więcej.
Doktor jęknął, gdy sanitariusz ułoz˙ył go na
noszach twarzą w dół.
– Spokojnie, proszę pana. Będzie dobrze.
Serce Wesleya tłukło się niczym uwięziony ptak.
Po plecach spływały mu struz˙ki zimnego potu.
15
– Co się stało?
– Wybuch w kantynie – odpowiedział ktoś
z personelu medycznego.
Kantyna?! Dobry Boz˙e!
Wesleyowi zabrakło powietrza. Wiedział, z˙e za
chwilę wpadnie w panikę i przestanie myśleć
racjonalnie. Uderzył pięścią w ścianę tak mocno,
by poczuć ból, który zmusi go do działania.
Pomogło... Wybiegł z budynku w chwili, gdy spod
szpitala ruszały na sygnale kolejne karetki pogo-
towia. Spojrzał do góry i dostrzegł ponad dachami
złowróz˙bną smugę czarnego dymu. Zaczął biec.
Dwa budynki dalej udało mu się wcisnąć do
wojskowego dz˙ipa kierującego się w stronę poz˙a-
ru. Gdy przybył na miejsce, właśnie grodzono
teren.
– Przepraszam, ale nie moz˙e pan tam wejść
– powiedział młody z˙andarm.
Wesley usiłował przepchnąć się obok.
– Moja rodzina... Muszę zobaczyć, czy...
– Przykro mi, proszę pana, ale nikomu nie
wolno wchodzić na ogrodzony teren bez pozwole-
nia dowódcy straz˙y poz˙arnej.
Wesley cofnął się, po czym zaczął przeciskać
się przez tłum gapiów, nie odrywając wzroku od
płomieni. Front budynku, w którym znajdowała
się kantyna, przestał istnieć. Zobaczył ogromną
dziurę w chodniku. Nikt nie musiał wyjaśniać mu,
co spowodowało te zniszczenia. Wiele razy oglą-
dał podobne sceny, tyle tylko, z˙e rozgrywały się
poza granicami kraju. A teraz zaatakowano bazę
16
armii amerykańskiej. Nagle wpadł na jakiś samo-
chód i po chwili zorientował się, z˙e dotarł na
parking dla klientów kantyny.
Nigdzie nie mógł dostrzec wozu Margie. Moz˙e
wcale tu nie przyjechała? Moz˙e wróciła do szpita-
la i właśnie go poszukuje? Boz˙e, spraw z˙eby tak
było.
Zaśmiał się histerycznie, ale dźwięk, który
z siebie wydał, przypominał raczej wycie szaleń-
ca. Wciąz˙ spięty, ale juz˙ nieco spokojniejszy,
ruszył wzdłuz˙ szeregu samochodów w kierunku
wyjścia z parkingu. Wtedy nastąpił drugi wybuch,
wyrzucając w powietrze odłamki cegieł, kamie-
nie, szkło, drewno i plastik. Wesley padł na
ziemię, odruchowo sięgnął do pasa po broń, i do-
piero wtedy uświadomił sobie, z˙e jest nieuzbrojo-
ny. Przeturlał się pod jakiś samochód. Przez
krótką chwilę wydawało mu się, z˙e znów jest
w Iraku, na szczęście szybko się pozbierał.
– Niech to wszystko diabli... – mruknął do
siebie, podniósł się powoli i właśnie rozglądał za
swoją czapką, gdy nagle zamarł. Samochód stoją-
cy w rzędzie naprzeciwko... Był niebieski, ale...
przeciez˙ jest mnóstwo niebieskich samochodów
tej marki. Nie, nie, to nie moz˙e być ich wóz. Mimo
to zaczął iść w tamtym kierunku. Gdy zobaczył
drobne wgniecenie na prawym błotniku, poczuł,
jak do ust napływa mu gorzka ślina. Nie miał
odwagi spojrzeć na naklejkę na przedniej szybie,
nie był gotów na stawienie czoła faktom. Wtedy
zobaczył fotelik dziecięcy z tyłu i oblał go zimny
17
pot. Spokojnie, to jeszcze nic nie znaczy, o niczym
nie przesądza. Przeciez˙ tutaj mnóstwo ludzi ma
dzieci... Sięgnął do klamki, modląc się, by drzwi
były zamknięte. Przeciez˙ wszyscy odruchowo
zamykają samochód...
Ale te drzwi były otwarte.
Jęknął. Tak, wszyscy zamykali samochody,
wszyscy oprócz Margie, która na ogół o tym
zapominała. Spojrzał za siebie w kierunku kan-
tyny i zdusił narastający w krtani krzyk. To ozna-
czało, z˙e oni byli tam w środku. Musiał ich od-
naleźć. Pośmieją się razem z tego, z˙e znowu nie
zamknęła drzwi, a potem zabierze ich na lunch.
Wcześniejszy lunch to świetny pomysł. Ruszył
przed siebie, wciąz˙ na trzęsących się nogach. Po-
z˙ar był juz˙ pod kontrolą. Wesley przeszedł obok
kilku z˙andarmów wojskowych, potem koło wozu
straz˙y poz˙arnej. Nie zauwaz˙ył nawet, z˙e idzie po
wodzie. Poczuł gorące powietrze na twarzy, ale
bez zastanowienia zdjął kurtkę od munduru i wrę-
czył ją przechodzącemu z˙ołnierzowi.
– Proszę pana! Proszę pana! Nie moz˙e pan tam
iść – zawołał za nim z˙ołnierz, ale Wesley nie
zwolnił.
Z˙ołnierz pobiegł za nim, lecz szybko stracił go
z oczu w kłębach dymu. Wszędzie wewnątrz byli
z˙ołnierze. Pomagali straz˙akom w ewakuacji ofiar,
podpierali belkami ściany groz˙ące zawaleniem,
kopali w gruzach w poszukiwaniu ocalałych. Wes
potknął się o puszkę tuńczyka i omal nie upadł.
Ktoś chwycił go za ramię, ale wyszarpnął się
18
i kontynuował poszukiwanie. Słyszał krzyki i jęki
rannych. Pomagał, jak umiał, wyciągał ludzi spod
zwałów gruzu, modląc się, by natrafić na Margie
i synka, lecz niebiosa nie wysłuchały jego mod-
litw. Biegał z kąta w kąt, coraz szybciej i bardziej
chaotycznie, powoli ogarniała go panika. Jego
serce waliło jak młotem, oddychał z trudnością,
raz za razem doznawał skurczów z˙ołądka i czuł, z˙e
nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Pomieszcze-
nie było duz˙e, wręcz ogromne. Kto wpadł na ten
idiotyczny pomysł, z˙eby zbudować taką wielką
kantynę? Gdy usłyszał za sobą głośny huk, na-
tychmiast padł. Zaczął się czołgać, dopiero po
chwili zrozumiał, z˙e coś spadło z półki. Podniósł
się i zakrył dłońmi twarz, usiłując wymazać z pa-
mięci zapach krwi i palących się ciał. Myślał.
Musiał trzeźwo myśleć, bo wciąz˙ męczyło go
przeświadczenie, z˙e zapomniał o czymś bardzo
waz˙nym. O czymś, co podpowiedziałoby mu,
gdzie powinien szukać. Nagle przypomniał sobie
o maśle orzechowym, które chciał kupić Mikey.
To musiało być gdzieś z tyłu... Zaczął iść coraz
szybciej, próbując dotrzeć do miejsca, gdzie stały
półki z masłem orzechowym. Teraz wszystkie
regały były poprzewracane i zniszczone, nic nie
wyglądało tak jak kiedyś.
– Margie! Margie! Gdzie jesteś, kochanie? To
ja, Wes! Słyszysz mnie? Odezwij się!
Nikt nie odpowiadał na jego wołanie.
Parę minut później zobaczył kilku z˙ołnierzy
usiłujących podnieść jakieś półki. Gdy ujrzał
19
wystającą spod gruzów nogę kobiety, jego uwagę
przykuł widoczny but.
To był but Margie.
– Margie!
Nie zdawał sobie sprawy, z˙e krzyczy, dopóki
nie spojrzał na niego jeden z z˙ołnierzy. Wesley był
bez czapki i bez kurtki od munduru, więc z˙ołnierz
nie znał jego stopnia wojskowego.
– Hej, z˙ołnierzu, pomóz˙ nam! – zawołał ze
zniecierpliwieniem.
Determinacja w głosie młodego człowieka po-
pchnęła Wesa do działania, chociaz˙ w tej chwili
czuł pustkę w głowie. Stanął, gdzie mu kazano, ale
kiedy unieśli jedną z półek, z jego piersi wyrwał
się jęk. Zobaczył przeraz˙ający widok. Ciało jego
z˙ony zostało zgniecione przez falę uderzeniową
wybuchu albo przez spadające półki, które do-
słownie przygwoździły ją do podłogi. Właściwie
co za róz˙nica, jak umarła? Wesley nie umiał
zapewnić jej bezpieczeństwa.
Odepchnął pozostałych z˙ołnierzy i kucnął przy
ciele Margie. Kiedy podparł ręką jej szyję, głowa
przechyliła się bezwładnie na jedną stronę. Nie
chciał nawet myśleć, czy cierpiała w chwili śmier-
ci, czy tez˙ koniec był szybki i gwałtowny. Za-
krztusił się, a potem zaczął płakać.
Ktoś połoz˙ył mu rękę na ramieniu.
Wesley nie przeczuwał jeszcze, z˙e to dopiero
początek koszmaru. Gdy odsunęli ciało Margie,
odnalazł synka.
– Boz˙e, proszę... Nie rób mi tego... – błagał,
20
gdy rozpaczliwie próbował wyczuć choćby sła-
biutki puls na szyi dziecka.
Na próz˙no.
Potem połoz˙ył rękę na piersi Mikeya, jak gdyby
w ten sposób chciał zmusić serduszko chłopca do
podjęcia pracy.
Szlochając głośno, schylił się nad z˙oną i syn-
kiem i objął ich ramionami. Z jego piersi wydobył
się zwierzęcy skowyt, który przeraził pozostałych
z˙ołnierzy. Bez powodzenia próbowali go pod-
nieść, choć powinni się domyślić, z˙e właśnie
stracił najbliz˙szych. Gdyby teraz odszedł od z˙ony
i syna, zerwałby ostatnie ogniwo łączące go ze
światem.
Pomimo daleko posuniętej ostroz˙ności
jego
najgorsze obawy właśnie stały się rzeczywistoś-
cią. Przegrał walkę.
Wróg odnalazł go w jego domu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dopiero ludzie z oddziału ratunkowego, którzy
kilka minut później przybyli na miejsce zamachu,
zdołali oderwać Wesleya Holdena od ciał jego
z˙ony i syna.
– Uspokój się! To ty potrzebujesz naszej po-
mocy – powiedział lekarz, biorąc go pod ramię.
– Nie, zostawcie mnie – odpowiedział Wesley
zdławionym głosem, odpychając go od siebie.
– Muszę się nimi zaopiekować.
Kiedy podeszli do Margie, z˙eby połoz˙yć ją
na noszach, Wesley szarpnął się i skoczył do
przodu.
– Uwaz˙ajcie, do cholery! Uderzycie ją w gło-
wę! – Delikatnie wsunął ręce pod jej szyję. – Teraz
– powiedział miękko i odgarnął z jej
twarzy
zakrwawiony kosmyk włosów, który przylepił
się do policzka. – Nie martw się, kochanie. Nie
pozwolę im zrobić ci krzywdy.
Sanitariusze wymienili porozumiewawcze spo-
jrzenia. Zbyt często oglądali ludzkie tragedie, by
22
czemukolwiek się dziwić. Gdy zaczęli wyciągać
z gruzów dziecko, Wesley stał jak zamurowany.
Jego twarz nie wyraz˙ała z˙adnych emocji, ale cały
się trząsł. Przestępował z nogi na nogę i cicho
pojękiwał. Lekarz rozumiał
rozpacz Wesleya
i okazywał mu współczucie, jednak zdawał sobie
sprawę, z˙e ofiar będzie więcej.
– Proszę pana, niech pan pozwoli nam dalej
pracować.
– Nie... nie... Będzie lepiej, jez˙eli ja to zrobię
– powiedział cicho. – To mój synek. Moz˙e źle
zareagować na obcych. Boz˙e! Jak ja nienawidzę
tych okropności! – Wesley gwałtownie uniósł
ręce, po czym pochylił się i podniósł chłopca.
Następnie powoli ruszył w stronę wolnych noszy,
potykając się po drodze o puszki z fasolką. Jednak
juz˙ przy noszach, zamiast połoz˙yć dziecko, przy-
garnął je do piersi i stojąc tak w kłębach dymu,
przytulił twarz do miękkiego policzka.
Nie mógł uwierzyć, z˙e to wszystko zdarzyło się
naprawdę. Bóg zrobił mu zbyt okrutny kawał.
Wesley przysięgał, z˙e będzie odwaz˙nie walczył
i nie zawaha się oddać z˙ycia. To on powinien był
umrzeć. Bóg bardzo dobrze wiedział, z˙e Wes nie
będzie umiał z˙yć w świecie, w którym nie ma
Margie i Mikeya, więc jeśli chciał go uśmiercić,
powinien był pozwolić mu zginąć w Iraku.
Wesley potarł delikatnie policzek o buzię synka
i w tym momencie poczuł delikatny, mentolowy
zapach swojego kremu do golenia, którym obaj
bawili się rano. Przyszło mu na myśl, z˙e chłopiec
23
nigdy nie doczeka się męskiego zarostu. Nigdy nie
nauczy się czytać i nigdy nie skończy z˙adnej
szkoły, nie stanie się ojcem... Wszystkie marze-
nia, nadzieje i plany na przyszłość legły w gru-
zach. W ułamku sekundy wszystko się skończyło.
Lekarz dotknął Wesleya.
– Proszę, niech pan go połoz˙y.
Drgnął i spojrzał tak, jakby usłyszał głos z za-
światów.
– Proszę pana?
Wesley przycisnął mocniej chłopca do siebie.
– Błagam... – Lekarz wskazał na nosze.
Wes spojrzał na nosze, a potem na dziecko, które
trzymał w ramionach. Jakaś półka za nimi upadła
z łoskotem, na zewnątrz ktoś rozpaczliwie wzywał
pomocy. Wesley ocknął się, po raz ostatni pocało-
wał chłopczyka w policzek i ułoz˙ył go na noszach.
Gdy sanitariusze zaczęli przykrywać ciało
chłopca, Wes wyrwał im z rąk plastikową płachtę.
– Ja to zrobię. Mój synek lubi, z˙eby było mu
ciepło.
Pochylił się, naciągnął płachtę az˙ po brodę
Mikeya i delikatnie go otulił.
– Śpij dobrze – wyszeptał, a potem odszukał
opatrunek na jego szyi, jakby chciał się upewnić,
z˙e nadal mocno się trzyma.
Przyglądający się tej scenie spadochroniarz
odciągnął Wesleya i lekko popchnął w kierunku
wyjścia. Kiedy przechodzili obok wozów straz˙y
poz˙arnej, jakiś oficer wyszedł z tłumu i chwycił
Wesleya za ramię.
24
– Wes! Nic ci nie jest?
Spadochroniarz szybko zasalutował.
– Panie pułkowniku!
– Spocznij! – odpowiedział pułkownik. – Co tu
się stało?
– Pan zna tego męz˙czyznę, panie pułkowniku?
Charlie Frame skinął głową.
– To pułkownik Wesley Holden. Wes... ode-
zwij się, człowieku. Jesteś ranny?
Lecz Holden nie zdawał sobie sprawy ani
z obecności kolegi, ani z tego, co dzieje się
wokół. Patrząc na osmaloną twarz i nieruchomy
wzrok Wesleya, Charlie poczuł ukłucie niepo-
koju.
Spadochroniarz podszedł z Wesleyem do sterty
skrzynek i posadził go na nich. Charlie podąz˙ył za
nimi.
– Panie pułkowniku – odezwał się z˙ołnierz
– przed chwilą wyciągnęliśmy z gruzów ciało
kobiety i małego chłopca. Sądząc z reakcji puł-
kownika Holdena, dobrze znał oboje.
– Dobry Boz˙e! – Charlie rozejrzał się dookoła.
Moz˙e to jakaś koszmarna pomyłka, myślał go-
rączkowo. Tak, na pewno, ktoś musiał się pomy-
lić. – Te ciała... gdzie one są? Gdzie je zabraliście?
Z˙ołnierz wskazał na szybko rosnący szereg
zwłok kładzionych na pobliskim trawniku. Nie-
które z nich były nakryte folią, inne kocami lub
fragmentami garderoby.
Charlie popatrzył na Wesa, po czym ruszył
w kierunku prowizorycznej kostnicy. A jednak
25
zanim tam dotarł, zawahał się. Po chwili namysłu
zmusił się, by odchylić folię przykrywającą dwa
ostatnie ciała. Wbrew wszelkiemu rozsądkowi
jego mózg kazał mu traktować oczywiste fakty
jako przywidzenie.
Niestety, musiał zaakceptować prawdę.
To była Margie. Ostatni raz widział ją, jak
przeraz˙ona siedziała na skraju łóz˙ka Wesa w szpi-
talu. Teraz trudno było rozpoznać jej twarz. Od-
wrócił się znowu w kierunku Wesleya, a potem
spojrzał w dół. Jego wzrok ześlizgnął się z za-
krwawionej kobiecej twarzy na małego chłopca
lez˙ącego tuz˙ obok. To był Michael, i gdyby nie
cienka smuga krwi na jego policzku, moz˙na by
pomyśleć, z˙e przed chwilą usnął.
Charlie jęknął. Łzy, które napłynęły mu do
oczu, utrudniały widzenie. Wyciągnął drz˙ące rę-
ce, z˙eby poprawić koszulkę na brzuchu chłop-
czyka. Brak jakiejkolwiek reakcji i upiorny bez-
ruch dziecka, które za z˙ycia az˙ kipiało energią,
przyprawiał go o gęsią skórkę i potęgował po-
czucie grozy.
Podniósł się powoli i zaklął cicho. Wysłano ich
do obcego kraju, z˙eby toczyli wojnę z gotowymi
na wszystko szaleńcami, którzy zagraz˙ali
ich
najbliz˙szym. A teraz wszystko obróciło się prze-
ciwko nim. Jak to moz˙liwe, z˙e coś tak koszmar-
nego wydarzyło się na ich terenie, w dodatku
w pieprzonej bazie wojskowej?
Wrócił do przyjaciela i usiadł przy nim.
– Wes, ogromnie mi przykro, stary.
26
Wesley nie odpowiedział.
Charlie połoz˙ył mu rękę na plecach.
– Wes, to ja, Charlie. Jestem tu, z˙eby ci pomóc.
Twarz Holdena nie wyraz˙ała ani krzty emocji.
Myślami był daleko, w miejscu, gdzie nie istniało
piekło. Charlie nie wiedział, jak przywrócić go do
rzeczywistości. W swoim z˙yciu widział mnóstwo
martwych ludzi, często sięgał po broń i zabijał.
Czasami dręczyły go wyrzuty sumienia i wątp-
liwości, bo czy moz˙na usprawiedliwić wszystkie
okropności toczącą się wojną i obowiązkiem wy-
konywania rozkazów? Jednak dzisiejsza tragedia
zupełnie go podłamała. Miał ochotę połoz˙yć się na
ziemi i wyć z bólu.
Delikatnie rozpylona woda zrosiła równo-
miernie twarz Wesleya. Czuł wilgoć, lecz nie
wiedział, skąd pochodzi. Draz˙nił go silny swąd,
ale poza tym miał nikły kontakt z otoczeniem.
Nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział, co tu
robi. Na domiar złego dręczyło go przeświad-
czenie, z˙e powinien znajdować się w zupełnie
innym miejscu.
Wokół gorączkowo biegali ludzie, nawoływali
się, niektórzy krzyczeli ze strachu. Gdzieś w górze
słyszał dobrze sobie znany warkot helikoptera.
Ten dźwięk, tak normalny i powszedni podczas
działań wojennych, nie robił na nim najmniej-
szego wraz˙enia. Był doświadczonym z˙ołnierzem,
brał udział w wielu akcjach, w ciągu ostatnich
dwóch lat warkot helikopterów towarzyszył mu
27
niemal nieustannie. Lecz tym razem coś się nie
zgadzało. Kiedy usiadł, uzmysłowił sobie, z˙e coś
jest nie w porządku. Nie miał w ręku broni.
A przeciez˙ z˙ołnierz zawsze powinien mieć ją przy
sobie.
Kierowca stojącej obok karetki pogotowia
włączył nagle syrenę i ruszył w kierunku szpita-
la. Dźwięk zelektryzował Wesleya. Kurczowo
zacisnął dłonie. Zobaczył nad sobą zasnute dy-
mem czarne niebo. Dlaczego jest czarne? Nie
powinno tak wyglądać. I gdzie, do cholery, jest
jego broń?
Mohammed el Faud był oszustem. Przez ostat-
nie siedemnaście miesięcy mieszkał w Columbus
w stanie Georgia pod nazwiskiem Frank Turner,
pracując dla jednego z cywilnych kontrahentów
w Fort Benning.
Pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy przybył do
Stanów Zjednoczonych, przeszedł operację plas-
tyczną, która miała na celu całkowitą zmianę jego
wyglądu. Obecnie regularnie odwiedzał salon pię-
kności o nazwie Lighten Up, który znajdował się
w bezpiecznej odległości od bazy wojskowej.
Tam oddawał się w ręce kobiety imieniem Est-
ralita, która za pomocą specjalnych preparatów
odbarwiała mu włosy, zmieniając go w blondyna.
Następnie, z˙eby utwierdzić wszystkich w przeko-
naniu, z˙e jego ciemna karnacja to po prostu
opalenizna, wydawał fortunę na seanse w sola-
rium. Z˙eby ukryć ciemnobrązowe oczy, nosił
28
niebieskie szkła kontaktowe. Był wykształconym
językoznawcą, który bez trudu przyswoił sobie
angielski akcent z kalifornijskimi naleciałościa-
mi. Zaczął działać po amerykańskiej interwencji
wojskowej w jego ojczystym kraju.
Zadanie okazało się łatwiejsze, niz˙ uprzednio
zakładał. Po miesiącach starannego planowania
uderzył niewiernych w samo serce, i to na dwa
sposoby. Najpierw zaatakował wroga w jego
własnej, silnie strzez˙onej bazie wojskowej, potem
obierał cele cywilne, na przykład rodziny woj-
skowych.
Kantyna bazy była oczywistym i łatwym ce-
lem. Tego dnia, jak zwykle, wjechał samochodem
do bazy, zatrzymując się tuz˙ przed magazynem.
Najpierw poz˙artował z dozorcą o nazwisku Jeter,
potem pomógł jakiejś cięz˙arnej kobiecie zapako-
wać zakupy do samochodu, po czym spokojnie się
oddalił. Dwa bloki dalej, ukryty za betonową
ścianą, zdetonował bombę, którą zostawił w sa-
mochodzie.
Jego misja jeszcze się nie skończyła. Zdołał
wślizgnąć się na odgrodzony przez z˙andarmów
wojskowych teren i kiedy znalazł się wśród licz-
nej grupy ocalałych z zamachu ludzi, zrzucił
pelerynę i wydał ścinający krew w z˙yłach okrzyk,
który poprzedził litanią złorzeczeń wygłoszonych
w ojczystym języku. Gdy tak krzyczał i wymachi-
wał detonatorem połączonym z ładunkami przy-
twierdzonymi do klatki piersiowej, wyglądał na
szczęśliwego i spełnionego. Grupa ratunkowa
29
momentalnie zawiesiła działania, a do akcji wkro-
czyła jednostka specjalna.
Mohammed el Faud nie miał z˙adnych złudzeń
co do swego losu. Wiedział, z˙e umrze. Zdetonuje
ładunki przytwierdzone do ciała i zabije jeszcze
więcej ludzi. Będzie to znaczące wydarzenie dla
jego narodu. Wielu poświęciło z˙ycie, wjez˙dz˙ając
samochodami-pułapkami w tłumy ludzi lub w bu-
dynki, ale z˙aden terrorysta nie powrócił na miej-
sce zamachu, z˙eby zabić ponownie. Tych, którzy
ocaleli, i tych, którzy próbowali ich ratować.
Wykrzykiwane po arabsku przekleństwa otrzeź-
wiły Wesleya i przywróciły mu jasność myślenia.
Od razu rozpoznał ten język, a nawet pojął sens
poszczególnych słów. Jednak kalifornijska opale-
nizna męz˙czyzny i ładna, niemal chłopięca twarz
kłóciły się z powszechnie funkcjonującym wize-
runkiem terrorysty. No i te krótkie jasne włosy...
Jednak Wesley przekonał się na własnej skórze, z˙e
pozory mylą. Zobaczył ładunki wybuchowe i de-
tonator, który zamachowiec trzymał w ręku. Na-
gle przypomniał sobie, co stało się z jego rodziną
i zrozumiał, kogo nalez˙y za to winić. Było za
późno, z˙eby przywrócić im z˙ycie, ale zostało tro-
chę czasu na dokonanie zemsty.
Zerwał się z miejsca, rozepchnął zszokowanych
ludzi, wyrwał z rąk jakiegoś z˙andarma karabin
i zanim ktokolwiek zdąz˙ył zareagować, oddał
strzał. Pocisk trafił Mohammeda el Fauda dokład-
nie między niebieskie oczy i wyleciał z tyłu głowy.
30
Zgromadzeni wydali niemal jednogłośnie wes-
tchnienie ulgi, gdy detonator wypadł z rąk ter-
rorysty i potoczył się po bruku. Mohammed el
Faud padł twarzą w dół, rozpryskując wodę, która
wyciekała z węz˙y straz˙ackich.
Na ułamek sekundy zapanowała absolutna ci-
sza, nikt się nie poruszył, nikt się nie odezwał. Po
chwili ktoś zaczął krzyczeć, ktoś rozmawiać, ktoś
inny ruszył biegiem wprost przed siebie. Z˙ołnierz,
któremu Wesley wyrwał broń, odebrał ją i roz-
kazał Wesowi, nie szczędząc krzyku i brutalnych
gestów, połoz˙yć się twarzą do ziemi. Zapanował
chaos. Wykrzykiwano rozkazy i ponaglano ludzi
do ewakuacji. Akcja ratunkowa zmieniła się w po-
śpieszną ucieczkę w obawie przed kolejnymi
zamachami terrorystycznymi.
Charlie Frame bez pardonu przedarł się przez
tłum ludzi do z˙andarma, który pilnował lez˙ącego
na ziemi Holdena.
– Pozwól mu wstać. Ale juz˙! – rozkazał.
– Alez˙ panie pułkowniku, on...
– Wykonał wyrok na terroryście. To wszystko.
Pomogli Wesleyowi wstać, a z˙andarm wreszcie
zwolnił uścisk.
Charlie wziął kolegę pod ręce, obserwując
uwaz˙nie jego zachowanie. Na policzku Wesa było
kilka zadrapań, z nosa sączyła się krew. Jednak te
nieznaczne obraz˙enia fizyczne nie były warte
wzmianki wobec stanu psychicznego Wesa. Char-
liego poraził zwłaszcza wyraz jego oczu.
– Wes!
31
– To on... to był on.
Wesley mówił cicho, bardziej do siebie niz˙ do
Charliego, ale Charlie go słyszał.
– O czym ty mówisz? Jaki ,,on’’?
Holden podniósł wzrok na kłęby czarnego
dymu.
– Wróg przyszedł za mną do domu.
Nagle jego oczy niemal zapadły się w głąb
czaszki i osunął się cięz˙ko na ziemię.
Charlie wpadł w panikę. Czy Wes odniósł
jakieś obraz˙enia wewnętrzne, których wcześniej
nie zauwaz˙yli? Czy umierał teraz na ich oczach
i juz˙ nikt nie zdoła go uratować?
– Lekarza! Szybko! Przyślijcie pomoc! – za-
wołał i po chwili odsunął się, robiąc miejsce parze
lekarzy. Po krótkich oględzinach Wesa podniesio-
no i nie bez trudu wsadzono do karetki.
– Trzymaj się, stary – poz˙egnał go Charlie.
– Nie damy ci zginąć.
Lecz było juz˙ za późno na jakąkolwiek pomoc.
Wesley Holden pogrąz˙ył się w koszmarze, zerwał
ostatnią nić łączącą go z rzeczywistością.
Sześć tygodni później
Za kaz˙dym razem, kiedy Charlie Frame przy-
chodził na oddział psychiatryczny szpitala Martin
Army, przenikał go zimny dreszcz. Pomimo z˙e
miejsce było nieskazitelnie czyste, a pacjenci znaj-
dowali się pod profesjonalną opieką, w powiet-
rzu zdawał się unosić zapach strachu i śmierci.
32
To nie był oddział z pacjentami o określonym
terminie pobytu. Ludzie, którzy się tam znaj-
dowali, utracili kontakt z rzeczywistością. Prze-
konał się ze zdumieniem, z˙e utrata zdrowia psy-
chicznego powoduje równie przeraz˙ające zmiany
w organizmie jak na przykład gangrena czy rak.
To tak,
jakby coś dosłownie poz˙erało cię od
środka.
Przez ostatnie sześć tygodni wszędzie panował
ogromny chaos. Atak terrorystyczny na kantynę
bazy wojskowej był najwaz˙niejszym wydarze-
niem omawianym i komentowanym we wszyst-
kich mediach. Cywilny kontrahent bazy, który
nieświadomie zatrudnił terrorystę, został odsą-
dzony od czci i wiary zarówno przez media, jak
i wojsko. Władze wojskowe oskarz˙yły go o raz˙ące
zaniedbanie, poniewaz˙ nie zauwaz˙ył, z˙e jego pra-
cownik posługuje się sfałszowanymi dokumen-
tami. Śledztwo nie miało końca. Ludziom nie
mieściło się w głowie, z˙e terrorysta tak łatwo
uzyskał dostęp do bazy wojskowej i zadał śmier-
telny cios. Zamachowiec został zabity, zanim
zdetonował ładunki wybuchowe, zawdzięczano to
męz˙czyźnie, którego stan psychiczny pozostawiał
wiele do z˙yczenia. Lekarze nie obiecywali, z˙e
Wesley Holden wyzdrowieje. Przeciwnie, w mia-
rę upływu czasu rokowania były coraz mniej
optymistyczne.
Po ostatniej rozmowie z lekarzem Wesleya,
Charlie niemal stracił wszelką nadzieję. Gdy zna-
lazł się przy drzwiach pokoju Wesa, zawahał się.
33
Była to jego trzecia wizyta w tym tygodniu,
i prawdopodobnie ostatnia. Miał wyjechać z kraju
za dwa dni i nie wiedział, kiedy wróci.
– Boz˙e, spraw, z˙eby wszystko było dobrze
– wyszeptał i wszedł do sali.
Wes siedział na krześle odwrócony tyłem do
drzwi. Charlie wziął głęboki oddech i podchodząc
bliz˙ej, zmusił się do uśmiechu.
– Cześć, Wes, to ja, Charlie. Co słychać, stary?
Przysunął sobie krzesło i usiadł przy oknie, tak
by patrzeć przyjacielowi prosto w oczy. Jez˙eli
Charlie z˙ywił jeszcze jakąkolwiek nadzieję co do
stanu Wesa,
to w tym momencie ta nadzieja
zgasła.
Podniósł się z krzesła i bez słowa dotknął
przedramienia przyjaciela. Światło słoneczne, pa-
dające przez okno na twarz Wesleya, uczyniło
jego błękitne oczy przezroczystymi. Wystające
kości policzkowe nadawały jego wychudzonej
twarzy jeszcze mizerniejszy wygląd. Wes miał
uchylone usta, zupełnie jakby szykował się do
wygłoszenia mowy, lecz Charlie wiedział, z˙e jest
to tylko złudzenie. Od kiedy wsadzono go do
karetki, z ust Wesleya nie padło ani jedno słowo.
Charlie ponownie uścisnął ramię Wesa i usiadł.
Miał nadzieję, z˙e tym razem przyjaciel wreszcie
go rozpozna i jakoś zareaguje na jego obecność.
Czas płynął. Słońce zaczęło chylić się ku za-
chodowi. Charlie wstał i głośno przesunął krzesło,
tak by nie umknęło to uwadze Wesa. Przez chwilę
obserwował przyjaciela, ale nie doczekał się z˙ad-
34
nej reakcji. Dla własnego spokoju, by mieć pew-
ność, z˙e niczego nie zaniedbał, zaczął mówić.
– Wes... według lekarzy jesteś pogrąz˙ony
w czymś w rodzaju katatonii. Zaczęli sugerować,
z˙e nie wyjdziesz z tego stanu. Wiesz, co ja o tym
myślę? Myślę, z˙e to są bzdury. Nie wszystko
stracone, teraz jesteś po prostu przygnębiony, ale
to przeciez˙ naturalne. – Charlie zamilkł na chwilę.
– Słuchaj, za kilka dni wyjez˙dz˙am – podjął. – Nie
wiem, jak długo mnie tu nie będzie, ale nie chcę,
z˙ebyś myślał, z˙e cię zostawiłem. Zawrzyjmy
umowę. Dopóki mnie nie będzie, pogrąz˙aj się
w smutku, odetnij się od rzeczywistości i rób, co ci
się z˙ywnie podoba. Ale gdy wrócę, chcę cię
widzieć na płycie lotniska.
Charlie odetchnął głęboko, z trudem panując
nad wzruszeniem. Nagle zerwał się z krzesła.
– Cholera jasna! Wes, nie siedź tu za długo.
Wyszedł bez oglądania się za siebie, przeszedł
w poprzek parkingu i wsiadł do samochodu z po-
stanowieniem, z˙e nie będzie rozpamiętywał tego,
co widział przed chwilą.
ROZDZIAŁ TRZECI
Blue Creek, Wirginia Zachodnia
Ally Monroe patrzyła w zadumie przez okno
kuchenne. Ręce trzymała w powoli stygnącej
wodzie, w której zmywała naczynia. Chociaz˙
usilnie wpatrywała się w ogród, tak naprawdę
wcale go nie widziała. Po chwili skoncentrowała
spojrzenie na świetle odbitym od kałuz˙y, w której
kąpały się ptaki.
Marzenia o księciu z bajki, jak kiedyś nazywała
to jej matka... Ally od dawna tęskniła do innego
z˙ycia, ale juz˙ pogodziła się z myślą, z˙e lepszych
chwil zazna tylko w wyobraźni.
Przyszła na świat dwadzieścia osiem lat temu
i nigdy nie widziała nic oprócz Wirginii Zachod-
niej. Urodziła się z wadą stopy, przez co utykała,
lecz była dzieckiem kochanym, a nawet rozpiesz-
czanym przez matkę. Z˙ycie upływało jej w miarę
beztrosko az˙ do szesnastych urodzin, kiedy to jej
matka zmarła. Wktótce stało się oczywiste, z˙e
36
ojciec, Gideon Monroe, pragnie, by córka przejęła
większość obowiązków zmarłej z˙ony. Ani przez
chwilę nie pomyślał, z˙e córka ma być moz˙e inny
pomysł na z˙ycie i snuje ambitne plany. Zrzucił na
jej barki prowadzenie domu, tym samym unicest-
wiając jej marzenia.
Upłynęło dwanaście lat, a ona wciąz˙ wykony-
wała te same prace domowe: gotowała posiłki
ojcu i dwóm starszym braciom, Danny’emu i Por-
terowi, prała, zmywała naczynia i sprzątała. Raz
na jakiś czas doznawała uczucia, z˙e cała rodzina
wpadła do czarnej dziury, w której czas stanął
w miejscu. Czasami jednak znajdowała chwilę, by
pogrąz˙yć się w świecie fantazji. Wtedy wyob-
raz˙ała sobie wysokiego, przystojnego męz˙czyznę
wychodzącego prosto z lasu okalającego dom.
Nieznajomy zakochiwał się w niej od pierwszego
wejrzenia i porywał ją w siną dal.
Tok jej myśli zakłócił plusk wody kapiącej
z kranu. Na chwilę oderwała wzrok od kałuz˙y
w betonowym zagłębieniu, lecz kiedy spojrzała
tam ponownie, nie umiała skoncentrować się na
snuciu fantazji.
Zmarszczyła czoło, spojrzała na naczynia,
i odwróciła
które jeszcze zostały do umycia,
się zniesmaczona. Zdjęła fartuch, rzuciła na stół
i wyszła z domu. Idąc, nieznacznie ciągnęła za
sobą chorą stopę, maskując to nieco kołysaniem
bioder.
Stary pies jej ojca, Buddy, na widok Ally uniósł
kudłaty łeb w nadziei, z˙e dostanie smakowitą
37
Pobierz darmowy fragment (pdf)