Kolejna historia z Kepusiami w roli głównej. Trzecia część opowiada o eksploracji kosmosu, możliwościach niezwykle uzdolnionych technicznie kotów, o tym, kogo spotkali podczas swoich podróży od planety do planety i jakie napotykali przeszkody.
Według autora kosmos jest do zdobycia, tylko trzeba dysponować odpowiednią wiedzą i techniką. Kepusie wszystko to posiadają, są o wiele bardziej rozwinięci technologicznie od ludzi. Nawet skok w nadprzestrzeń (AsU) to dla nich pestka. Żyją tysiące lat i lubią ciepłe mleko, kawę soar, pączki, łasuchują, lubią się wylegiwać i nigdzie nie spieszyć.
Po opuszczeniu ich macierzystej planety Koto, która została unicestwiona przez nagłe zderzenie ich własnych słońc, i po długiej, męczącej podróży trafili na swoją kolejną, podobną do Koto, planetę o nazwie Wena. Nie osiedli na laurach. Nadal poszukują innych przyjaznych planet i cywilizacji. I to nie tylko w ramach swojej galaktyki gwiezdnej.
W życiu pomagają im automaty, Heksany, które zastali na Wenie i których nisko rozwinięta cywilizacja pozwoliła na ich kolonizację, z czego Kepusie skorzystali.
Cała historia zawarta jest w tomach I, II i obecnie III. Autor na pewno ma jeszcze w zanadrzu dalsze dzieje tych sympatycznych kotów.
Darmowy fragment publikacji:
Nad oceanem Qeredsa zapadał zmierzch. Na niebie pojawiały się ostatnie
promienie słoneczne, coraz jaśniej oświetlające swoim blaskiem oleiste morskie wody,
coraz bliżej horyzontu, niczym przydrożne latarnie ulice. Momedes, zaspany, spojrzał
na zegarek wiszący na ścianie. Dochodziła piąta.
W drugiej części pokoju smacznie spał Platostenes.
Za oknem słychać było szum fal morskich rytmicznie uderzających w filary
platformy wiertniczej Rmea. Dźwięk ten zachęcał do dalszego spania. Platforma
wiertnicza, stojąca na pełnym oceanie Qeredsa, rzucała cień na wody oceanu.
Momedes założył swój kombinezon zrobiony z uretanu wytrzymującego panującą
tu temperaturę minus 106oK. Krzątając się po kuchni w celu przygotowania sobie
śniadania, obudził Platostenesa, który po chwili, ziewając, wszedł do kuchni i nalał
sobie do czerwonego kubka świeżo zaparzoną w ekspresie herbatę
— Paskudna pogoda — rzekł, patrząc przez okno na wzburzone fale.
Momedes wzdrygnął się na te słowa i odpowiedział:
— Idzie sztorm.
— Idę dojrzeć roboty przy wydobyciu ropy.
— Za kilka minut i ja się tam zjawię — oświadczył Platostenes, rozpościerając
ramiona w geście przeciągania, by usunąć z ciała resztki snu.
Platostenes, gdy przechodził między ścianami rur wiertniczych, potknął się
o jedną z trzech belek i o mało się nie przewrócił. Rozzłoszczony kopnął ją, krzycząc:
— Na jeża! Co to robi pod nogami?!
Momedes, oparty plecami o barierkę, zapiął kombinezon aż po szyję, gdyż
przenikał go nieprzyjemny porywisty wiatr. Zwrócił się do ciągle złego, idącego w jego
stronę Platostenesa:
— Zawsze lubiłem wtorki… A tu taka pogoda.
Po chwili nadeszła ogromna fala, która zakryła platformę i zmyła ich z pokładu w
objęcia wzburzonych oceanicznych fal. Zaskoczeni nie zdążyli nawet złapać się
metalowych barierek. Pieniące fale powstałe od uderzających o cztery filary Rmey
zaczęły ich oddalać od platformy, wpychając w bezkresny ocean. Chwycili się płynącej
równolegle z nimi belki z drzewa żelazowca, którą kilka minut wcześniej z taką złością
Platostenes wykopał w morze. Pływanie w styczniu nie jest przyjemne. Ich organizmy
uległyby natychmiastowemu wyziębieniu, gdyby nie uniformy, w które byli ubrani. Do
tego wichura na powierzchni spieniła fale.
Heksany, widząc całe zdarzenie, zawiadomiły służby ratownicze, ale ze względu
na silny wiatr działania nie mogły zostać podjęte natychmiast, a dopiero po zachodzie
słońca. Ciemność ukryła wszelkie ślady przed wzrokiem ekip ratunkowych. O 26:30
krążownik wojenny Kepuch LM, dowodzony przez Heksana N3SC, oddalony o pięć
tysięcy mil od Rmei, zderzył się z jedną z trzech belek żelazowca wymytych z Rmei.
— Będziemy tak dryfować, aż fale oceanu nas poniosą, gdzie im się tylko podoba
— stwierdził zrezygnowany Platostenes.
— Może nas Orion wyłowi z wody? — westchnął Momedes.
— Jak ryby.
— Jesteś blady — zauważył Momedes do trzymającego się belki kolegi.
— Tabuli in naufragio — rzucił przed siebie w przestrzeń Momedes.
— Co tam mruczysz pod nosem?
— Nasza ostatnia belka ratunku!
Czas płynął wolno. Kepusie zamlikły, zasypiając. Nad rankiem Platostenes
przerwał milczenie:
— Dobrze, że lubię wodę.
— Pierwszy raz w życiu spałem w wodzie — odpowiedział Momedes, trzymając
pod brodą belkę.
— Ja też.
— Słyszę ryk pracujących silników.
— To statek.
— Gdzie? — Platostenes odwrócił się. — To brzmi raczej, jakby kilka silników.
W nocy ze środy na czwartek wiatr ustał. Kepusie rozejrzały się, szukając
wzrokiem źródła dźwięku. Dopiero, gdy zadarli głowy w górę, zauważyli nadlatującego
Kemitera, zrzucającego ładunek, który po dotknięciu wody automatycznie się
napompował, przybierając kształt pontonu.
— Nigdy nie myślałem, że będę się cieszył na widok tej hałaśliwej maszyny —
oświadczył z uśmiechem na twarzy Platostenes.
tratwy
Puścili się belki i resztkami wykrzesanych z siebie sił przepłynęli pół mili do
pneumatycznej
ratunkowej o kształcie pływającego stożka barwy
jasnopomarańczowej. Wdrapali się na pokład i zamknęli za sobą właz. Ocean znów
zaczął pokazywać swoją potęgę. Nadchodził sztorm. Nagle automatycznie pootwierały
się hermetycznie zamknięte warstwowe kanapki i pierogi z pieczarkami oraz butelki
z zimnym mlekiem. Wygłodniałe i zmęczone Kepusie zajadały z apetytem.
Kawał tworzywa, od którego zależał ich los, miał niespełna trzy metry
kwadratowe. Drobinka na liczącym prawie trzy miliardy kilometrów kwadratowych
oceanie.
Platostenes nigdy przedtem nie był w tak trudnej sytuacji. Najważniejsze było
ustabilizowanie silnie kołyszącej się pod naporem fal tratwy. Wewnątrz ratunkowej
łodzi temperatura przekroczyła 14°K. Zamknięcie dachu było rozsunięte tylko trochę,
bo stale uderzały o niego ogromne fale, zalewając nieustannie całą jednostkę.
— Prądy zaczęły spychać ich w kierunku Antares — zauważył Platostenes po
sprawdzeniu na GPSie. — Za tydzień będziemy na wodach uczęszczanych przez
tankowiec.
W myślach jednak dodał z niepokojem: „Tylko w jakim stanie wtedy będziemy?”.
Platostenes obliczył, że statystycznie każdego dnia powinni mieć w polu widzenia
jakiś statek. W dzień trudno było zauważyć rozbitków, ale w nocy światła pontonu
powinny być widoczne nawet z pewnej odległości. Bujało tak mocno, że nie dało się
zasnąć. Wyjrzał w ciemność. Była prawie 25:00 w nocy. Obserwował otoczenie kilka
godzin bez przerwy, gdy nagle...
— Tam! Patrz! — zaczął krzyczeć wniebogłosy. — Są światła!
Nie są już sami! Momedes czym prędzej wystrzelił flarę. Rozświetliła nocne niebo
na wiele metrów dookoła.
— SOS! SOS! SOS! — Platostenes wywoływał, pochylony nad radiem
satelitarnym.
— Słyszymy cię. Jaka jest wasza pozycja?
Platostenes podał współrzędne z GPSu i dodał:
— Jesteśmy z Rmei.
— Tak, wiemy o waszych poszukiwaniach — odpowiedział Heksan, kapitan
krążownika wojennego patrolującego te wody.
Potwierdził, że przyjdzie im z pomocą. W pewnej odległości rozbitkowie
zauważyli kołyszące się czerwone i białe światła. Pomo zbliżała się powoli, bardzo
powoli. Mieli wrażenie, że manewry krążownika trwają bez końca.
Cztery godziny później okręt zatrzymał się pół mili od nich. Zobaczyli błyszczącą
w świetle księżyca metalową drabinkę i otwarte drzwi na mostku. Jak się tam dostać?
Pontonem nie da rady. Morze było zbyt wzburzone.
— Nie mają pojęcia, że jesteśmy na tratwie — powiedział z rozpaczą Momedes.
Platostenes uniósł wysoko ręce i zapalił flarę, która oświetliła wszystko w obrębie
stu metrów wokół nich. Musiano zauważyć to światło z mostka frachtowca. Jednak
nerwowe oczekiwanie trwało. Minęły już cztery godziny od chwili, gdy Platostenes
spostrzegł okręt. Z przenośnego radia usłyszeli dudniący głos kapitana.
— Powiadomiliśmy służby ratunkowe na Atel!
Nadszedł świt, a okręt powoli ruszył w dalszą drogę. Rozbitkowie obserwowali to
w osłupieniu. Właśnie odpływał jedyny okret, który mógł ich uratować.
Nazajutrz było gorąco i nudno, co wywiera negatywny wpływ na samopoczucie
i zdrowie Kepusiów.
— Wszystko mnie swędzi — oświadczył Momedes.
— Nasze przetrwanie w dziewięćdziesięciu procentach zależy od głowy
i sposobu, w jaki ją wykorzystasz. Inni rozbitkowie przed nami przetrwali na oceanie,
bo mieli ważny powód i trzymali się go bez względu na sytuację — stwierdził
Platostenes do leżącego na brzuchu, z głową przekrzywioną na lewą stronę,
Momedesa. — Ja mam tyle ważnych powodów, że powinienem żyć z milion lat.
Po trzech dniach znudziło im się już granie w karty dla zabicia czasu. Wszystkie
znane im gry i ich warianty wydały im się obrzydliwe i niechętnie obaj chcieli podjąć
kolejne wyzwania. Gorąco było obezwładniające. Dach tratwy chronił co prawda przed
palącymi promieniami słonecznymi, ale
jednocześnie zamieniał ich niewielką
przestrzeń w saunę. Mijały pełne udręki godziny. Wydawało się, że czas stoi w miejscu.
Zapadła cisza. Nie patrzyli na siebie. Ogarniała ich coraz większa rozpacz.
„Ciekawe, czy jeszcze zobaczę rodzinę, przyjaciół?” — zastanawiała się Joelle.
— Z prowiantu zostały niecałe trzy litry wody. Umrzemy z odwodnienia —
przerwał ciszę Platostenes.
— Na sto procent nie umrzemy. Ratunek już płynie.
— Albo leci.
Momedes wspominał gry, wędrówki po górach, biwaki.
Dryfowali już czwarty dzień. Nie widzieli na morzu żywego ducha. Czekali na
ratunek, ale nikt się nie zjawiał.
— Myślisz, że Heksan naprawdę powiadomił służby ratunkowe? — spytał
rozpaczliwym głosem Momedes.
— Sam nie wiem — odparł Platostenes. — Nie powinien nas zostawiać samych
na środku oceanu, chociaż w końcu to jest tylko uformowana ze stali i plastiku
maszyna. Może miał zwarcie i nas okłamał?
Nadeszło póżne popołudnie. Platostenes sięgnął po radio i nacisnął guzik ON,
po czym bez nadziei, bezmyślnie, powtarzał:
— SOS! SOS! SOS!
— Słyszmy cię głośno i wyraźnie, ale cię nie widzimy.
Momedes momentalnie rzucił się do wejścia tratwy, rozglądając się nerwowo po
horyzont. W końcu wystrzelił flarę.
— Zlokalizowałem cię — zabrzmiał w radiu głos Folemaisa.
— Już lecimy — dodał Fonon.
Wkrótce usłyszeli głuchy pomruk.
— Jest! JEST! NADLATUJE! — krzyknął Platostenes. — To śmigłowiec
wojskowy! (typu lockheed vh71 — przyp. autora).
Okręt, który ich znalazł i odpłynął bez nich, zameldował o ich trudnym położeniu.
Ciemnozielony olbrzym zawisł pięć metrów nad nimi i spuścił sznurkową drabinkę, na
którą pierwszy wspiął się ciągle marudzący Momedes, a za nim Platostenes. Gdy
dotarli na pokład i zobaczyli pilota, nie mogli się nadziwić:
— Przecież jesteś rolnikiem.
— Nadal nim jestem, ale teraz Heksany pracują za mnie, a latanie od zawsze
było moim hobby — odrzekł Folemais, podając na powitanie rękę Momedesowi.
Rozbitkowie źle wyglądali, mieli podkrążone oczy, ale się uśmiechali. Folemais
powitał ich na pokładzie kubkiem gorącej kawy. Smak soary przypomniał im stały ląd
i ciepło domowego ogniska.
Pobierz darmowy fragment (pdf)