Darmowy fragment publikacji:
Na Rozdrożu
Andrzej Galicki
NA ROZDROŻU
Andrzej Galicki
Copyright ©2013 Andrzej Galicki
Virtualo Edition
ISBN: 978-83-272-4192-4
Projekt okładki: Andrzej Galicki
Obraz autora książki pt. “Tańczące drzewo”
namalowany w roku 1992
Wszystkie prawa zastrzeżone, książka ta nie może być
reprodukowana czy kopiowana w całości
lub fragmentarycznie bez pisemnej zgody autora.
Od autora
Opowiadania z serii Na Rozdrożu opisują historie niekoniecznie prawdziwe,
lecz całkiem prawdopodobne. Wszystko zależy bowiem od wyobraźni czytającego.
Niektóre osoby nie wierzą absolutnie w nic, do nich nie jest skierowany ten tomik
opowiadań. Ktoś natomiast, kto posiada choćby częściowo rozbudzoną
wyobraźnię, potrafi zrozumieć o co w nim chodzi bez zadawania zbędnych pytań.
Takich czytelników cenię najbardziej i właśnie im tę książkę dedykuję.
Pozdrawiam serdecznie,
Andrzej Galicki
SPIS TRESCI
1. Rozamunda
2. Przypadek Marcela
3. Żółte, okrągłe ślepia
4. Dotknij mnie...
5. Misiek
6. Babcia
7. Oj, Kowalski...
8. Zasadzka
9. Metamorfoza
10. Gruszka
11. Wiedźma
12. Trudna noc Sławomira
13. Jan
14. Jebuś i Kostusia
15. Malwina
16. Panna Wodna
17. Plener w Białowieży
18. Cicha, wrześniowa noc
19. Raz ty, raz ja...
20. Duch
21. Brama Nr 44
22. Wydoj
23. Naga prawda
24. Marysia
25. Żaba
26. Spokojna woda
27. Terapia
28. Mur
29. Prawdziwy rycerz swojej damy
30. W cieniu
Inne książki Andrzeja Galickiego
Rozamunda nie była piękna. Rozamunda nie była nawet ładna, więcej, Rozamunda była
1. Rozamunda
brzydka jak czarna, listopadowa noc.
I w dodatku mieszkała tuż obok cmentarza.
Gdy Rozamunda przechodziła cmentarną alejką nocą, nawet najbardziej odważne duchy
schodziły jej z drogi, z wyjątkiem jednego: hrabia von Knopf, który za życia był znanym hulaką
i karciarzem, nawet po śmierci nie przepuszczał żadnej, nadarzającej się okazji hazardu, toteż
gdy Rozamunda przechodziła po północy cmentarną alejką niosąc we włosach zaplątane tam
ćmy i inne nocne owady, hrabia von Knopf wyskakiwał zza swego grobowca z pustą butelką po
denaturacie, pozostawioną w krzakach przez miejscowych grabarzy i wolał:
- Zagramy? - Zacierając dłonie w czarnych rękawiczkach. Butelka już czekała w pozycji
leżącej na grobowej płycie, jako że gra w butelkę dozwolona była hrabiemu von Knopf przez
Radę Duchów. Inne gry, jak kości, czy karty były mu kategorycznie zabronione w obawie przed
demoralizacją młodszych, którzy mieli jeszcze w sobie przyziemne skłonności.
Hrabia von Knopf siadał na jednym końcu swego grobowca, Rozamunda na drugim i
kręcili butelką na zmianę, na kogo wskazała szyjka, ta osoba musiała zdejmować z siebie jedną
część garderoby.
Już po pół godzinie było na co popatrzeć, Rozamunda siedziała na wpół naga, a hrabia
von Knopf na wpół rozebrany. Nagi nie był on nigdy, ponieważ za karę, za jego rozpustny żywot
pozbawiony on został widoczności ciała. Siedział tedy na płycie grobowca, taki pusty frak w
pelerynie i z kapeluszem na pustej zdawałoby się głowie i z każdą przegraną stawał się on coraz
mniej widoczny, Rozamunda odwrotnie, coraz bardziej. A piękne ciało miała, tak piękne, że
mimo szpetnej gęby przyciągała spojrzenia przechodzących, nawet blady księżyc zatrzymywał
się nad cmentarzem aby się napatrzeć, zwłaszcza gdy hrabia von Knopf wygrywał partię.
Zdarzyło się kiedyś, że właśnie w takim momencie napatoczył się pracownik pocztowy Grzelak,
mocno już napruty po zakrapianym spotkaniu pocztowców, które odbyło się na zakończenie
akademii pierwszomajowej w budynku Miejskiego Urzędu Pocztowego. Grzelakowi popieprzyły
się trochę kierunki i dlatego właśnie wypadła mu droga przez cmentarz. Gdy natknął się na
przedziwną scenę gry w butelkę, którą von Knopf właśnie wygrywał, nogi ugięły się pod nim z
wrażenia.
- A to ci dopiero kobitka - powiedział do siebie Grzelak i zakochał się na zabój. I wcale
mu nie przeszkadzała szpetna gęba Rozamundy, jako że miłość od pierwszego wejrzenia bywa
ślepa, a zwłaszcza miłość od pierwszego wejrzenia pijanego pocztowca. Ale nie miał on
szczęścia niestety, jako że Rozamunda nie uprawiała amorów z żywymi, nudzili ją jak
twierdziła, ponieważ nie posiadali tej specyficznej fantazji właściwej jedynie pozamaterialnym.
Odtrącała zatem umizgi biednego adoratora, który od owej pechowej nocy kiedy ją ujrzał nagą, o
niczym innym nie myślał jak tylko o niej. Spać nie mógł przez nią po nocach a podczas
segregowania listów na poczcie mylić się zaczął niemożebnie, co jest jak wiadomo
niedopuszczalne przy tego rodzaju pracy. Wypatrzył gdzie mieszka jego ukochana i wystawał
pod jej domem wieczorami, przygrywał romantyczne kawałki na grzebieniu i wiersze miłosne do
niej pisał na murze jej domu kawałkiem znalezionej kredy. Ale Rozamunda była bezlitosna i
powiedziała mu bez ogródek, że dopóki on żyje, nic z tego nie będzie i niech ją sobie wybije ze
swojej głupiej, pocztowej głowy. Tedy Grzelak zaczął udawać zmarłego, przelatywał przed
domem Rozamundy nocą, ubrany jeno w białe prześcieradło, to znów pohukiwał jak sowa pod
jej oknem, co nawet dawało początkowo niezłe rezultaty, Rozamunda rzeczywiście pomyślała że
zmarł biedak z miłości do niej. Wylała jednak na próbę dzbanek zimnej wody na jego głowę i
wyszło szydło z worka. Duchy jak wiadomo zimnej wody się nie boją, Grzelak uciekał natomiast
spod tego prysznica z rozpaczliwym wrzaskiem. Rozamunda pokazała mu język i posłała za nim
soczystą, podwarszawską wiązankę.
Nie wiedział całkiem co ma począć, chory z miłości pocztowiec. Śledził nocami
Rozamundę spacerującą cmentarnymi alejkami, a ilekroć natknął się na scenę gry w butelkę z
hrabią von Knopfem, napawał spragnione oczy jej wdziękami do obłędu, a serce jego poczęła
wypełniać zazdrość nieopisana i żrąca jak pieprz turecki posypany na świeżą ranę. Widząc, że
nie ma przed nim innej drogi, sam postanowił zostać duchem i w ten sposób dostać się do serca
Rozamundy. Wyniósł po kryjomu z pracy kłębek sznurka papierowego i próbował powiesić się
na nim, ale sznurek zrywał się, nawet złożony podwójnie, dopiero po poczwórnym złożeniu
zadziałał i po przebyciu długiego, wirującego tunelu, na końcu którego migotało jaskrawe
światło, Grzelak znalazł się po tamtej stronie. Łaził, łaził pod murem cmentarnym aż doczekał
się północy. Wtedy dopiero odważył się zastukać do cmentarnej bramy. Po dopełnieniu mnóstwa
formalności i wypełnieniu stosu formularzy dopuszczono Grzelaka przed komisję kwalifikacyjną
Rady Duchów. I tutaj powiedziano mu, że owszem, straszyć może, tego komisja zabronić mu nie
jest w stanie, ale jedynie po tamtej stronie muru cmentarza. Po tej, wewnętrznej, partyjnych nie
potrzeba, nie wierzyli oni w życie pozagrobowe za życia, kara musi być.
A Rozamunda przechodziła sobie spokojnie na drugą stronę obrzucając go pogardliwym
spojrzeniem, oj nie zaimponował jej Grzelak nie zaimponował.
A co gorsza, po którejś tam z kolei przegranej z hrabią von Knopfem zaszła w ciążę
(może nie wszystkie części hrabiego były niematerialne), i na biednego Grzelaka całkiem
przestała zwracać uwagę. I do dzisiaj opowiadają ludziska o jakiejś zjawie krążącej po
zewnętrznej stronie cmentarnego muru i stękającej żałośnie, a tak nieudolnie, że nie tylko ludzie,
ale nawet konie dorożkarskie jej się nie boją. Bo nie znał biedny Grzelak tej prostej mądrości:
Jak już kochać to tylko ładne, te brzydkie pozaziemskich szukają rozkoszy.
Powrót do spisu treści
2. Przypadek Marcela
Marcel zapalił świecę umocowaną w szyjce butelki stojącej przed nim na stole.
Miał co prawda na półce regału lichtarz, mosiężny lichtarz z orłem Księstwa
Warszawskiego, ale go nie używał, to była tylko dekoracja.
Butelka, z soplami wosku cieknącymi po szyjce przypominała mu studenckie czasy, gdy
nie zapalając światła by nie razić śpiących kolegów, czytał po nocach w akademiku klasyczną
literaturę. Lubił czytać, pasjami. Czytał właściwie wszystko, co wpadło mu w rękę, lecz
najbardziej pochłaniały jego umysł powieści klasyczne, zwłaszcza autorów francuskich,
hiszpańskich i włoskich. Po wyczytaniu wszystkiego, co było dostępne w warszawskich
bibliotekach publicznych, zagłębił się w mroczne sale i salki antykwariatów gdzie wyłuskiwał
polskie wydania przedwojenne autorów mniej znanych i zapomnianych, o kartkach pożółkłych
od starości i postrzępionych niejednokrotnie brzegach, o zniszczonych okładkach, których nie
oszczędził czas i na których nieprzeliczone palce pozostawiły niejeden ślad. To mu nie
przeszkadzało, ważne było aby książka była kompletna, od pierwszej strony do ostatniej, jej stan
estetyczny nie miał dla Marcela najmniejszego znaczenia, najważniejszy był tekst i chodziło o
to, aby najmniejszego jego fragmentu nie brakowało. Brak jednej kratki, lub nawet jej części
czyniło dzieło w oczach Marcela nieużytecznym, zdawało mu się bowiem, że właśnie tam,
właśnie w tym brakujących kawałku tkwiła może kwintesencja tego utworu, ten tajemny klucz
który znajduje się w każdej powieści napisanej z rozmysłem, a bez którego dotarcie do serca
utworu jest absolutnie niemożliwe.
Właśnie wziął w rękę jedną z takich książek, bardziej broszurę niż książkę właściwie, w
zeszytowym wydaniu któregoś z przedwojennych wydawnictw specjalizujących się w literaturze
dla plebsu . Nazwisko autora: Marquiz de Saphire nic mu nie mówiło, pewnie pseudonim
jakiegoś francuskiego arystokraty pisującego dla kaprysu i rozrywki i wydającego swe dziełka
własnym nakładem w tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi. Książeczka nosiła tytuł La
Noirette . Dziwne to imię można było przetłumaczyć dowolnie na polski jako: Czarnulka, lub
Brunetka, lecz nie ono zwróciło głównie uwagę Marcela gdy wydłubał je z jednej z półek
prywatnego antykwariatu przy ulicy Koszykowej. Głównym powodem jego zainteresowania
była rycina zamieszczona na stronie tytułowej dziełka. Przedstawiała ona młodą dziewczynę o
ciemnych włosach z bluzką bezwstydnie rozchyloną na piersiach, spoczywającą w półomdlałej
pozycji w ramionach mężczyzny, którego wygląd od pierwszego wejrzenia wydał się Marcelowi
podejrzany. Bródkę miał on w szpic i wąskie wąsiki, a ubrany był na modę hiszpańską z białą
kryzą na szyi. Lecz najbardziej zdradzały go oczy: wąskie, podstępne i nieszczere. Jeżeli Marcel
nosił w swojej wyobraźni wizerunek diabła, to tak on właśnie musiał wyglądać. Już od dawna
książka ta spoczywała pomiędzy innymi w bibliotece Marcela. Wiedział on, że czas właściwy
nadejdzie wkrótce aby ją przeczytać. Może ten czas właśnie nadszedł? Może akurat teraz
nadeszła odpowiednia chwila? Przerzucając kartki w blasku świecy rzucił wzrokiem na dłonie
swoje; wąskie, wychudłe, obciągnięte pergaminową skórą.
Nie były to dłonie człowieka, któremu długo będzie dane pocieszyć się przyjemnościami
tego świata, wręcz przeciwnie, były to dłonie kogoś skończonego, faceta którego dni zostały już
policzone i przeliczone powtórnie dla pewności.
Marcel umierał. Wiedział on o tym dobrze, czuł to przez tę swoją bladą skórę
wychudłych policzków i mętniejące coraz bardziej jego spojrzenie widziało nieuchronnie
zbliżający się koniec. I niech Teresa mówi sobie co chce aby go pocieszyć, a doktor Sawicki
niech mu robi tyle badań na ile tylko ma ochotę, on, Marcel i tak wie dobrze, że czas jego
nadchodzi a ostatnie badania krwi potwierdzą tylko tę niezachwianą pewność. Marcel umierał.
Ale on nie chciał umierać tak jak umiera zwykły śmiertelnik, jako że nie uważał siebie za
przeciętnego człowieka. Nie chciał umierać w szpitalu, pośród jęków i stękania innych
umierających, on chciał odejść w inny sposób, wzniosły i godny i znalezienie sposobu na taki
koniec zajęło bez reszty ostatnie dni jego egzystencji.
Zaczął czytać jeszcze więcej, a czytał w ten jedyny sposób właściwy tylko niektórym
molom książkowym, który polega na tym, że czytający nie przebiega oczami tekstu w pośpiechu,
starając się jak najprędzej dotrzeć do końca dzieła. Tego rodzaju czytanie bowiem nie jest
prawdziwym czytaniem książek, jest zaledwie pobieżnym zapoznaniem się czytelnika z treścią
książki, tylko tyle. Marcel opanował po mistrzowsku prawdziwą sztukę czytania: Zagłębiał się
czytając w treść dzieła bez reszty, czytał uważnie, słowo po słowie, odcinał się myślami od
otaczającego go świata i przenosił się kompletnie w czytaną historię, która aż do ukończenia
lektury była jego życiem i prawdziwym domem dla jego ciała i duszy. I doszedł on w tej sztuce
do takiej perfekcji, że nie była istotna dla niego treść książki, równie dobrze potrafił on się
znaleźć na królewskim dworze, jak i wśród żebraków, potrafił stać się również głodnym wilkiem
pędzącym za uciekającą w przerażeniu sarenką, jak i samą sarenką gdy to o niej traktowała
książka. Tego rodzaju czytanie zastępowało mu życie, nudne codzienne życie pełne
powtarzających się idiotycznych czynności jak jedzenie, picie, zmywanie naczyń czy inne
niepotrzebne bzdury. Czy nie było fascynujące oderwać się od tych przyziemności i stać się
piratem gdzieś na morzach karaibskich? Lub orłem szybującym wysoko, wśród obłoków?
Większość z nas miała szansę opanować tę sztukę czytania kiedyś, dawno, gdy było się
chłopakiem czytającym pod kołdrą przy świetle latarki przygody d Artagnana, lub dziewczynką,
której mama nie była w stanie oderwać od Ani z zielonego wzgórza. Lecz straciliśmy tę szansę,
dorosłe życie ją nam odebrało. A Marcel jej nie stracił, wręcz przeciwnie, z każdą przeczytaną
książką pogłębiał coraz bardziej w sobie tę umiejętność, aż doszedł do pozazdroszczenia godnej
perfekcji.
dziewczynie, której nikt z miejscowych kawalerów oprzeć się nie potrafi.
Przedwojenna książeczka nie wykazywała się zbyt oryginalną treścią, typowa literatura
pokojówek: Przyjezdny gdzieś z Hiszpanii szlachcic bawiąc gościnnie w pałacu francuskich
arystokratów uwiódł jedną ze służebnic, co nie było znów takim wyjątkowym osiągnięciem, jako
że większość służebnic pozwalała uwodzić się chętnie, a tym większa była ich duma wśród
przyjaciółek im wyższego rodu był uwodziciel i im hojniejszy prezent otrzymywała od niego w
podzięce. Wyjątkową sprawą było to, że szlachcic ów zniknął nazajutrz ze dworu, odjechał bez
pożegnania, a Noirette zniknęła równie nagle, rozpłynęli się oboje w powietrzu jak mgła
rozwiana podmuchem wiatru i nikt więcej o nich nie słyszał przez czas jakiś. To również nie
stanowiło wielkiego problemu dla mieszkańców dworu, jako że o służbę w pałacu nie było
trudno, okoliczne dziewczęta marzyły tylko o takiej karierze jak praca na dworze. Sensacją stało
się natomiast to, że jeden z dobrze urodzonych elegantów pochwalił się kiedyś kolegom, że
spotkał właśnie Noirette i noc z nią on spędził upojną, a piękniejsza ona była jeszcze niż kiedyś i
sztukę kochania posiadała nieprzeciętną. Szlachcic ów, imieniem Pierre, aby nie wymieniać
znanego nazwiska, opinię miał sowizdrzała, toteż inni nie przywiązywali zbyt wielkiej wagi do
jego przechwałek, nie dowierzali mu nawet. Lecz po nim inny również pochwalił się kompanom
podobną rewelacją, a po nim jeszcze następny i tak dalej.
I skandalem zaczęła zalatywać już ta sprawa niemoralna, narastać w legendę o pięknej
Tego rodzaju historia nie zaszkodziłaby reputacji miejscowości, wręcz przeciwnie,
zarówno mieszkańcy jak i przyjezdni lubili historie pikantne a nieprawdopodobne, stwarzało to
grunt podatny wszelkiego rodzaju podszeptom i plotkom, a domysłom na temat Noiretty nie było
końca. Jedna z teorii głosiła, że ukrywa się ona gdzieś w tajemnej komnacie dworu, a pokazuje
samotnym kawalerom jedynie wieczorem, jako że jedynie samotni panowie natykali się na nią
podczas wieczornych spacerów pieszo lub konno. Inna natomiast twierdziła, że w sąsiednim
hrabstwie znalazła Noirette schronienie, gdzie cnotliwy żywot wiedzie, a tutaj przybywa
pojazdem wieczorową porą, jedynie aby zaspokoić potrzeby swoje cielesne. Wielkim i
niezdrowym skandalem stało się jednak znalezienie nieroztropnego Pierra martwego, w jego
własnej sypialni. Został on uduszony aksamitną wstążką podczas snu i nie wydawało się
prawdopodobne aby dzielił on z kimkolwiek łoże tej nocy. Znaleziona na jego szyi wstążka
koloru była czarnego a twarz biednego Pierra sina już była i spuchnięta tak, że nikt nie miał
najmniejszej wątpliwości w jaki to sposób dokonał młody człowiek swojego żywota. A po nim
kolejno, w podobny zupełnie sposób odchodzili wszyscy ci młodzieńcy którym dane było ujrzeć
piękną Noirette i których obdarowała ona swymi nieprzeciętnymi względami. Ciemną sławą
zaczęła okrywać się okolica i z każdym nowym przypadkiem stawała się ona coraz ciemniejsza.
Marcel z trudem oderwał się od czytania, przetarł chustką zroszone potem czoło. Teraz
pewien już był, że jest to książka, której potrzebował. Ktoś inny przeczytałby ją szybko do końca
i niedbale i rzuciłby w kąt niepoważną lekturę, ale nie on. On wiedział już dobrze, jak łatwo
będzie mu dotrzeć do głębi jej treści i jaką wspaniałą okazję rzucił mu w prezencie los. Odejść w
pełni szczęścia i bezboleśnie, czyż mógłby zamarzyć o wspanialszym zakończeniu swoich
cierpień? Teresa nigdy się nie dowie co on przeżył, ona nigdy nie była w stanie zrozumieć jego
emocji wynikających z tej niezrozumiałej dla niej pasji czytania, zbyt mocno trzymała się ziemi i
ta różnica w charakterach była głównym powodem ich rozstania.
Marcel podniósł się ze swego fotela i podszedł do okna. Widok na osiedle z jego
wynajętej kawalerki nie był zbyt piękny, następny szary budynek osiedla z oświetlonymi gdzie
niegdzie prostokątami okien, za dnia wyglądało to jeszcze smutniej.
Marcel otworzył z trudem okno, zdziwił się jak mało ma sił, ta choroba zżerała go od
środka powoli i bezlitośnie. Najwyższy czas, aby zakończyć niepotrzebny już teatr który
nazywamy życiem. Powrócił na swój fotel, i podjął przerwaną lekturę a płomień świecy łagodnie
kołysany nurtem powietrza wpadającego przez otwarte okno rzucał jaśniejsze i ciemniejsza
smugi na pożółkłe stronice książki.
***
***
***
Teresa rozerwała kopertę, kopia wyników analizy krwi Marcela nadeszła właśnie pocztą
na jej adres, tak jak prosiła. Niewiele zrozumiała z kolumn wydrukowanych na białym arkuszu, z
niecierpliwością czekała na godzinę dziesiątą, kiedy będzie mogła zatelefonować do doktora
Sawickiego aby wyjaśnił jej tę zakodowaną tajemnicę i gdy wreszcie usłyszała jego głos w
słuchawce, spocona była z emocji jak mysz.
Do dworu we francuskiej prowincji zajechał młody podróżny z północy, mówiący
niezrozumiałym dla nikogo językiem. Na imię miał Marcel. Oczywiście przyjęto go godnie, tak
jak gospodarze mieli w zwyczaju przyjmować wszystkich przejezdnych gości. Nikt go nie
wypytywał o cel podróży ani o miejsce z którego przybył, nadmierna ciekawość byłaby
nietaktem ze strony gospodarzy. Natomiast po kolacji wyznaczono mu pokój gościnny, gdzie
miał spędzić noc.
Marcel otworzył szeroko okno, tak aby świeże powietrze mogło wypełnić komnatę,
przywdział nocną koszulę przygotowaną przez służącego i ułożył się wygodnie w łożu z
baldachimem nie gasząc świec. Przymknął powieki i czekał na to, co miało nastąpić, a pewien
był całkowicie, że nastąpi.
W pewnym momencie zrozumiał, że nie jest sam w komnacie. Poczuł na skórze swojej
twarzy delikatny dotyk jej palców, posłyszał ciche i czułe słowa wypowiadane miękkim głosem
namiętnej kochanki. A dalej, nastąpiło szczęście o jakim nigdy nie zamarzył.
***
Teresa biegła osiedlowym chodnikiem pomiędzy szarymi blokami, nie mogąc się
doczekać kiedy ujrzy Marcela i będzie mogła podzielić się z nim wiadomościami usłyszanymi
od doktora Sawickiego.
Nie kochała go już od dawna, w ogóle małżeństwo to okazało się wielką pomyłką.
Marcel był życiową niedorajdą nie widzącą w swoim ograniczonym życiu nic oprócz książek,
jak można zatopić się tak jak on w czytaniu i pozwolić aby prawdziwe życie przeciekało
bezużytecznie pomiędzy palcami? Gdy wreszcie zdecydowali się rozstać i Marcel przeniósł się z
ich wspólnego mieszkania do wynajętej kawalerki, oboje odetchnęli z ulgą.
Wciąż jednak Teresa poczuwała się do obowiązku pełnienia pewnej opieki nad tym
facetem, który przecież formalnie był nadal jej mężem. Zostawiony sam sobie nie potrafiłby
poradzić sobie nawet z najprostszymi sprawami codziennego życia.
Teraz biegła więc schodami w górę budynku w którym mieszkał. Czy ty wiesz, co
powiedział doktor? powtarzała sobie w myślach to, co mu powie zaraz gdy go zobaczy.
Powiedział, że to anemia, bardzo zaawansowana, ale tylko anemia. I nic więcej. I że silna
kuracja witaminowa postawi cię ma nogi. Bo nie odżywiasz się prawidłowo, nie jesz jak inni,
książki nie zawierają witamin. Zadzwoniła do drzwi raz, dwa razy - nikt nie odpowiadał Już
pewnie czyta te swoje głupoty pomyślała z niechęcią. Przez niego sama nabrała niechęci do
książek, na sam widok księgarni przechodziła na drugą stronę ulicy - tyle wniosło w jej życie to
idiotyczne małżeństwo.
Wygrzebała z wnętrza torebki klucz, który dorobili dla niej na wszelki wypadek i
przekręciła go w zamku.
Marcel siedział nad leżącą na blacie stołu książką otwartą na ostatniej stronie. Poruszała
się ta ostatnia strona z napisem Koniec u dołu leciutko, prąd powietrza z otwartego okna
owiewał łagodnie pokój a złotawy odblask niewidocznego słońca podał na przechyloną do tyłu,
na oparcie fotela twarz Marcela. Była ona sina i spuchnięta, a w skórę jego szyi wpijała się
czarna, aksamitna wstążka zaciśnięta mocno gdzieś na jego karku.
Powrót do spisu treści
3. Żółte, okrągłe ślepia
Marta biegła Alejami w stronę Marszałkowskiej, biegła prędko, tak prędko jak potrafiła,
potrącając od czasu do czasu jakiegoś przechodnia. Rzucała wtedy przez ramię krótkie
przepraszam nie spoglądając nawet na osobę którą potrąciła. To nie było ważne, ważne było
jedno: musiała znaleźć się w domu przed Michałem. On był chorobliwie wprost zazdrosny,
gdyby po powrocie z pracy nie zastał jej w kuchni, spokojnie przygotowującej obiad, znów
mógłby sobie pomyśleć Bóg wie co, że go zdradza, że ma kogoś albo coś w tym rodzaju. A ona
musiała po prostu wyskoczyć z Baśką do jej koleżanki, która akurat wróciła z Paryża i
przywiozła kilka kiecek do sprzedania. Francuska sukienka za takie pieniądze? Jaka dziewczyna
by sie oparła? Tylko, że jak na złość żadna nie pasowała, były za małe. Co te Francuzki jedzą, że
są takie szczupłe? Głodzą się pewnie, żeby zgrabnie wyglądać. A ona? Zaokrągliła się nawet od
ślubu. Ach, lepiej by było iść do pracy, tak jak zrobiła Baśka, mieć trochę więcej swobody,
jakieś inne kontakty, rozmowy. Wygody jej się zachciało, a przypadła za to w udziale rola kury
domowej, śniadanie, obiad, kolacja - ciągle przy garach i przy garach.
No tak, ale mąż Baśki, Paweł, to normalny facet, taki jak inni, a Michał okazał się
wyjątkowym wprost zazdrośnikiem, żona ma siedzieć w domu i czekać na męża, takie miał
zasady. Z początku nawet to jej imponowało, po zakończeniu studiów koleżanki jej musiały iść
do pracy, zrywały się rano i gnały przez błota i śniegi do zatłoczonego tramwaju, czy autobusu, a
ona wstawała tylko na chwilę, żeby zjeść z Michałem śniadanie, a gdy już wyszedł z domu,
mogła położyć się z powrotem do ciepłego jeszcze łóżka i dospać nawet do dziewiątej, jeżeli
tylko miała ochotę. Ale teraz, po dwóch latach małżeństwa, zaczęła ją nudzić taka monotonia,
zaczęła się zastanawiać, czy małżeństwo jej z Michałem nie było po prostu głupią pomyłką
wynikającą z braku doświadczenia i naiwnego zadurzenia młodej dziewczyny w tym
przystojnym facecie, który miał swoje mieszkanie i samochód i który mógł sobie pozwolić na
niepracującą żonę. Ale - mądry Polak po szkodzie, teraz jest już za późno na jakiekolwiek
zmiany. Teraz wiedziała tylko, że nie chce znów sie narażać na podobne awantury jak
poprzednim razem, gdy po powrocie z pracy nie zastał jej w domu. Biegła więc jak zwariowana,
spoglądając na zegarek od czasu do czasu.
Nagle, przebiegając przez ulicę Poznańską, usłyszała pisk opon i jakiś silny ból przeszedł
na wskroś jej ciało. Poczuła, że leci w powietrzu i po kilku metrach szybowania pada na asfalt
jezdni.
Nie poczuła jednak bólu upadku na jezdnię. Poderwała się natychmiast i podniosła z
czarnej powierzchni jezdni swoją torebkę - prezent od Michała. Ruszyła dalej, w tym samym
kierunku nie oglądając się nawet na samochód który ją potrącił. Zdawało jej się przy tym, że
słyszy poza sobą okrzyki przerażenia, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Nie biegła już,
szła zwyczajnie, tak jakby cały ten jej pośpiech przestał być nagle ważny, nie była nawet pewna
dlaczego tak się spieszyła, mało tego, nie była właściwie pewna dokąd właściwie idzie. Doszła
do następnego skrzyżowania ulic. Tutaj, na tyłach pawilonu Cepelii znajdowała się kawiarnia,
bar kawowy właściwie. Za szybą Marta ujrzała Joannę, koleżankę jeszcze ze szkoły. Joanna
siedziała tuż obok okna, w modnym, jasnym płaszczyku i wyglądała na ulicę.
Filiżanka czarnej kawy stała na blacie stolika tuż przed nią. Pewnie czeka na kogoś
pomyślała Marta. Następna randka, ta dziewczyna pewnie nigdy nie zmądrzeje. Zatrzymała się
przed szybą, tuż na wprost Joanny i pomachała ręką. Tamta nawet nie zareagowała.
Pobierz darmowy fragment (pdf)