Darmowy fragment publikacji:
1
Życie i czasy Mistrza Haxerlina
Copyright © Jacek Wróbel
Copyright © Wydawnictwo Genius Creations
Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak
Copyright © for the cover art by Bernadeta Leśniowska-Gustyn
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2018 r.
druk ISBN 978-83-7995-155-0
epub ISBN 978-83-7995-156-7
mobi ISBN 978-83-7995-157-4
Redaktor prowadzący: Marcin A. Dobkowski
Redakcja: Dawid Wiktorski
Korekta: dr Marta Kładź-Kocot
Skład, typografia i digitalizacja: proAutor.pl
Ilustracja na okładce: Bernadeta Leśniowska-Gustyn
Projekt okładki: Marcin A. Dobkowski
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani
w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mecha-
nicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie,
ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej
zgody wydawcy.
MORGANA Katarzyna Wolszczak
ul. Kormoranów 126/31
85-453 Bydgoszcz
sekretariat@geniuscreations.pl
www.geniuscreations.pl
Książka najtaniej dostępna w księgarniach
www.MadBooks.pl
www.eBook.MadBooks.pl
2
Spis treści
Złoty interes
Manekiny i biurokraci
4
18
18
24
43
57
Kurtyna w górę!
Akt I
Akt II
Akt III
Problemy techniczne!
Prosimy zostać na miejscach!
Akt IV
Akt V
Akt VI
Akt VII
Akt VIII
Akt IX
Kurtyna w dół!
Za kulisami
88
91
106
119
141
161
187
198
209
Rzeczy, które gasną
Człowiek o złych oczach
Splot
331
Tangen
334
Pusty śmiech
336
Rachmistrz
Większe Związanie Hatecrafta
338
340
Popiół, który opadł
Pierwsza nić
342
3
221
281
331
ZŁOTY INTERES
Powoli zapadał zmierzch, a do życia budziła się mroczna,
uśpiona dotąd strona lasu. Między drzewami zamajaczył cień
jakiegoś zwierzęcia. I kolejny. Świetliki zataczały w powietrzu
migoczące kręgi, Bo’akh-Bonthuzel kopał w wóz, a świersz-
cze cykały.
– Myślisz, że to pomoże? – zapytał Haxerlin, oganiając się
od owadów.
– Nie odzywaj się do mnie, człowieku! – Stopa kolejny raz
wylądowała na połamanym kole. – Na Kaosa, to wszystko
twoja wina! Znowu!
Haxerlin nie chciał się kłócić. Po pierwsze również był
zirytowany, więc po co denerwować się bardziej. Po drugie
Thuz miał rację.
– „Nie będę wydawał sześciu srebrników na nocleg w Od-
wiecznym Sojuszu. Pojedziemy dalej i zatrzymamy się pod Gło-
domorem, tam liczą sobie tylko cztery” – zacytował kupca, waląc
pięścią po pakunkach. – To dwa cholerne srebrniaki, ty skąpcu!
Z powodu dwóch srebrniaków będziemy zmuszeni spędzić noc
w lesie! Jak barbarzyńcy!
– Czterech – burknął Haxerlin. – Chyba że tym razem
miałeś zamiar płacić za siebie.
Thuz obrócił się na pięcie.
– Przypomnieć ci postanowienia kontraktu? – syknął. – Ty
wozisz mnie pośród swoich rupieci, ja nie sieję zniszczenia
ani nie zabijam. Twoja pokraczna osoba również objęta jest
4
tymczasową protekcją. Tylko z dobrej woli pomagam prowa-
dzić ten szemrany interes, więc siłą rzeczy należy mi się ciepły
posiłek i dach nad głową.
Powoli zbliżył się w stronę Mistrza. Złe oczy jedenastolat-
ka zdawały się żarzyć piekielnym blaskiem.
– Na chwilę obecną nie ma ani wozu, ani miejsca w gospo-
dzie… Jak myślisz, czy to precedens, który umożliwi drobne
naruszenie Paktu o Przewoźnictwie i Nieagresji?
– Thuz, spokojnie, mam zapasowe koło.
– I co, będziesz je zmieniał po ciemku?
– Wypoczynek na świeżym powietrzu jeszcze nikogo nie zabił.
– Dokładnie, jeszcze – prychnął demon.
Kupiec rozejrzał się po okolicy.
– To dobre miejsce na obóz. Lepiej nazbierajmy chrustu,
póki cokolwiek widać.
***
Grzali się przy ognisku, a gdzieś w oddali pohukiwała sowa.
– To nie pierwszy raz, kiedy spędzam noc w podobnych wa-
runkach – odezwał się Haxerlin, chcąc przełamać krępującą
ciszę. – Taki biznes. Nie zawsze się powodziło.
– A co mnie to obchodzi?
Racja – pomyślał handlarz.
Siedzieli w milczeniu, obserwując taniec płomieni. Zwie-
rzyna, jeżeli jakakolwiek w ogóle kręciła się w pobliżu, wolała
trzymać się w bezpiecznej odległości od ognia. Mistrz miał
nadzieję, że w ciemnościach nie czają się istoty, którym łuna
światła nie robiła różnicy.
– Od dawna zajmujesz się handlem? – zapytał demon.
– Zawsze miałem smykałkę do interesów. Oficjalnie zaczą-
łem działać dopiero po studiach.
– Chciałeś powiedzieć „po tym, jak wyrzucili mnie ze stu-
diów” – dopowiedział złośliwie Thuz.
5
Haxerlin przytaknął.
– Na początku pracowałem pod innym pseudonimem. Szko-
da gadać, byłem młody i nie zważałem na ryzyko. W branży
siedzę już ćwierćwiecze. Kawał czasu.
– Jak było na początku, kiedy ludzie nie kojarzyli twojego
wydatnego brzuszyska i kramu ze szmelcem? Czułeś jakąś
różnicę, poza tym, że na twój widok nie spuszczano jeszcze
psów z łańcuchów?
Haxerlin poczerwieniał.
– Bez przesady. To, że raz byłeś świadkiem, jak uprzedzony
motłoch daje ponieść się emocjom, nie znaczy, że…
– Raz? – Demon prychnął rozbawiony. – A sytuacja sprzed
tygodnia, w Studzionce?
– Przecież żaden kamień nie sięgnął wozu! Nie liczy się!
Zresztą – szybko zmienił temat – skoro pytasz, opowiem ci
o starych czasach.
***
Gospoda Cztery Złote Pokoje była słynna na całą okoli-
cę… głównie z tego, że swą nazwą po trzykroć wprowadzała
w błąd potencjalnych klientów. Oferowała gościnę jedynie
w dwóch pomieszczeniach, a wśród ciemnoszarej mozaiki
kolorów próżno było szukać złota.
Wiele słów cisnęło się na usta przy próbach opisania ich
wystroju, ale najczęściej powtarzające się to „chlew”, „grota”
i „ciemnica”. Stosowano też całą gamę mniej cenzuralnych
określeń, na dźwięk których niejedna dziewka okrywała się
wstydliwym pąsem.
Tylko duża dawka wyrozumiałości pozwalała w ogóle za-
klasyfikować gospodę do zaszczytnej kategorii zajazdów. Ale
że karczma była znana, właśnie przed nią rozbił swój kram
Mistrz Haxerlin.
6
– Do mnie, ludzie, do mnie! Cuda i Dziwy przybyły do
Möhren! – nawoływał zza straganu, na którym dopiero co
ulokował swoje skarby. Reszta osobliwości zalegała na po-
bliskim wozie, zajmując każdy dostępny kawałek przestrzeni.
Mistrz Haxerlin był niskim mężczyzną. Tak mógłby stwier-
dzić każdy, kto przeoczył fakt, że kiedy zachwalał towar, wcho-
dził na drewniany podest, zyskując tym sposobem kilkana-
ście centymetrów. Bardziej spostrzegawczy zgodnie uznawali,
że był bardzo niskim mężczyzną. Głowa, pozbawiona nawet
odrobinki owłosienia, lśniła w pełnym słońcu niczym wypo-
lerowana przyłbica. Łysina równie dobrze mogła być efek-
tem ubocznym intensywnej pracy umysłu, jak i następstwem
choroby skóry – tylko Mistrz Haxerlin znał prawdę, ale nie
wyprowadzał z błędu nikogo, kto chciał przypisywać jego ze-
rową fryzurę nadzwyczajnym walorom intelektu. Purpurowe
szaty zachwycały symbolami księżyca i klepsydry, wyszytymi
srebrną nicią na tunice oraz fantazyjnymi kształtami dziwacz-
nych spirali, jakie zdobiły zakończenia obszernych rękawów.
Przywodziły na myśl odzienie czarodzieja, dlatego też Mistrz
Haxerlin omijał szerokim łukiem większe miasta, by nie nara-
zić się na krzywdzące miano hochsztaplera lub łgarza, jakim
zwykli określać go prawdziwi adepci arkanów magii. Wolał
ustronne wsie i miasteczka, takie jak Möhren, gdzie szansa
na to, że ktoś zarzuci mu oszustwo, była bardzo nikła.
– Zakosztujcie potęgi niezwykłości! Ochronne talizmany,
relikwie bohaterów, eliksiry młodości, magiczny oręż, aroma-
tyczne przyprawy! – Kupiec jednym tchem wymienił asor-
tyment, kładąc największy nacisk na ostatni element – wy-
chodził z założenia, że pieprz i sól nadadzą reszcie pozorów
autentyczności. – Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina specjalnie
dla was, najmilsi!
Przed straganem zgromadziła się całkiem spora grupka
gapiów. Kilku mężczyzn szybko odeszło, pomrukując pod no-
sem, bo opacznie zrozumieli drugi człon nazwy i srogo się
7
rozczarowali. Ich miejsca długo nie pozostały puste – miesz-
kańcy Möhren byli łasi na wszelkiego rodzaju atrakcje, po-
cząwszy od pożaru w obejściu sąsiada, a skończywszy na pu-
blicznej egzekucji. Wizyta handlarza egzotycznymi towarami
plasowała się gdzieś pośrodku.
– Panie kupiec! – odezwała się jedna z kobiet, przepychając
się przez gęstniejący tłum. – Trzymacie tam w kuferku jaki
eliksir miłości?
Mistrzowi Haxerlinowi wystarczył rzut oka na klientkę, by
domyślić się, że jedynym skutecznym środkiem umożliwiają-
cym jej usidlenie mężczyzny byłyby wnyki na niedźwiedzia
lub stalowe kajdany. Albo potężna porcja alkoholu, dawkowa-
na oblubieńcowi regularnie i nad wyraz szczodrze. Najlepiej
w godzinach nocnych, by światło dnia – padające na twarz
niewiasty – nie osłabiło mocy specyfiku.
– A jakże, dobra ko… – zawahał się, gdy klientka podeszła
bliżej i ukazała się w pełnej krasie, jednak chęć zysku wzię-
ła górę – …kobieto. Mam napój specjalnie na taką okazję!
Rozpali zmysły twego oblubieńca do czerwoności i zmie-
ni go w niezrównanego kochanka, gotowego do miłosnych
uniesień! – powiedział, po czym sięgnął do którejś z niezli-
czonych sakw zalegających na tyle wozu. – Proszę! Oto i jest!
– Triumfalnie uniósł w górę butelkę, by każdy mógł dostrzec
na szkle chaotyczne wzory, które wyrył kilka dni temu. Po-
tężnie wysilał wyobraźnię, by zakrzywione linie, heksagramy
i pętle różnej wielkości układały się w coś, co przynajmniej
od biedy można było określić „sekretnymi znakami”.
Tłum wydał z siebie pomruk aprobaty. Ludzie kiwali gło-
wami z uznaniem, doceniając kunszt, z jakim naniesiono
na naczynie mistyczne symbole. Mistrz Haxerlin uśmiechnął
się; opłaciło się zainwestować kilka monet w „Przewodnik
po Sztuce Współczesnej Insirii”.
– Tylko trzy srebrniki, by opleść wybranka pnączem na-
miętności!
8
– Jeszcze mi pan kupiec powie – powiedziała kobieta, gdy
odliczyła monety i zabrała butelkę, ciesząc się z interesu życia
– ile kropel mam lać, by te pnącza dobrze trzymały!
Mistrz Haxerlin pogładził się po podbródku. Niezadowo-
leni klienci nie przysparzali mu renomy, więc dla pewności
sięgnął po drugą flaszkę.
– Pierwszy chętny gotów zakosztować Cudów i Dziwów
zostanie wynagrodzony darmowym egzemplarzem! – krzyk-
nął donośnie, potrząsając pokaźnym brzuszyskiem. Księżyc
na purpurowej szacie uwydatnił się. – Niech obiekt pani uczuć
– handlarz wzdrygnął się w duchu na myśl o losie nieszczęśnika
– wypije całą zawartość naczynia, a po półgodzinie przyjmie
kolejną dawkę napoju miłości.
– Panie kupiec! – Niewiasta odkorkowała butelczynę i po-
wąchała magiczny napój. – Toć to czarodziejstwo cuchnie
jak gorzała!
– Powiem więcej! – uzupełnił prędko Mistrz Haxerlin. –
Nawet tak samo smakuje! Mężczyzna sam się zniewoli kaj-
danami uczucia, pijąc znany sobie trunek!
Dziesięć minut później pozbył się ostatniej flaszki, bo zachę-
ta podziałała nie tylko na spragnionych miłości, ale na wszyst-
kich spragnionych czegokolwiek.
– Co żeś tam napchoł? – Przygarbiony chłop o twarzy tylko
trochę mniej brudnej od odzienia przyglądał się ciekawsko
płóciennemu workowi z dość wiernie oddanym konturem
świniaka. Forma, w jakiej zadał pytanie, sugerowała, że zwroty
grzecznościowe były mu obce. Podobnie jak higiena.
Sprzedawca niezwykłości zgarnął z lady pokaźny stos mo-
net i wsadził go do szkatuły, będącej jedynym magicznym
przedmiotem w okolicy. Gdyby jakiś złodziej próbował ją
ukraść, byłby to ostatni niecny występek w jego karierze. Chyba
że pod nową postacią rozsmakowałby się w innych formach
przestępczości, zarezerwowanych dotąd wyłącznie dla myszy.
9
– Ach! – Haxerlin rzucił szybkie spojrzenie wieśniakowi. –
To mieszanka specjalnie dobranych alchemicznych składni-
ków, po których trzoda nabiera krzepy, cudownym sposobem
zwiększa masę, dając dwakroć tyle mięsa, ile dałaby bez czaro-
dziejskiej ingerencji! Gdy zawitałem z tym towarem do Gettys-
heim, ludzie wyrywali sobie worki z rąk! Sprzedałem wszystko
na pniu. Straż musiała pacyfikować oszalały z radości tłum!
Chłop milczał dłuższą chwilę, mrugając głupio oczami,
jakby miało mu to pomóc w przyswojeniu informacji.
– Co żeś tam napchoł? – powtórzył, tyle że głośniej.
Mistrz Haxerlin zmienił taktykę, dostosowując się do ocze-
kiwań klienta.
– Paszę dla świń – stwierdził po prostu.
Chłop podrapał się po skołtunionych włosach.
– A byndom to kury żreć?
– Będą – odparł handlarz. Jak kury zgłodnieją, to zeżrą wszystko.
– I byndom duże?
– Byndo… To znaczy będą.
– Bo żeś tam magii napchoł? – zapytał z triumfalnym
uśmiechem, tak jakby w końcu pojął mroczną intrygę kupca.
– Eee… – stęknął Mistrz Haxerlin, zbity z tropu przebie-
głością rolnika. – Tak. Wszystko, co oferuję, jest autentyczne!
Szczególnie ta pasza! Tu akurat nie przesadzał. Magiczną
właściwością mieszanki był fakt, że na targu kupował wór
z paszą za dwadzieścia miedziaków i kiedy tylko kładł go
na ladę Cudów i Dziwów, tajemniczym sposobem ten sam
wór kosztował już dwa srebrniki.
– A to wyzme. Byde mioł duże kury. – Klient wyszcze-
rzył zepsute zęby i omiótł wzrokiem zbiegowisko, szukając
zazdrosnych spojrzeń. Niczego takiego nie dostrzegł; posia-
danie dużych kur najwidoczniej nie znajdowało się na liście
priorytetów mieszkańców Möhren. Postękując, pospiesznie
oddalił się od kramu, jakby dźwigał w worku co najmniej
sztabki złota.
10
Do straganu podeszła – choć bardziej na miejscu byłoby
stwierdzenie, że podpłynęła – elegancka dama w różowej,
bufiastej sukni. Falbaniasty okręt sunął majestatycznie przez
morze prostaczków, nie przejmując się, że pasuje do tej zgrai
jak kot do cylindra. To znaczy teoretycznie kot może mieć
cylinder, jeśli się uprze. Tylko po co?
Dama była elegancka w tym rozumieniu, w którym za prze-
jaw elegancji uważa się dekorowanie fryzury małymi, świecą-
cymi ozdóbkami, pobrzękującymi dźwięcznie przy każdym
kroku. Wysoko upięty kok mieścił w sobie tyle świecidełek,
że odpowiednio skondensowana i naprowadzona wiązka świa-
tła mogła oślepić lub wręcz wzniecić pożar.
– Madhemoiselle Emehencjanna – rzekła teatralnie i za-
darła głowę. Kilku najbliżej stojących ludzi zasłoniło oczy.
Dzień był wyjątkowo słoneczny.
– Miło mi panią poznać. – Mistrz Haxerlin prawie położył
się na ladzie, by sięgnąć ustami wypielęgnowanej dłoni, którą
dama nadstawiła do ucałowania.
– Jah tylho ushyszaham o pahńskiej wizhycie, niezwhocz-
nie udaham się pod spehunę, htóhą zwą Cztehema Zhotymi
Pohojami. Ciekawam, czy znahjdę tu coś do mohjej hohekcji.
– Czego konkretnie pani szuka? – spytał Haxerlin, chroniąc
oczy przed blaskiem roztaczanym przez imponujący kok.
– Stwohów. Dehohuję sahon. Whie pan, whampihy, to-
piehce, strzyhgi. Mam jhuż smhocze shrzydła na ściahnie,
dywhan ze shóhy ogha i hamphę z czhaszhi minhotauha.
Mistrz Haxerlin musiał dłuższą chwilę rozgryzać, czym jest
„hampha z czhaszhi minhotauha”. Doszedł do wniosku, że nie
chciałby, aby płonąca głowa minotaura oświetlała mu stronice
książki, kiedy relaksował się po pracy. Szybko zabrał się do po-
szukiwań, zanim zdążył wyobrazić sobie salon mademoiselle.
– Mam coś, co może panią zainteresować! – Haxerlin po-
stawił na ladzie duży szklany słój i ściągnął cienką płachtę,
która skrywała zawartość. – Oto łeb najprawdziwszego cen-
11
taura! – Pierwszy rząd gapiów cofnął się w przestrachu. Ze-
wsząd zaczęły dochodzić na przemian jęki grozy i fascynacji.
W słoju pływała głowa mężczyzny. Mistrz Haxerlin prze-
jechał go zupełnie przypadkowo, kiedy biedak leżał pijany
jak bela na środku traktu. Kupiec znał się na marynowaniu
ogórków, więc jedynym problemem było znalezienie odpo-
wiednio dużego naczynia, by obrócić niefortunny wypadek
na swoją korzyść.
– Całkiem podobny do Heinza! – zauważył ktoś przytomnie.
Tłum zaczął szemrać.
– Mówił, że do Weimburga idzie, szczęścia szukać.
– Gdzie tam! Pewno na koński sabat lazł!
– Pożyczył kiedyś srebrnika i nie oddał, centaur jeden!
– Po piciu zawsze rżał jak klacz. Złe z niego wyłaziło! In
vino veritas!
– Znahomicie! – ucieszyła się różowa dama i aż podsko-
czyła z radości. Oślepiony tłum stracił zapał do roztrząsania
sprawy centaura Heinza, który przez wiele lat ukrywał naturę
potwora pod maską miejscowego pijaczyny.
– Będzie ideahnie homponował się z hominkiem. Phoszę
go zapahować.
– Mistrzu Haxerlinie… – odezwał się nieśmiało ktoś z tyl-
nych rzędów. Handlarz dobijał właśnie kolejnego targu, prze-
konując jegomościa z sumiastym wąsem, że Talizman Ochro-
ny Przed Złem śmierdzi właśnie dlatego, by zło trzymało się
z daleka, a podobieństwo medalionu do truchła rozkładają-
cego się szczura to tylko fanaberia artysty.
– Tak, chłopcze? – rzucił krótko, gdy klient odszedł wresz-
cie z talizmanem na szyi.
Rozstępujący się przed nim tłum w stu procentach do-
wodził skuteczności artefaktu. Przy założeniu, że w każdym
człowieku tkwił pierwiastek zła.
– Ja bym chciał… – Młodzieniec przestępował z nogi
na nogę, niemal potykając się o przydługie nogawki. – Ja bym
12
chciał miecz. Magiczny. – Spuścił nisko głowę, jakby zawsty-
dzony własnym życzeniem. – Uzbierałem trochę pieniędzy.
– Ha! To się dobrze składa, paniczu! – Haxerlin zatarł ręce,
ciesząc się na myśl o opchnięciu rupiecia, który targał ze sobą
już od wielu miesięcy.
Chłopak zadarł głowę, podejrzewając, że „panicz” to jakaś
wyjątkowo nieprzyzwoita obelga, ale koniec końców posta-
nowił zignorować zaczepkę.
– Śpieszno ci do wojaczki, co? – Kupiec zaśmiał się uprzej-
mie i wdrapał na wóz, przetrząsając kufry w najdalszym kącie,
gdzie umieścił przedmioty spisane na straty. Niedługo miał
je porzucić w przydrożnym rowie.
Młodzieniaszek pokraśniał i potrząsnął bujną blond czupryną.
– Tak, Mistrzu! Ferwor walki, ryk wojennych trąb… – Wcią-
gnął głęboko powietrze, jakby wdychał gęste opary bitwy. Nie-
stety, wąsacz z Talizmanem Ochrony Przed Złem nie odszedł
zbyt daleko i przyszłego herosa lekko zemdliło. – Dwaj odważni
wojownicy, ścierający się w otwartym polu… – ciągnął rozma-
rzonym głosem, gdy na powrót złapał oddech. – Ich pancerze
pękają pod wpływem mocarnych ciosów wroga; nagie torsy
lśnią w palącym słońcu, a krople potu spływają po naprężo-
nych muskułach. Dawno stępili ostrza mieczy, więc odrzucili
bezużyteczną stal i walczą wręcz, patrząc sobie głęboko w oczy
i koniuszkiem języka oblizując spierzchnięte wargi. Splata-
ją palce niczym para kochanków, obejmują się w śmiertelnym
uścisku. Spodnie krępują ruchy tancerzy zagłady, zatem czym
prędzej pozbywają się resztek odzienia. Przesuwają dłońmi
po atletycznych korpusach, szukając luki w obronie przeciw-
nika, by przygwoździć go do ziemi, by pokonać, by posią…
– Mam! – Mistrz Haxerlin, ściskając pod pachą kawał że-
lastwa, wygrzebał się z wozu. Ponieważ przebywał w jego
wnętrzu, do jego uszu nie dotarła ta obrazowa przemowa.
– Hej, synku, nie podwędziłeś mi aby jednego z Talizmanów
Ochrony Przed Złem? – mruknął do siebie i zmarszczył brwi
13
na widok wolnej przestrzeni, jaka utworzyła się wokół chło-
paka. Przejmująca cisza i grymasy półotwartych ust, zasty-
głe na twarzach mieszkańców Möhren wskazywały dobitnie,
że byli świadkami wydarzenia, o jakim szybko chcieliby zapo-
mnieć. – Oto miecz D’rankhana Wielkiego! – Kupiec wyraź-
nie zaakcentował personalia wymyślonego naprędce bohate-
ra, by uzmysłowić gawiedzi, że tego miana nie zapisuje się ot
tak, tylko używa do tego jakiegoś wyjątkowego znaku inter-
punkcyjnego, co czyni herosa jeszcze bardziej niesamowitym.
Oczy chłopaka zaświeciły jak złote korony, które dopie-
ro co opuściły królewską mennicę. Z ust gapiów dobyło się
wyraźnie słyszalne westchnienie podziwu – hołd złożony
niezwykłym dokonaniom D’rankhana Wielkiego, które to
każdy obrazował sobie indywidualnie w umyśle, w zależności
od posiadanej wyobraźni.
Wzniesiony w górę oręż jeszcze kilka sekund temu był sta-
rym, pordzewiałym mieczem z ułamaną rękojeścią, ale stał się
właśnie starym, pordzewiałym mieczem z ułamaną rękojeścią,
którego onegdaj dobywał D’rankhan Wielki.
– Mistrzu Haxerlinie, nie wiem, czy będzie mnie stać na tak
potężną broń… – zachlipał blondynek, nie spuszczając z oczu
cennego artefaktu.
– Paniczu, bądź dobrej myśli! – rzekł kojąco handlarz, na-
chylając się nad straganem i zaglądając chłopakowi do sakwy,
kiedy ten drżącymi palcami rozsupłał wreszcie rzemyk.
– Będzie tu…
– W sam raz, w sam raz – przerwał Haxerlin, nie czekając,
aż młodzik skończy rachować monety. Zagarnął je razem
z mieszkiem. – Dałem ci mały upust, bo coś mi się widzi, że mo-
żesz być godnym następcą D’rankhana Wielkiego. Wspomnij
no czasem starego Haxerlina, gdy wygrasz pojedynek z któ-
rymś z czempionów króla! – Twarz chłopaka rozjaśnił maślany
uśmiech, a z jego piersi dobył się cichy pomruk zadowolenia.
– Albo gdy zdobędziesz już serce księżniczki. – Kupiec mrugnął
14
porozumiewawczo, a pomrukiwanie ustało równie szybko, jak
zniknął rozmarzony wyraz twarzy.
– Co tu jest wygrawerowane? – zainteresował się młody
rycerz, dostrzegłszy na rękojeści pozostałości napisu.
– PiS – odczytał inskrypcję posiadacz imponującej baraniej
czapki, który od pewnego czasu nachylał się nad ramieniem
chłopaka i podziwiał fantazyjne kształty broni.
– Prawy i Sprawiedliwy – rozszyfrował w mig handlarz. –
Kolejny przydomek naszego bohatera, jaki uzyskał podczas…
– A nie przypadkiem Pattersen i Synowie? – Ktoś z tłumu
okazał się być nie lada światowcem, skoro kojarzył inicjały
rodzinnego interesu kowali z północy. Szybko został jednak
zakrzyczany przez ludzi, którzy dowodzili, że ich dziadkowie
osobiście poznali D’rankhana i faktycznie kilka razy przed-
stawił się im mianem widniejącym na rękojeści.
Posiadacz magicznego miecza dumnym krokiem opuścił
zgromadzenie, nawet nie spytawszy o właściwości artefaktu
i o to, czy niemożność normalnego trzymania oręża, spowo-
dowana złamaniem rękojeści, wliczała się w ich poczet.
Mistrz Haxerlin sprzedał jeszcze różnobarwne skałki, sta-
nowiące niezawodny środek odstraszający wilkołaki (dawno
nie widziano bestii w tych okolicach, ale na wszelki wypadek
poinstruował nabywców, jak odpowiednio rzucać w nie kamie-
niami), chustę, którą ocierała twarz Błogosławiona Kapłanka
Shafre (i tak musiał kupić nową, tamta była cała przepocona),
i kilka mniej ważnych, ale nie mniej cennych drobiazgów.
Siedział teraz przy stoliku w Czterech Złotych Pokojach,
tak bardzo usatysfakcjonowany przychodami, że nawet nie
poczuł się oszukany nazwą przybytku.
– Karczmarzu! – zawołał, gdy dopił piwo. – Coś na ząb.
Co polecacie?
– Boli was? – Zainteresował się siwy mężczyzna za ladą. –
W Möhren nie ma cyrulika, nie przetrzymał zeszłej zimy. Ale
15
kowal jest. Czasami nawet trzeźwy. – Pokiwał głową, jakby
chylił ją przed kowalską abstynencją.
– Głodnym, karczmarzu, głodnym. – Handlarz przeczu-
wał, że przenośnia dla właściciela przybytku mogła być ja-
kimś dziwnym urządzeniem do wodowania statków. W tym
momencie pytanie, skąd zaczerpnął pomysł na nazwę lokalu,
urosło do rangi niezgłębionej tajemnicy.
– To od razu było mówić – burknął szynkarz. – Zara co podam.
Niski mężczyzna w purpurowych szatach odchylił się
na krześle, poklepując z zadowoleniem po pękatym brzu-
chu. To jest życie! Ciekawe, jakby się ułożyło, gdyby zaraz
na początku działalności nie przybrał pseudonimu, pod któ-
rym znali go teraz mieszkańcy wielu wsi i miasteczek, za-
chwalając Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina wszędzie tam,
dokąd dotarli.
Prawdopodobnie powiesiliby go pod prawdziwym na-
zwiskiem.
***
Haxerlin wystawił ręce do ognia, uśmiechając się do wspo-
mnień.
– Ach, to były czasy! Spokój, szacunek u miejscowych, do-
bry zarobek… Świat się zmienia. Coraz trudniej o godne
życie. – Zerknął na Thuza. – Czemu tak na mnie patrzysz?
Spojrzenie chłopca przepełnione było pogardą. Nawet krę-
cił głową z niesmakiem, jakby towarzystwo kupca poczytywał
sobie za osobistą obelgę.
– Wiesz, dlaczego nie przerwałem twojej opowieści?
– Bo była ciekawa i absorbująca? – zapytał z nadzieją Ha-
xerlin.
– Nie, skończony głupcze! Zastanawiałem się, kiedy dotrze
do twojego zakutego łba, że się powtarzasz. Przebadaj się,
16
śmiertelniku, bo albo masz kłopoty z pamięcią, albo celowo
chcesz wzniecić gniew Otchłani!
Mistrz podrapał się po podbródku.
– Słyszałeś już tę historię?
– Na Kaosa, trzy razy! Ostatnio jakiś miesiąc temu, kiedy
zapytałem, gdzie tu można kupić szałotrawie. I wiesz co?
W dalszym ciągu nie mam pojęcia, jak ta bajęda łączyła się
z narkotykami! – Rozmasował skronie. – Czasem doprowa-
dzasz mnie do szaleństwa!
– Ale teraz pytałeś o początki działalności…
– Wyrażę się inaczej. Od czego to się w ogóle zaczęło? Zga-
duję, że człowiek nie budzi się rano i nie stwierdza „a może by
tak zacząć rozprowadzać fabrykowane artefakty”?
Kupiec spojrzał na niego z szelmowskim uśmieszkiem.
– To długa opowieść. Naprawdę jesteś ciekaw?
– Nie – odparł sucho demon, grzebiąc kijkiem między po-
lanami. – Po prostu nie mam nic innego do roboty, a szybciej
usnę, kiedy zaczniesz zanudzać mnie historyjkami z młodości.
Tylko jeżeli zaczniesz od Möhren i tej durnej gospody, nie
ręczę za siebie!
– Rozumiem. Zaczęło się jeszcze w Collegium. Wtedy odkry-
łem w sobie talent. Nie słyszałeś pewnie o Karlu Gustaffsonie
i o tym, co go spotkało? To był przełom. Początek mojej drogi.
17
Pobierz darmowy fragment (pdf)