Odnaleziona po latach powieść Krystyny Feldman. Nie wiadomo, gdzie i w jakich latach powstawała, ale Światła, które nie gasną są przepełnione teatralnym naturalizmem, na tyle uniwersalnym, że obecnym w podobny sposób we wszystkich teatrach, niezależnie od momentu historycznego. Powieść ta to przede wszystkim dowód na wszechstronność artystyczną Krystyny Feldman, ale też dowód na to, jakim była czujnym obserwatorem kulis teatru i zwykłej codzienności. To wykład o życiu teatru i życiu w teatrze ze wszystkimi jego wadami i zaletami, gęstymi dialogami, przeplatającymi się indywidualnościami i złośliwościami.
Darmowy fragment publikacji:
Tytułem wstępu
Czym dla mnie jest teatr? Uczciwie mówiąc, to po prostu moje
całe życie. Mimo wszystkich stron ciemnych, nieustannego ry-
zyka, ścierania się indywidualności, podporządkowywania się
czyjejś indywidualności i zespołowi ludzi. Nie, nie wyobrażam
sobie mojego życia bez teatru. Tu trzeba mieć ocean cierpliwości,
morze tolerancji, silną psychikę. Widocznie te cechy posiadam,
skoro tylko w teatrze czuję się dobrze, czuję, że naprawdę żyję.
Krystyna Feldman
Sława i osiągnięcia artystyczne Krystyny Feldman kojarzone
są przede wszystkim z charakterystycznymi rolami drugo-
planowymi. Nie przeszkodziło jej to jednak w pozostawieniu
po sobie niezwykle bogatego dorobku obejmującego role te-
atralne i filmowe, a jak możemy się przekonać z niniejszej pu-
blikacji, również próby pisarskie. Mimo że jako dziecko długo
nie wiedziała, jak wygląda teatr (jej rodzice byli artystami pra-
cującymi w teatrze), otwarcie mówiła, że teatr jest w jej życiu
najważniejszy. Wieloletni dramaturg i kierownik literacki Te-
atru Nowego, Sergiusz Sterna-Wachowiak, wspominał w jed-
nym z wywiadów: „Krystyna Feldman to zanikający typ aktora,
tak ukształtowanego, że teatr jest w jego egzystencji najważ-
niejszy. Prawie każdego dnia przychodziła do dyrekcji teatru,
żeby najpierw przejrzeć wszystko, co jest na tablicy ogłoszeń:
jakie będą przedstawienia, jakie próby – a następnie poroz-
mawiać, co słychać nowego, wypić kawę z dyrektorem czy ze
mną, wypalić papierosa i powędrować na obiad. Zawsze tak
było, że Pani Krystyna, gdy nie miała akurat prób, pojawiała
się w teatrze w porze południowej i z teatru wychodziła zaraz
po czternastej, bo wtedy kończą się próby, na obiad do stołówki
7
uniwersyteckiego Wydziału Historii. A jeśli grała, to wracała
późnym popołudniem i szykowała się do spektaklu. Na próby
i przedstawienia nie spóźniała się nigdy, i to też jest zasada z ko-
deksu starego, dawnego aktorstwa. Zresztą przychodziła dużo
wcześniej, żeby się starannie przygotować w garderobie. Od lat
wszyscy przyzwyczailiśmy się, że Pani Krystyna, czy ma wolne,
czy gra, przychodzi do teatru w południe i często wraca jeszcze
wieczorem, a w dni prób zjawia się dobrą godzinę przed dzie-
siątą czy osiemnastą”.
Nie wiadomo, gdzie i w jakich latach powstawała powieść te-
atralna, którą dzisiaj, w setną rocznicę urodzin Pani Krystyny,
oddajemy Państwu do lektury. Nie wiemy też, w jakim teatrze
jej Autorka wtedy pracowała. Ale Światła, które nie gasną są
przepełnione teatralnym naturalizmem, na tyle uniwersalnym,
że obecnym w podobny sposób we wszystkich teatrach, nieza-
leżnie od momentu historycznego. Ten literacki aneks, który
mamy przed sobą, to przede wszystkim dowód na wszechstron-
ność artystyczną Krystyny Feldman, ale też dowód na to, jakim
była czujnym obserwatorem kulis teatru i zwykłej codzienno-
ści. Niewielu jest ludzi teatru, którzy pochłonięci pracą na sce-
nie, estradzie czy sali prób, decydują się poświęcić czas na zre-
alizowanie pisarskich inspiracji.
Powieść ta jest przede wszystkim pięknym wykładem o życiu
teatru i życiu w teatrze – ze wszystkimi jego wadami i zaleta-
mi, gęstymi dialogami, przeplatającymi się indywidualnościa-
mi i złośliwościami. Chociaż tego nie wiemy, możemy przy-
puszczać, że zawiera pierwiastki autobiograficzne. Książka jest
wreszcie wykładem o tym, że teatr jest organizmem żywym,
niezależnym, gdzie świat realny miesza się z równoległym świa-
tem fikcji, pięknej poezji i wyobraźni. Fakt, że otrzymaliśmy od
rodziny Krystyny Feldman pożółkły rękopis tego utworu, nada-
je tej publikacji jeszcze bardziej osobisty charakter.
8
Intencją Teatru Nowego im. Tadeusza Łomnickiego i Wy-
dawnictwa Miejskiego Posnania, wydawców Świateł, które nie
gasną, jest przypomnienie i godne uczczenie setnej rocznicy
urodzin aktorki, tak ważnej dla polskiego teatru i filmu. Mamy
nadzieję, że publikacja tej odkrytej po latach powieści napisanej
„do szuflady” będzie nie tylko ciekawostką literacką, stworzoną
ręką znanej aktorki, a nie doświadczonego pisarza, ale przede
wszystkim znakomitym prezentem Autorki dla wszystkich,
którzy o niej pamiętają. Krystyna Feldman powraca swoim gło-
sem pełnym wyrozumiałości dla namiętności świata artystycz-
nego, który nieustępliwie współtworzyła przez całe życie.
Życzymy przyjemnej lektury
Wydawcy
Na scenie ustawiano dopiero dekoracje. Ktoś wołał coś
podniesionym głosem. Wyglądało to na kłótnię. Z boku
w drzwiach rekwizytorni stał wysoki, chudy człowiek i uśmie-
chał się drwiąco:
– Nie ma? Na próbę generalną jeszcze nie ma?! – powtarzał
z naciskiem.
Nie zauważył Marty, a może tylko udawał? Minęła go szyb-
ko i przez scenę przeszła do garderoby. Tutaj głosy dochodziły
znacznie słabiej, nie słychać było także denerwującego dopyty-
wania chudego człowieka:
– Nie ma? Na próbę generalną nie ma?!
Tutaj można było usiąść, można było na chwilę bodaj nie wi-
dzieć nikogo, nie słyszeć nic, starać się nie myśleć o niczym.
W garderobie było ciemno, więc można nawet zapomnieć, że
poza zasłoniętymi oknami jest ciepły, bezwietrzny dzień.
Ktoś uchylił drzwi:
– Marta? Co ty robisz w tej ciemności?
Odwróciła się nerwowo.
– Nic... dopiero co weszłam.
– Co ci jest?
– Dlaczego?
– No, znam już ten twój ton. Wstydź się!
13
Nie zapalił jeszcze światła. Marta wiedziała jednak, że musiał
mieć na twarzy ten swój uśmiech, którego tak nie lubiła u niego.
– Zapal światło – poprosiła.
Posłuchał. Stał przed nią i uśmiechał się. Widocznie przy-
szedł o wiele wcześniej, bo przebrał się już w kostium. Prężył
się i stukał obcasami z jakąś dziecinną wprost chęcią pochwa-
lenia się.
– Ładny ze mnie leutnant, nie?
– Tak.
– Marto! Co znowu? Ja tak nie lubię u ciebie tych... – Zawa-
hał się.
– Histerii, co?
– Nie bądź złośliwa, wcale nie miałem tego na myśli. Chciał-
bym tylko wiedzieć, co ci jest? Po co stwarzać wokół siebie at-
mosferę cierpienia?
– Nie stwarzam. Ewusia słaba, nie spałam tej nocy. A teraz ten
mnie zdenerwował, ja wiem, że to śmieszne...
– Kto cię zdenerwował?
– Kocielski.
– A! Kocielski! Założę się, że wierci komuś dziurę w brzuchu
o coś niegotowego na generalną próbę. Że też ty się jeszcze Ko-
cielskim przejmujesz. Z góry uprzedzam, że kostiumów w kom-
plecie jeszcze nie ma, że meble za nowoczesne, że rekwizytów
brakuje, że będzie awantura Hirka z Kocielskim o światła, że
masz jeszcze godzinę czasu do zaczęcia... Aha! I że mój mundur
trzeba będzie na jutrzejszą premierę cztery razy ścieśnić, dwa
razy przedłużyć i w ogóle uszyć nowy.
Zmrużył oczy. Przez chwilę stał w milczeniu, a potem powie-
dział dziwnie miękko i łagodnie:
– Martuś, wiem, że to nie o Ewunię chodzi. Co ci dolega?
Znowu tamto?
Skinęła głową. Jej jasna, subtelna twarz w ostrym świetle lamp
wydawała się jeszcze bledsza niż przed chwilą. Podszedł do niej,
zdawało mu się, że zrobiła taki ruch, jakby się chciała cofnąć.
– Nie bój się – powiedział cicho.
14
Zmieszała się.
– Nie gniewaj się, Romku.
Objął ją wpół. Przez szorstki rękaw mundurowej bluzy czuła
silne, prężne muskuły.
– Może otrzymałaś jakąś wiadomość? – spytał, ściągając brwi.
Drgnęła, popatrzyła na niego z wyrazem bezgranicznego za-
ufania.
– Nie, żadnej. Tylko... ja sama nie wiem, co mnie napadło...
Wczoraj Ewusia naprawdę zaczęła mi coś kaprysić. Byłam tro-
chę niespokojna i może dlatego w nocy...
Powstrzymał nieco drwiący uśmiech.
– Sen, prawda? Wiesz, Martusiu, że te twoje dręczące sny...
– Ja wiem, to śmieszne – przerwała ulegle. – Ale kiedy ja nie
mam nawet wrażenia, że to jest sen, ja go widzę, ja go czuję
przy sobie, ja mam pełną świadomość, że on naprawdę jest koło
mnie.
– Nerwy? Musisz się leczyć.
– Leczyć? Ile to lat trzeba by się leczyć, żeby po takich sześciu
dojść do równowagi.
– Nie myśl o tym! Po co ty ciągle wracasz uparcie do prze-
szłości?
chałam.
Przymknęła oczy. Siedziała oparta o jego ramię, ale tak dale-
ka, że zacisnął gniewnie usta.
– Nie wiem – odparła. – Bo widzisz, Romku, ja go tak ko-
– Mówiłaś mi o tym – powiedział przez zęby.
– Ewusia miała dwa miesiące, jak poszedł na front. Przez dłu-
gi czas nie miałam żadnej wiadomości, wiesz przecież... Dopie-
ro za rok z Francji, a potem z Londynu... i już cztery lata nic, aż
do dzisiaj... Żadnego słowa, nic, nic...
– Wiem.
– Tak – powiedziała, spuszczając głowę. – Prawda, że ty
o wszystkim wiesz.
Przygarnął ją mocniej.
– Mów – powiedział serdecznie. – Mów, będzie ci lżej.
15
Pobierz darmowy fragment (pdf)