Darmowy fragment publikacji:
1
Dla Ady i Sonii za wieloletnie i nieocenione wsparcie,
bez którego ta książka by nie powstała
(teraz będziecie musiały to przeczytać, ponieważ presja).
.
Dla Michała i nieformalnej grupy literackiej Leniwa
Biedronka za dużo wspólnie postawionych literek.
2
SPIS TREŚCI
Pieśń Obrzeży
Adepci
Wyjątkowo deszczowy wrzesień
Atramentowy smok
Prezent
Złota Uliczka
Płomień
Transformacje
Freddie
Kobold
Taniec Lalkarzy
Tancerze tańczą
Zimowa opowieść
Gdy przestaną bić zegary
Darmodziej
Golem
Chochlik
Życzenia noworoczne
Pan Pieśni
Mistrz Marionetek
Młoda
3
4
15
32
48
62
78
93
101
110
123
139
151
161
173
187
198
212
217
232
250
260
Pieśń Obrzeży
Kobieta śpiewała. Jej mocny, głęboki głos niósł się
po korytarzach stacji Můstek. Stała w przejściu między
peronami, całkowicie ignorowana przez tłum zmierza-
jących do wyjścia przechodniów. Nie widzieli jej, Martin
jednak dostrzegł ją od razu. Twarz zasłaniała jej bia-
ła maska zakończona ptasim dziobem, a długie włosy
przyozdobiła wieńcem z czerwonych bluszczowych liści.
Przyspieszył kroku, by uciec jak najdalej od tego śpiewu.
Od melodii, która zdawała się pochodzić z samego serca
Drugiej Strony.
Bezskutecznie. Śpiew ścigał go, wdzierał się do uszu
i serca, nadawał rytm krokom.
Nagle Martin zamarł. Był pewien, że już dawno wy-
minął śpiewaczkę, kiedy jednak podniósł wzrok, stała
tuż przed nim. Nawet jeśli wcześniej miał jakiekolwiek
wątpliwości, teraz był już pewien.
Demon.
Istota musiała pochodzić z drugiej strony, jak inaczej
mogłaby się przemieścić tak szybko? Zaczęła do niego
mówić, dokładnie w momencie gdy przechodził obok.
Wcześniej jej słowa były obce, nonsensowne, pozbawio-
4
ne znaczenia. Kiedy jednak spojrzał jej prosto w oczy,
zaczął rozumieć. Każde słowo.
– Spójrz na moją piękną koronę z liści i weź mnie
za rękę, Podpalaczu Drzew – zaśpiewała, wyciągając do
niego dłoń zakończoną długimi szponami. – Chodź ze
mną. Zabiorę cię w bezpieczne miejsce, nikt nas już ni-
gdy nie znajdzie. Chodź, możesz jeszcze uciec, możesz
teraz odejść wraz ze mną.
– Nie – wyszeptał. Stał w podziemnym korytarzu,
patrząc na zjawę. Przechodnie potrącali go, mrucząc coś,
żeby się przesunął. – Nie pójdę z tobą. Nie ma mowy.
– Pójdziesz prędzej czy później, Podpalaczu Drzew. –
W jej pieśni pojawiły się fałszywe nuty. – Przyjdziesz do
mnie, gdy już podpalisz cały świat. Przyjdziesz, bo nic
innego ci nie zostanie. Nie lepiej już teraz? Po co cze-
kać? To wszystko i tak wkrótce zapłonie… Już to wi-
dzę! – Zaśmiała się i nagle zaczęła śpiewać na znajomą
Martinowi nutę. Pieśń o ogniu, którą w czasie wakacji
usłyszał od Aislinga. – Skradający się niepostrzeżenie,
podpalający korony drzew. Widzę ogień w powietrzu,
w słońcu odbijającym się w szybach, powietrze jest prze-
sycone dymem. Wszystko tutaj będzie płonąć. Wszyst-
ko! Zegary staną, budynki obrócą się w proch. Wszystko
zajmie się od jednej iskry – oświadczyła, zniżając głos
do szeptu. – Ale to ty będziesz tym, który skrzesze iskrę.
To ty rozpoczniesz taniec płomieni, więc może… Może
zatańczymy już teraz?
– Z-zamknij się! – wykrztusił Martin. Rozejrzał się
wokół, by się upewnić, że nikt inny nie słucha. Jednak
najwyraźniej wciąż był jedyną osobą zwracającą uwagę
5
na śpiewaczkę. Dotarło do niego, że znów przestaje ją
rozumieć. Słowa traciły sens, były coraz bardziej obce
i odległe. No tak, zerwał kontakt wzrokowy. To wystar-
czyło, by wyrwać się spod jej uroku. Dziwny, pozbawio-
ny słów śpiew towarzyszył mu aż do wyjścia z metra.
Umilkł dopiero zagłuszony ulicznym szumem.
***
MartinL Jesteś koleżanką Klary Berg?
Roti Zależy.
MartinL Zależy od czego?
Roti Od tego, kto pyta.
MartinL Jestem przyjacielem Klary. Skontaktowa-
łem się z tobą, bo…
Roti ?
MartinL Klara nie żyje. Została zamordowana.
Roti Rękopisy nie płoną. Bułhakow tak powiedział.
MartinL Co ma jedno do drugiego?
Roti Nie zadawaj głupich pytań.
MartinL Słuchaj, to naprawdę ważne. Spotkaj się
ze mną albo chociaż zadzwoń. Tu masz mojego maila
i numer.
Roti …
użytkownik Roti wylogował się
– Hej, poczekaj – krzyknął Martin. – Wróć tu jeszcze.
Odpisz mi. Porozmawiaj ze mną. Proszę! No cholera!
– Jeśli chcesz wyrwać laskę w Internecie, musisz się
trochę bardziej postarać. – Inga z ciekawością zajrzała
mu przez ramię.
6
– Ej, nieładnie jest czytać cudze wiadomości! – Szyb-
ko zamknął laptopa.
– Czy mi się wydaje, czy bez twojej małej asystent-
ki dochodzenie stanęło w martwym punkcie? – Nawet
nie starała się ukryć złośliwej satysfakcji. Nie mógł za-
przeczyć – tajemnicza Roti była pierwszą osobą – jedną
z wielu z listy kontaktów ściągniętej z komputera Klary
– która odpowiedziała na jego wiadomość. Zanosiło się
jednak na to, że i ją mógł spisać na straty. Miał tylko na-
dzieję, że śledztwo idzie Canelle o wiele lepiej niż jemu.
– Inga: specjalistka od zagadywania ludzi w Internecie
– zakpił Greem, stając w drzwiach kuchni. Podobnie jak
Martin i Inga miał na sobie czarne spodnie i szarą bluzę
z kapturem. Strój manipulatora czynił go jeszcze wyż-
szym i chudszym. Jasne włosy sterczały mu nieskładnie
na wszystkie strony.
Dziewczyna obdarzyła go wyjątkowo lodowatym spoj-
rzeniem.
– Założę się, że nie potrafiłabyś nawet tego z powrotem
włączyć – ciągnął Greem, wskazując na zamknięty laptop.
– I nawet bez tego byłabym bardziej skuteczna niż on.
Mówiłam ci, że tak będzie. Przecież to na nic, musimy…
– Martin, jesteś gotowy? – zapytał Walt, który wszedł
do kuchni zaraz za Greemem. Również miał na sobie
szkolny uniform. – Musimy iść na rozpoczęcie roku.
– Już, już. – Martin wsunął laptopa do torby. – Tylko
odniosę to do pokoju – zadecydował, upijając po drodze
łyk chłodnej już herbaty. – A wy? – zwrócił się do pozo-
stałych. – Idziecie?
Inga przełożyła gruby czarny warkocz przez ramię.
7
– Ja i Greem – popatrzyła znacząco na dziedzica al-
chemików – musimy pogadać. Wy idźcie.
– Dołączymy do was później – dodał z rezygnacją
chłopak.
Walter pokiwał głową w sposób, który obudził w Mar-
tinie dziwne przeczucie, że cała trójka wie coś, o czym on
sam nie miał pojęcia.
– Co knujecie? – zagadnął, kiedy schodzili po scho-
dach wyłożonych nieco wytartym, czerwonym dywa-
nem. Klatka schodowa na niższych kondygnacjach bu-
dynku była odnowiona, a ściany pomalowano na biało.
Tylko poręcze pozostały bez zmian: drewniane i mister-
nie rzeźbione.
– Knujemy? – Walt zmarszczył brwi. Blada cera i cienie
pod oczami mówiły same za siebie: tej nocy też nie prze-
spał nawet kilku minut. Od śmierci Ely bardzo mało sypiał.
– Ty, Inga i Greem. Nie myśl, że nie widzę. Czy to
ma coś wspólnego z… – W porę powstrzymał się, żeby
nie wspomnieć o wakacyjnych spotkaniach. O planach
obalenia Kolegium. O spisku. Nie wspomnieli o tym ani
razu od śmierci dzikiej księżniczki i zniknięcia Canelle,
ale nie wierzył, że tak po prostu porzucili temat. Nie
wierzył, że zapomnieli.
– Martin… – Książę popatrzył na niego zmęczony. –
Nie mam pojęcia, co kombinują Greem i Inga i nie chcę
się w to mieszać. Nie mam siły – przyznał. Poprawił
zsuwający się z ramienia pasek torby, przy okazji przy-
padkiem odsłaniając przesiąknięty krwią bandaż na dło-
ni. – Zresztą… Pamiętaj, że zaczyna się rok akademicki,
a oni są w jednej grupie.
8
– No i?
– Greem jest jej konkurentem do tytułu Mistrza Ma-
rionetek – wyjaśnił książę, spoglądając w ślad za dziew-
czynami, które właśnie wyminęły ich na schodach.
– W wakacje mogła się z nim kumplować, ale w Kole-
gium to co innego. Co prawda Greem nie ma jakiegoś
strasznego ciśnienia na to, żeby koniecznie zdobyć tytuł,
niemniej… Może nie zauważyłeś, ale ona podchodzi do
rywalizacji bardzo poważnie.
Martin musiał przyznać mu rację. Z tego co zdążył
zauważyć do tej pory, Inga należała do osób, które po dłu-
gich namowach godzą się na grę w chowanego, a później
ścigają uczestników na drugim końcu świata.
– Wiesz, skąd to się bierze? – zapytał.
Walt wzruszył ramionami.
– Szkoła przygotowawcza – odparł z rezygnacją. – Była
pod wpływem Kolegium dłużej niż ja i Greem, trochę
bardziej przesiąkła. Oni są tam wszyscy tacy narwani.
Martin zmarszczył brwi. Ciekawe, jak bycie pod wpły-
wem Kolegium ma się do udziału Ingi w spisku? Angażo-
wała się, dość otwarcie okazywała sprzeciw wobec polityki
uczelni. Na ile to było szczere?
– W naszej grupie chyba nie ma zbyt wielu osób z przy-
gotowawczej, prawda? Podróżny coś wspominał.
– Tak czy inaczej ktoś będzie – przyznał Walter. – Za-
wsze ktoś jest. Nie liczyłbym na nawiązanie zbyt zażyłej
przyjaźni – dodał. – Greem mówił, że oni raczej trzyma-
ją się razem i nie mieszają się z tymi z zewnątrz. Byłeś
wczoraj w sklepie? – zapytał, kiedy wyszli na dziedziniec.
Z gęstych chmur siąpił zimny deszcz.
9
Jak zdążył zauważyć Martin, umiejscowienie uczelni
dla adeptów manipulacji w budynku, po którego dzie-
dzińcu ciągle ktoś się kręcił, miało istotną wartość edu-
kacyjną. Już od pierwszego dnia musieli robić wszystko,
by nie zwracać na siebie uwagi i nie przyciągać zbyt wie-
lu spojrzeń. Martin wypracował dwie metody radzenia
sobie z pracownikami ekipy remontowej: „bardzo zajęty
pracownik obiektu” oraz „zabłąkany turysta, niemający
pojęcia, że nie wolno”. Teraz zdecydował się na drugą
opcję. Widząc nieprzychylne spojrzenia panów w po-
marańczowych kamizelkach, wyszedł razem z Walterem
na ulicę Karlovą.
– Tak, zajrzałem do sklepu, bo i tak musiałem coś
załatwić w okolicy – odpowiedział na zadane wcześniej
pytanie. – Jest zamknięty, pani Althan nadal nie ma.
– Pewnie wciąż szuka.
– Byłem też w herbaciarni – ciągnął Martin. W zmę-
czonych, odległych oczach Waltera pojawił się błysk
zainteresowania.
– I co?
– Cathy jest zła. – Westchnął. Ruszyli w stronę mostu.
Główne wejście do kaplicy znajdowało się za rogiem,
wystarczyło skręcić. – W ogóle nie chciała ze mną gadać.
Wiem tylko, że Widmokot wciąż nie wrócił – powie-
dział. Podobno tajemniczy koci demon też przyłączył
się do poszukiwań Canelle i od tamtej pory nikt go nie
widział. – To zły znak, prawda?
– Trudno powiedzieć – odrzekł Walt. – Widmokot
to esencja bycia kotem, chadza swoimi drogami. Może
jedno z drugim nie ma nic wspólnego.
10
– Oby. Jest coś jeszcze – dodał Martin. Opowiedział
o dziwnej śpiewaczce w metrze.
Walter tylko westchnął i spuścił głowę.
– Jesienny demon. Zwichrowana dusza. Też jednego
ostatnio spotkałem. A będzie ich coraz więcej. Jesień to
ich pora roku, chętnie się wtedy pojawiają. Przyciąga-
ją ludzi, zabierają ich ze sobą do swojego schronienia
po drugiej stronie i już nie wypuszczają.
– Ale czy… Czy one zawsze tak sobie biegają po uli-
cach? – dopytywał Martin. – Nikt z tym nic nie robi?
– Teoretycznie to działka Kolegium, ale różnie z tym
bywa. Zazwyczaj są dość nieszkodliwe, więc dają im spo-
kój. Najgorsze, co taki zrobi, to stanie na rogu i będzie
wabił swoją pieśnią. Znajdzie ofiarę, to zabierze ją ze
sobą i więcej nie wróci.
– Zawsze wabią w ten sam sposób? – Martin chciał
wiedzieć, czy istniała szansa, że ktoś jeszcze wiedział
o ogniu pożerającym Pragę i o zatrzymaniu się zegarów.
– Och, nie! Nic z tych rzeczy. Wtedy byłyby prze-
cież całkowicie nieskuteczne. Wiedzą o tym i dlatego
każdemu śpiewają o czymś innym. Na każdego inna
przynęta, nie?
– Czym próbowały zwabić ciebie? – spytał Martin,
zanim zdołał się ugryźć w język. Odpowiedź była krótka
i bardzo treściwa.
– Ely. Podobno czeka na mnie w miejscu, z którego
przybywają. – Książę uśmiechnął się gorzko i pokręcił
głową. – Chodź. Spóźnimy się na rozpoczęcie roku.
***
11
– Jestem częścią Kolegium, Kolegium to ja – oświad-
czył człowiek, który chwilę wcześniej przedstawił im się
jako Mistrz Johan. – Ofiaruję Kolegium moje dłonie,
mój głos, moje serce i duszę.
Martin rozglądał się po kaplicy. Był już tutaj kiedyś
z rodzicami, podczas koncertu. Teraz atmosfera była inna,
podobnie jak sytuacja. Cholera, wszystko było inne!
W pomieszczeniu rozległ się szmer niepewnych gło-
sów, powtarzających formułkę. Martin również poruszał
ustami, ale bezgłośnie, nieuważnie. Patrzył na zebranych
w kaplicy adeptów. Wiatr musiał rozwiać kłębiące się
na niebie chmury, bo na bladych twarzach odbijały się
promienie słońca, wpadające przez kolorowy witraż. Nie
potrafił na nich patrzeć tak, jak na nowych znajomych
z uczelni. Nie mógł przestać się zastanawiać. Co zrobili,
żeby się tu dostać? Kogo zabili, kogo zdradzili, kogo
oszukali? W jaki sposób zostali zmuszeni do udziału
w egzaminie wstępnym?
On sam stracił przyjaciółkę. Próbując odkryć prawdę
o jej śmierci oszukał jednego z kandydatów i wyelimi-
nował go, a na koniec wmówił przedstawicielom Rady,
że wie o wiele więcej niż w rzeczywistości. A przecież
podobno tylko on był ochotnikiem. Pozostali nie mieli
wyboru. Wcale nie chcieli oddawać Kolegium swojego
serca ani duszy. Stali ramię w ramię w nim, spoglądali
na siedzących na podwyższeniu wykładowców, powta-
rzali recytowane przez Mistrza Johana regułki.
– Przysięgam przestrzegać reguł, którymi rządzi się życie
w Kolegium – ciągnął wykładowca. Adepci powtarzali. Ci
pierwszoroczni głośno i z przejęciem, ci starsi od niechcenia.
12
Kolegium.
– Bez względu na okoliczności dochowam lojalności
– Będę posłuszny wykładowcom.
– Nie będę używać kluczy do otwierania innych drzwi
niż drzwi mojego pokoju.
– Będę unikać wszelkiego rodzaju intymnych relacji
z wykładowcami Kolegium.
– Nigdy, przenigdy i pod żadnym pozorem nie stwo-
rzę ludzkiej marionetki.
Martin wzdrygnął się, zerkając na stojącego dwa rzę-
dy dalej Greema, który recytował, uśmiechając się przy
tym szyderczo i samym wyrazem twarzy podkreślając,
jak niewiele sobie robił z tych reguł. Ciemnowłosa Inga
o oliwkowej cerze i zmarszczonych brwiach uparcie mil-
czała. Poza nimi w tej samej ławce stało jeszcze trzech
adeptów. Tylko tylu zostało z drugiego roku. Za nimi
stał rudowłosy, brodaty Aisling w towarzystwie dwóch
dziewcząt o śródziemnomorskiej urodzie. Brodacz spo-
glądał wyzywająco na Mistrza Johana, świadom tego,
że zdążył już złamać całkiem sporo punktów złożonej
przysięgi. W tej grupie powinna być jeszcze jedna oso-
ba – Iskra. Ale Iskra odeszła z Kolegium i została za to
ukarana.
Dopiero po dłuższej chwili Martin zorientował się,
że Mistrz Johan umilkł. W ciszy dało się słyszeć nieda-
leki stukot obcasów. Ciężkie wierzeje kaplicy otworzyły
się i w progu pojawiła się jeszcze jedna osoba.
W pierwszym momencie Martin pomyślał, że to spóź-
niona adeptka albo młoda nauczycielka. Mogła mieć
dwadzieścia pięć lat, może trochę więcej. Wysoka, szczu-
13
pła, w szarej, dopasowanej sukni sięgającej kostek i pan-
tofelkach na obcasach. Jej oczy były ciemnoniebieskie,
odległe i zmrożone smutkiem. Zdecydowanie nie była
jedną z mówiących lalek, chociaż w jej ruchach i kroku
było coś, co bardzo lalkę przypominało. Przeszła wzdłuż
ławek uczniów i stanęła na podeście dla nauczycieli.
– Pani Dyrektor. – Mistrz Johan przysunął jej obity
czerwonym aksamitem fotel. Kobieta usiadła, zakładając
nogę na nogę. Przesunęła wzrokiem po uczniach, przy-
glądając się każdemu z osobna i przyzwalająco pokiwała
głową. Nie powiedziała ani słowa i milczała aż do koń-
ca spotkania.
W takich właśnie okolicznościach Martin po raz pierwszy
ujrzał dyrektorkę Praskiej Szkoły Lalkarzy, Erikę Ekhart.
14
AdePci
– Moi studenci! – przemówił opiekun roku, kiedy zna-
leźli się na schodach prowadzących na ulicę.
Mortimer. Podróżny. Londyński Klucznik.
W czasie tych wakacji Martin miał okazję poznać go
nieco lepiej. Jednak do tej pory nie był w stanie wyrobić
sobie zdania na jego temat.
– Proszę jeszcze na chwilę za mną, kwestie organi-
zacyjne.
Niepewnie ruszyli za Manipulatorem, spoglądając po so-
bie. Deptali mu po piętach, przemierzając kolejne korytarze
i jednocześnie słuchając jego wyjaśnień dotyczących bu-
dynku. Klucznik Pragi – kimkolwiek właściwie był – na-
prawdę musiał się napracować. Wszystkie wykorzystywane
przez Praską Szkołę Lalkarzy pomieszczenia połączone
były ze sobą sprytnym systemem ukrytych przejść do-
stępnych dla studentów. Tak naprawdę można było przez
cały dzień przemieszczać się między salami wykładowy-
mi, biblioteką a częścią mieszkalną, nie natykając się ani
na robotników, ani na turystów. Tak jakby będąc w tym sa-
mym budynku jednocześnie funkcjonowali w całkiem in-
nej przestrzeni, zaledwie graniczącej ze współczesną Pragą.
15
– Vic… Vic! – Ciemnowłosa dziewczyna przepchała
się obok Martina, żeby dołączyć do idącego przed nim
chłopaka. Martin poznał ją od razu. To ona i jej koleżan-
ka mijały ich rano na schodach. – Vic, poczekaj na nas!
Chłopak odwrócił się i przystanął. Nagle dostrzegł
Waltera i Martina. Podszedł do nich, uśmiechając się
pogodnie.
– Walt! – Klepnął chłopaka w ramię. – Kopę lat, co?
– Cześć, Victor – odparł Walter, odruchowo robiąc
krok w tył. Martin spoglądał pytająco to na księcia, to
na nowego znajomego. – Co słychać?
– Wczoraj przyjechałem do Pragi. Spędziłem noc u cio-
ci, później zostawiłem swoje bagaże w pokoju i oto jestem.
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię tu widzę. Już się ba-
łem, że nie dasz rady.
– Niepotrzebnie, jak widać – odparł książę. Wciąż
traktował chłopaka dość podejrzliwie, jakby nie wiedział,
czego się po nim spodziewać.
– A ty… – Błękitne oczy Victora rozbłysły. – Ty mu-
sisz być Martin! W pierwszym momencie pomyślałem,
że jesteś dziewczyną, więc to na pewno ty. Kuzyneczka
Canelle mi o tobie pisała.
Martin poczuł dziwny ucisk w gardle.
Canelle. Dziewczyna z kluczem na szyi. Jego samo-
zwańcza partnerka w wakacyjnym prywatnym śledztwie.
Ostatni raz widział ją, kiedy znikała za drzwiami prowa-
dzącymi w nieznane.
– Canelle? – powtórzył niepewnie.
– To moja kuzynka, nie mówiła ci?
Martin pokręcił głową. Nie miał pojęcia, że Canelle
ma kuzyna. Skąd miałby wiedzieć?
16
– Przez całe wakacje pisała do mnie długie maile –
ciągnął Victor. – Szkoda, że się tak minęliśmy i wyje-
chała akurat wtedy, gdy dotarłem do Pragi. Spędziliby-
śmy razem trochę czasu. Wczoraj żaliła mi się w mailu,
że bardzo nie chce wracać do szkoły. Biedaczka, źle znosi
bycie z daleka od Obrzeży.
Martin zerknął ukradkiem na Waltera. Książę rów-
nież wyglądał na nieco zdezorientowanego.
– W mailu? – Martin przełknął ślinę.
– W mailu. Do ciebie nie pisała?
Martin pokręcił głową. A jeśli właśnie tak to się skoń-
czyło? Jeśli sama zarzuciła śledztwo i po prostu bez-
piecznie wróciła do domu? Tylko dlaczego się z nim nie
skontaktowała? Dlaczego nie dała znaku życia?
– Dziwne – mruknął Victor, pocierając palcem nos.
– Odniosłem wrażenie, że… jesteście sobie dość bliscy.
Ale cóż, najwyraźniej się myliłem. – Rozłożył ręce. –
Skoro nawet nie pochwaliła się, że ma kuzyna… Cóż
za rozczarowanie.
– Może byście się tak ruszyli? – rzuciła dziewczyna,
która wcześniej biegła za Victorem. – Blokujecie przejście.
– Tak, tak – mruknął Vic. – Już idziemy, Jo. Już idziemy.
Podróżny zaprowadził ich do jednej z sal wykłado-
wych i gestem zachęcił, żeby zajęli miejsce przy jedno-
osobowych stolikach.
– Zatem… Raz jeszcze dzień dobry i moje uszano-
wanie – powiedział i ukłonił się. – Naprawdę, za samo
dostanie się tutaj zasłużyliście na mój szczery podziw
i szacunek. – Zaklaskał w dłonie. – Nazywam się Mor-
timer Burton, chociaż część z was może znać mnie także
pod pseudonimem „Podróżny”. Oficjalnie nie jestem
17
Mistrzem Marionetek, więc możecie mówić do mnie
po prostu „Morty”. Jak pewnie zdążyliście zauważyć,
strój adepta Kolegium składa się z czarnych spodni oraz
szarej bluzy – powiedział, znacząco spoglądając na sie-
dzącą w pierwszym rzędzie blondynkę ubraną w czarną
gotycką suknię. – I radziłbym o tym pamiętać podczas
zajęć. Nie tolerujemy także spóźniania się – dodał, kie-
dy do sali wpadła rudowłosa dziewczyna, mamrocząc
pod nosem przeprosiny. Również nie miała na sobie
regulaminowego stroju; wyglądało na to, że zaledwie
przed chwilą przybyła na uczelnię. Martin zastanawiał
się, jakim cudem w ogóle udało jej się znaleźć drogę,
skoro ominęły ją wcześniejsze wyjaśnienia dotyczące
rozkładu sal. – Co prawda była o tym mowa już podczas
oficjalnego rozpoczęcia, ale powtórzę jeszcze raz dla na-
szej spóźnialskiej: cisza nocna obowiązuje od północy do
godziny siódmej, także w weekendy. W tym czasie drzwi
Klementinum są zamknięte. Oczywiście wolno wam
angażować się we wszelkiego rodzaju zajęcia dodatkowe
oferowane przez lokalne instytucje i jak najbardziej was
do tego zachęcamy. Oczywiście pod warunkiem, że nie
będzie to kolidować z programem kursu i nie będzie was
zmuszało do późnych powrotów. Jeśli nie zdążycie wró-
cić na czas, cóż… czeka was noc w mieście, a w obecnej
sytuacji raczej bym tego nie polecał.
Siedząca w pierwszej ławce ciemnowłosa adeptka pod-
niosła dłoń do góry.
– Ale dlaczego? – zapytała, gniewnie odrzucając war-
kocz na plecy. – Starsze roczniki mówiły, że…
– Starsi adepci podlegają obecnie podobnym ogra-
niczeniom i prawdopodobnie ich opiekunowie właśnie
18
prowadzą z nimi taką samą rozmowę – odparł Morti-
mer. – Czasy się zmieniły, panienko. Jeśli nie wrócicie
na czas, nikt nie będzie mógł zagwarantować wam bez-
pieczeństwa.
Adepci spoglądali po sobie, zaskoczeni i zbici z tropu.
Po chwili dziewczyna znów podniosła rękę do góry.
– W szkole przygotowawczej mieliśmy dostęp tylko
do wybranych sekcji biblioteki. Czy tutaj też są takie
ograniczenia?
Morty popatrzył na nią z odcieniem niepokoju i współ-
czucia. Jakby idea zakazywania dostępu do części zbiorów
w ogóle nie mieściła mu się w głowie.
– Nie ma działu ksiąg zakazanych, jeśli o to chodzi.
Wszystko w bibliotece jest dla was i do waszego użytku,
nie widzę sensu umieszczania zakazanej wiedzy w ogól-
nodostępnej przestrzeni – skomentował. – Co do pla-
nu zajęć… Oczywiście wisi on zarówno tutaj, w holu,
jak i na waszym korytarzu. W każdej chwili możecie
na niego spojrzeć. Jak pewnie zauważycie, także adepci
starszych roczników – powiedział i puścił oko do docie-
kliwej adeptki – mają w tym roku dodatkowe dwie go-
dziny treningów kondycyjnych z Mistrzem Taro. Biegi,
ćwiczenia, gimnastyka. Dobrze wam zrobi trochę ruchu.
Martin jęknął cicho. Podobnie zareagowała większość
grupy. Tylko spóźnialska adeptka – mimo dość dużych
rozmiarów – wydawała się zadowolona z tego stanu rze-
czy. Zdobyła się nawet na drobny, triumfalny uśmiech.
– Nie radzę tego kwestionować i opuszczać zajęć –
ostrzegł Morty, widząc ogólny brak entuzjazmu. – Poza
tym… Cóż! Przygotujcie się na to, że to nie będzie dla
was łatwy rok. Będziecie się bać, będziecie się wściekać
19
i przeklinać, będziecie wątpić i myśleć o ucieczce. Naj-
lepszą radą, jaką mogę wam dać, jest to, byście jak naj-
więcej przebywali razem, rozmawiali, uczyli się od siebie
nawzajem. Nie musicie się przyjaźnić, ale musicie umieć
na sobie polegać. Chciałbym wam uświadomić coś jesz-
cze, przyjaciele. – Spojrzał na ich twarze. – Reguły tej
uczelni istnieją nie po to, żeby testować waszą prze-
biegłość i zdolność naginania zasad. Zostały stworzone
dla waszego bezpieczeństwa. Oczekuję, że będziecie ich
przestrzegać. Szkoda, żeby taki potencjał się zmarnował
– dodał, bardziej do siebie.
Dłoń dziewczyny z warkoczami znów znalazła się
w powietrzu.
– Tak, panno…? – Przesunął wzrokiem po liście obecności.
– Jo – odparła. W tym momencie Martin był niemal
pewien, że jeśli trzeba będzie wybrać starostę roku, wła-
śnie ona będzie pierwszą kandydatką. – Po prostu Jo.
Wcześniej wspominał pan, że nikt nie może zagwaran-
tować nam bezpieczeństwa. A teraz ten wykład o regu-
łach. Dlaczego pan tak to podkreśla? Coś się stało? Coś,
o czym nie wiemy?
Twarz Mortimera była nieprzenikniona.
– Pani Erika Ekhart uważa, że nie jest to coś, co powin-
no obecnie zaprzątać wasze głowy. – Zdobył się na krzywy
uśmiech. – Od siebie mogę dodać, że będzie dość czasu
i okazji, by się pomartwić.
Tym razem nie było już więcej pytań.
***
20
Pierwszymi wyzwaniem, z jakim przyszło im się zmie-
rzyć, były – ku pewnemu zaniepokojeniu Martina – zaję-
cia z językoznawstwa. Nie miał pojęcia, że program kursu
przewiduje coś takiego.
Po prawdzie nie wiedział wielu rzeczy o Praskiej Szko-
le Lalkarzy, gdy do niej aplikował.
Przerwa była tak krótka, że właściwie opuszczanie sali
nie miało sensu. Martin zdołał jedynie szeptem zapytać
Waltera, czy pogrążony w rozmowie z Jo i jej koleżanką ja-
snowłosy Victor rzeczywiście jest kuzynem Canelle. O ile
po niej i pani Althan od razu widać było bliskie pokre-
wieństwo, chłopak prezentował zupełnie inny typ urody.
– Tak, jest krewnym Canelle – potwierdził książę, ku
pewnemu rozczarowaniu Martina. Mniej martwiłby
się, wiedząc, że chłopak kłamał we wszystkim, co miało
związek z zaginioną. – Chociaż to nie jest tak, jak on
przedstawia. Nie przepadają za sobą. A w każdym razie
ona nie przepada za nim i szczerze wątpię, żeby prowa-
dziła z nim korespondencję.
– Wyglądacie na dobrych znajomych.
– Znamy się. – Walter westchnął. – Po prostu. Już
nawet sam nie pamiętam skąd. Pewnie ze sklepu pani
Althan.
Zanim Martin zdołał zapytać o coś jeszcze, drzwi do
sali otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
– Cześć, dzieciaki! – powitała ich Amy Dot.
Martin zwrócił na nią uwagę już podczas ceremonii
inauguracyjnej. Niepozorna, uśmiechnięta blondynka
w okularach, z włosami zebranymi w nieporządny, arty-
styczny kok wydawała się zaprzeczeniem wizji zimnego,
21
wyrachowanego pracownika Kolegium. To wrażenie po-
twierdzał niezobowiązujący strój – sprane jeansy, blu-
zeczka w kropki i sweterek z kokardkami. Martin zdziwił
się, kiedy Walter szeptem uświadomił go, że kobieta jest
jednym z najlepszych i najbardziej wpływowych Mani-
pulatorów.
– Czy mamy w tym roku jakichś uczniów spoza Obrze-
ży? – zapytała wesoło. Zgłosił się Martin, czerwonowłosa
dziewczyna oraz drobny, ciemnowłosy chłopak siedzą-
cy w ostatniej ławce. Miał ostre rysy i krzywy uśmiech
szkolnego cwaniaczka, któremu wszystkie przekręty
uchodzą płazem.
– Trzy sztuki, no, no! – Wykładowczyni zatarła ręce. –
Nieźle. Powiedz mi, moja droga – zwróciła się do dziew-
czyny – w jakim języku teraz rozmawiamy?
– No… po niemiecku?
Martin popatrzył na nią podejrzliwie. W jakimś stopniu
znał niemiecki, zorientowałby się. Owszem, dziewczyna
miała silny akcent, ale był pewien, że mówi po czesku.
Ciemnowłosy chłopak również wydawał się zdziwiony.
Uczniowie ze szkoły przygotowawczej spoglądali na nich
z politowaniem.
– Zaskoczeni, co? – Amy wybuchnęła śmiechem. –
Każde z was automatycznie założyło, że skoro rozumie-
cie rozmówcę, to porozumiewa się z wami w waszym ję-
zyku. A tu proszę, niespodzianka! – Przysiadła na brzegu
ławki. – Zapytam jeszcze raz, tym razem wszystkich.
W jakim języku się porozumiewamy?
Dłoń Jo – zgodnie z oczekiwaniami Martina – na-
tychmiast wystrzeliła w górę.
22
– W języku Obrzeży, to chyba dość oczywiste – od-
parła, mrużąc oczy.
Amy klasnęła w dłonie.
– Język Obrzeży, tak, świetnie! – Uśmiechnęła się.
– A możesz wyjaśnić, co to za język i na czym ta cała
zabawa dokładnie polega? Dlaczego wszyscy jesteśmy
w stanie się nawzajem zrozumieć, chociaż pochodzimy
z różnych miejsc i na co dzień na pewno mówimy in-
nymi językami?
– No… – Tym razem Jo nie była już taka pewna. – To
jakby ułatwienie dla nas, żebyśmy nie musieli się dodat-
kowo jeszcze męczyć z barierą językową…
– Owszem, ale to nie do końca odpowiedź na pytanie,
moja droga. Sądziłam, że szkoła przygotowawcza jednak
dokładniej wyjaśnia te kwestie. No dobrze! – Wstała
i rozejrzała się po auli. – Ktoś ma jakiś pomysł?
Nikt się nie odezwał.
Martin przeklinał się w myślach. Walter, Inga, Iskra,
Aisling… Poznał ich już w wakacje i na pierwszy rzut
oka widział, że są innej narodowości, a jednak ani przez
chwilę nie zdziwiło go, że jest w stanie się z nimi doga-
dać. Potraktował to jak oczywistość.
– Cała druga strona utkana jest z opowieści – po-
wiedziała Amy. – Z legend, strasznych historii, baśni…
Z czegoś, co w takiej lub innej formie jest znane więk-
szości ludzi; jest częścią większej całości. Języki mogą
się różnić, ale historie opowiadane w różnych kulturach
mają zaskakująco wiele wspólnych elementów. Pasują do
siebie. Powtarzają się w nich pewne struktury, symbole.
Wrażenia, przeczucia i lęki, które na poziomie nieświa-
23
domości są wspólne dla wszystkich. I dlatego właśnie
jesteśmy w stanie się porozumiewać! Przekraczając gra-
nicę i przechodząc na drugą stronę wszyscy obracamy
się w świecie tych samych opowieści, lęków i symboli.
To język najbardziej podstawowy, najbardziej instynk-
towny, nie uczycie się go. Po prostu jeśli jesteście w sta-
nie przejść na drugą stronę, możecie go też rozumieć.
W pewnym sensie staje się waszą mową ojczystą. Czy
to nie cudowne?!
Oczy kobiety jaśniały dziwnym blaskiem. Widać było,
że uwielbia dzielić się ze studentami pasją, jaką był dla
niej język Obrzeży.
Adepci cały czas spoglądali na nią podejrzliwie. Chyba
tylko Walter i jasnowłosa dziewczyna w czarnej sukience
zdawali się rozumieć, co chce przekazać wykładowczyni.
– Niektórzy z was zastanawiają się teraz pewnie nad
tym, po co wam te zajęcia, skoro tak naprawdę wszyscy
tutaj mówimy jednym i tym samym językiem, prawda? –
Nie mogli zaprzeczyć. Martin również się nad tym zasta-
nawiał. – Owszem, język Obrzeży najzupełniej wystarcza,
jeśli chcecie zostać szeregowymi manipulatorami pracują-
cymi głównie po drugiej stronie, zajmującymi się pilnowa-
niem porządku, rozstrzyganiem drobnych sporów, szpie-
gostwem. Do tego wystarcza jednak zwykle ukończenie
szkoły przygotowawczej. Wy zamierzacie zostać Mistrza-
mi Marionetek, a Mistrz musi być ambitny. Mistrz musi
szkolić się z myślą, ze kiedyś będzie pociągał za sznurki
przyczepione do ramion największych światowych przy-
wódców. Do tego język Obrzeży może nie wystarczyć –
ostrzegła. – Język to najprostszy sposób, żeby na kogoś
wpłynąć, żeby zmienić jego decyzje, jego światopogląd.
24
– A tak w praktyce? – rzuciła śmiało Jo. – Jak pani
to wykorzystuje?
– Och, złotko. – Amy uśmiechnęła się pobłażliwie. –
Na co dzień jestem tłumaczem.
Martin słuchał reszty wykładu, mechanicznie robiąc
notatki. Cały czas myślał o tym, co o języku Obrze-
ży powiedziała Amy: o tym, że po przejściu na drugą
stronę stawał się językiem ojczystym. Czy to był ten
język, który słyszał wczoraj w podziemiach metra? Czy
to tym językiem dziwna kobieta zapraszała go do tań-
ca? Zadrżał na samo wspomnienie. Ukradkiem zerknął
na Waltera, który po prostu słuchał wykładowczyni, od
czasu do czasu kiwając głową. Te informacje na pewno
nie były dla niego nowością.
Martin miał dziwne przeczucie, że myśli księcia błą-
dzą gdzieś bardzo daleko. Podróżował do krain jesieni
z tym demonem, który wabił go obietnicami o czekają-
cej na niego Ely. Zamyślił się tak bardzo, że nawet nie
zauważył, kiedy Amy wyszła i zastąpił ją Mistrz Johan.
Dopiero gdy Martin lekko szturchnął go w łokieć, książę
wstał i się ukłonił.
Martin zmrużył oczy. Ze słów Greema oraz z infor-
macji przekazanych podczas porannego spotkania w ka-
plicy dowiedział się, że Mistrz Johan pełnił fukcję wice-
dyrektora i najbliższego współpracownika Eriki Ekhart.
Jak dotąd nie było mowy o tym, że będzie ich czegokol-
wiek uczyć.
– Wielu osobom tu obecnym wydaje się, że skoro tutaj
trafiły, to potrafią manipulować innymi. – Mistrz zabrał
głos, z lekceważeniem rozglądając się po sali. – Że skoro
udało im się owinąć sobie wokół palca kolegów z daw-
25
nej klasy, wyłudzić od kogoś pieniądze albo nakłonić
rodziców, by dali więcej wolności, niż to jest wskazane
– powiedział i popatrzył prosto w oczy Martina, który
zamrugał zdziwiony – to mogą uznawać się za geniuszy.
Nic nowego. Co roku mamy tu takich i co roku uświa-
damiamy im, jak bardzo się mylą. Wiele osób to potrafi.
Co drugi niestabilny emocjonalnie, narcystyczny gów-
niarz potrafi podporządkować sobie ofiarę, osaczyć ją, za-
straszyć i wykorzystywać ją do podbudowania ego. Nie
takiej manipulacji będziemy się tutaj uczyć – zapowie-
dział. – Nikt nie pokaże wam, jak krzywdzić ludzi, uza-
leżniać ich od siebie i wykorzystywać do waszych celów.
Egzamin wstępny aż za dobrze pokazał, że to macie już
opanowane. Zabawa się skończyła. Czas wejść na wyż-
szy poziom i osiągnąć nieubłaganą, mistrzowską precyzję.
– Uśmiechnął się. Rudowłosa adeptka skuliła się na wi-
dok tego uśmiechu. Martin miał ochotę zrobić to samo.
***
Po przerwie obiadowej przyszedł czas na zajęcia z Po-
dróżnym – pierwsze prawdziwe ćwiczenia z marionet-
kami. Bez wątpienia właśnie to ciekawiło wszystkich
najbardziej. Warsztat był największym szkoleniowym po-
mieszczeniem w Klementinum. Jedną cześć zajmowały
stoły warsztatowe, drugą kilka ław dla widzów. W rów-
nych odstępach stały blaty wyposażone we wszystkie
potrzebne narzędzia do obróbki drewna, pod ścianami
ustawiono maszyny do szycia oraz sztalugi. Martin le-
dwie powstrzymał się od chodzenia po sali i dotykania
26
znajdujących się na półkach przedmiotów. Czerwonowło-
sa adeptka prychnęła cicho, kiedy drobny brunet wszedł
na moment na scenę i zaczął udawać przemówienie.
Podróżny pojawił się na stryszku niemal w tym sa-
mym momencie co jasnowłosa dziewczyna, tym razem
przyodziana już stosownie do regulaminu.
– Witajcie ponownie, przyjaciele! – Wykładowca za-
klaskał. – Mam nadzieję, że Amy was za bardzo nie wy-
męczyła. To pierwszy dzień, dlatego poprosiłem, żeby
traktowała was ulgowo.
Kilka osób roześmiało się niepewnie.
– Weźcie krzesła i usiądźcie w kręgu – nakazał.
– Nie wiem, czemu czuję się jak na terapii grupowej –
mruknął drobny brunet, zajmując miejsce obok Victora.
Blondyn odpowiedział bladym uśmiechem.
– Proszę, wyjmijcie swoje marionetki – polecił Mortimer.
Po raz pierwszy Martin miał okazję zobaczyć lalki
swoich kolegów z grupy, podobnie jak Daimon pozba-
wione włosów i ubrania. Większość z nich była całko-
wicie nowa, pewnie dopiero co kupiona w jednym z dro-
gich sklepów w centrum Pragi. Lalki Victora, Waltera
oraz drobnej blondynki wyglądały jednak na pochodzące
z drugiej ręki, podobnie jak lalka Martina.
„Oddam go komuś, kto udowodni, ze potrafi odpo-
wiednio pociągać za sznurki” – tak powiedziała pani Al-
than, oferując mu ją. Czy naprawdę umiał? To miało się
dopiero okazać.
– A teraz poproszę każdego z was, żeby się przedsta-
wił i powiedział, na jakim gra instrumencie i jak nazywa
się jego marionetka. Na razie tylko tyle. W porządku?
27
Wszyscy pokiwali głowami,
– Będę was pytał jedno po drugim. Zaczniemy od
ciebie – powiedział, uśmiechając się do siedzącej po jego
prawej stronie dziewczyny.
– Nel – przedstawiła się. Podobnie jak jej brat bliź-
niak, siedzący po drugiej stronie Mortimera, miała sza-
re oczy i charakterystyczne, lekko pociągłe rysy twarzy
z wysokimi kośćmi policzkowymi. Bardzo jasne, prawie
białe włosy opadały jej na czoło, nadając wyraz twarzy
sennej, zamyślonej hipiski z lat sześćdziesiątych.Kiedy
sięgając po lalkę niechcący podwinęła rękaw bluzy, Mar-
tin dostrzegł cienką sieć tatuaży. Celtyckie wzory okala-
ły cały nadgarstek, niemal zachodząc na dłoń. – A to jest
Freja. Nie gram na żadnym konkretnym instrumencie
– dodała. Znacząco przesunęła dłonią po swoim gardle.
Miała przyjemny, melodyjny głos. Martin zrozumiał,
że jej specjalnością jest śpiew.
– Nie chcesz ujawnić kolegom z klasy swojego pełne-
go imienia? – zasugerował Morty.
Z namysłem pokręciła głową.
– Będzie obco brzmieć dla ich uszu. Nie lubię, gdy ktoś
źle je wymawia – wyjaśniła, uśmiechając się pogodnie.
– Jest to jakieś wytłumaczenie. – Morty pokiwał gło-
wą. – Panienka Po Prostu Jo, tak? – Zerknął na sąsiad-
kę Nel i natychmiast rozpoznał szczególnie aktywną
podczas wcześniejszego spotkania adeptkę. Z wyraźnym
zadowoleniem pokiwała głową.
– Tak, Jo. To nie jest żadne zdrobnienie – uprzedziła.
– Naturalnie! – Skinął głową. – Jaki wybrałaś sobie
– Trąbkę.
instrument, Po Prostu Jo?
28
– A jak nazwałaś marionetkę?
– Ismena. A marionetka Any nazywa się Antygona – kon-
tynuowała Jo, zanim jej towarzyszka zdążyła się odezwać.
– Interesujące – przyznał Mortimer, przenosząc wzrok
na dziewczynę z krótkimi, kręconymi włosami w odcie-
niu mysiego blondu.
Ana się zaczerwieniła, najwyraźniej skrępowana sy-
tuacją. Martin wcale się jej nie dziwił. Też czułby się
skrepowany, gdyby siedzący obok Walter wyręczał go
w autoprezentacji.
– Gram na harfie – wymamrotała, zdając sobie sprawę
z tego, że wykładowca wciąż się w nią uważnie wpatruje.
Podróżny pokręcił z pobłażaniem głową i wskazał
następną osobę.
– Victor Althan – odezwał się jasnowłosy chłopak
siedzący obok Any. Zgodnie z tym, co rano zapowie-
dział Walt, uczniowie ze szkoły przygotowawczej kon-
sekwentnie trzymali się razem. Martinowi nie umknę-
ło, że Victor był pierwszą osobą, która przedstawiła się
imieniem i nazwiskiem. – Gram na skrzypcach. Moja
marionetka nazywa się Cato. Plotka głosi, że została
wykonana przez Mistrza Corneliusa i…
– Ach tak. – Mortimer wzrokiem wskazał na następ-
nego w kolejności bruneta.
– Nazywam się Augustus La Fayette – powiedział
tamten spokojnie. Założył nogę na nogę, a ramię prze-
rzucił przez oparcie krzesła. W jasnoszarych oczach cza-
iła się arogancja. – A moja maleńka to Marie Antoinette.
– Wskazał na dość zużytą, łysą marionetkę. – Niestety
wymaga odnowienia. – Westchnął. – Za często zdarza
jej się tracić głowę.
29
Przez salę przetoczyła się fala wesołości, gdy Augustus
zademonstrował, jak przy najmniejszym ruchu główka
lalki po prostu odpada.
– Będziesz potrzebował pomocy przy naprawie – ocenił
Morty. – Ale zajmiemy się tym. – Loretto – zwrócił się
do jasnowłosej dziewczyny siedzącej z marionetką na ko-
lanach. Dopiero teraz Martin miał okazję lepiej przyj-
rzeć się adeptce. Była zdecydowanie młodsza od pozo-
stałych. Mogła mieć jakieś szesnaście lat, tak jak Canelle.
– Lotta – powiedziała, spoglądając Mortimerowi w oczy.
Martin zorientował się, że oczy wykładowcy i adeptki mają
niemal identyczny, intensywnie zielony kolor. – Mojra –
dodała, wskazując na lalkę. Wyglądało na to, że Mortimer
nic więcej z niej nie wyciągnie.
– Nasza spóźnialska – zwrócił się do następnej osoby.
Dziewczyna odgarnęła za ucho pasemko intensywnie
czerwonych włosów. – Na przyszłość staraj się jednak
skupiać na sobie uwagę w inny sposób niż spektakularne
wpadanie do sali po czasie.
Dziewczyna pobladła, zaczerwieniła się i znów po-
bladła.– Frederika Kruger. – Uniosła dumnie głowę. –
Freddie. Gram na perkusji – poinformowała wszystkich
zebranych, unosząc brwi, jakby chciała się upewnić, czy
ktoś z obecnych ma z tym problem. – A to jest Alecto –
dodała, wskazując na lalkę.
Morty spojrzał na Martina.
– Bardzo proszę – zachęcił.
– Martin Lubovic. Gram na basie. Marionetka ma
– Wasza wysokość? – Podróżny spojrzał na Waltera.
na imię Daimon – dodał.
30
– Walter, książę Żelaznego Dworu. Moja marionetka
nazywa się Ely.
Martin jęknął w duchu. Nie był nawet specjalnie za-
skoczony, wręcz się tego spodziewał.
Nagle poczuł, że ktoś się w niego wpatruje. Podniósł
wzrok i napotkał spojrzenie pełne głodu i nienawiści.
Błękitne oczy Victora. Potrzasnął głową i zerknął na ko-
legę z grupy raz jeszcze, ale na twarzy blondyna było wy-
malowane znudzenie i pobłażliwość wobec wszystkich
pozostałych adeptów.
Martin był jednak pewien – nie wydawało mu się!
Ostatni w kolejce Ned – brat bliźniak Nel – również
odmówił podania swojego pełnego imienia, pod tym sa-
mym pretekstem co siostra. Zbyt skomplikowane, obce dla
uszu, nie zniósłby przekręcania go. Również miał długie
jasne włosy, nieco nieobecne spojrzenie i tatuaże. Rów-
nież tylko śpiewał. Jego marionetka miała na imię Frey.
– Skoro już wszyscy jesteście w komplecie i się znacie
– powiedział Morty – to czas brać się do pracy. Każdy
z was podejdzie teraz do swojego stołu. Możecie je sobie
wybrać wedle uznania, ale nie możecie ich już zmie-
nić aż do końca roku. Macie dużo pracy, musicie uczy-
nić wasze marionetki… waszymi. Nadać im charakter.
Uszyć ubrania, dobrać peruki, poprawić to i owo. Nie
traćcie czasu, trzy godziny to nie tak dużo, a już dość
czasu poświęciliśmy na gadanie. Przed następnym spo-
tkaniem chcę zobaczyć ich charakter. Chcę wiedzieć,
kim są. I kim jesteście wy sami!
31
WyjątkOWO deszczOWy
Wrzesień
Pierwszym zaskoczeniem był fakt, że nagle stracił kon-
trolę nad Daimonem. Podczas wakacji udało mu się już
częściowo opanować technikę poruszania marionetką.
Kosztowało go to sporo trudu – Daimon był dużą lalką
o dużej ruchomości stawów i wielu żyłkach. Kiedy jednak
przyszedł na drugie zajęcia i przebrał lalkę w przygoto-
wany przez siebie strój, nagle całkowicie stracił nad nią
kontrolę. Była nieruchoma, całkowicie oporna na jego pró-
by poruszania cienkimi, przezroczystymi żyłkami. Nie on
jeden miał problemy. Nawet Victor, który cały poprzedni
wieczór przechwalał się, że ma za sobą lata praktyki, te-
raz nie potrafił wprawić Cato, swojej marionetki, w ruch.
– No co jest, do cholery? – mamrotała pod nosem
Frederika, z każdą chwilą coraz bardziej sfrustrowana.
Podróżny siedział na biurku, palił fajkę wodną i ob-
serwował ich, najwyraźniej świetnie się przy tym bawiąc.
Smugi dymu z nargili snuły się pod sufitem. Deszcz
bębnił o dach i o szyby warsztatowych okien.
– Chyba nie myśleliście, że będzie łatwo, hmm? – zapytał.
32
– No właściwie… – odparł Gus, łypiąc na niego ze
złością. Jego lalka właśnie po raz kolejny straciła głowę
pod wpływem zbyt gwałtownego ruchu. – Dopóki tutaj
nie trafiłem, radziłem sobie z nią całkiem nieźle.
– Bo wtedy była po prostu używaną marionetką – wy-
tłumaczył Podróżny. – Nie istniała między wami żadna
więź. Nie było magii Manipulatorów.
– A teraz jest?
– Na pierwszych zajęciach poprosiłem was, żebyście
usiedli w kręgu i przedstawili siebie i swoje lalki. Żeby-
ście uszyli im ubrania, nadali im charakter, określili, kim
są według was. Dopiero wtedy zaczęliście mieć z nimi
problemy, prawda?
Adepci popatrzyli na siebie i niechętnie pokiwali głowami.
– No właśnie! – Podróżny się uśmiechnął. – Otóż to!
– Otóż co? – Gus popatrzył na niego zrezygnowany.
– Dzięki temu narodziła się więź między wami i wa-
szymi marionetkami. Jesteście ich właścicielami.
– Ale to nie ma sensu! – krzyknęła Jo. – Skoro jeste-
śmy właścicielami, to powinny nas słuchać, czy tak?
Morty znów się roześmiał. Szczerze, naturalnie. Jakby
powiedziała coś niezwykle zabawnego.
– Czego oni was uczą w tych szkołach przygotowaw-
czych? – Westchnął, wciąż kręcąc głową. – Marionetka
ma obowiązek słuchać wyłącznie swojego stwórcy. Niko-
go więcej. Jeśli chcecie mieć absolutnie posłuszną mario-
netkę, musicie zbudować ją od podstaw. Zaczniecie się
jednak uczyć tej sztuki dopiero wtedy, kiedy zapanujecie
nad tymi maleństwami. One mają imiona, mają dusze,
mają swój charakter i wolną wolę. Musicie przekonać je,
33
żeby słuchały właśnie was. Musicie im pokazać, że jeste-
ście tego warci, że macie dość siły, by nad nimi zapano-
wać. Byle idiota ze szkolnego kółka teatralnego potrafi
wziąć pierwszą lepszą marionetkę z wystawy i poruszać
nią tak, żeby pomachała ręką – ciągnął Podróżny, gesty-
kulując z przejęciem i nie zwracając najmniejszej uwagi
na gniewne spojrzenia Martina. – Ale nakłonić do tego
marionetkę, z którą jesteście związani magią Manipu-
latorów… Właśnie to będzie wasze zadanie na ten rok!
Właściwie każdy ranek spędzali w auli na pierwszym
piętrze, słuchając, jak sędziwy wykładowca, profesor
Septim, opowiada o historii dramatu. O starożytnych
greckich tragediach i regule trzech jedności. O maskach.
Martin słuchał uważnie, chociaż dla niego było to głów-
nie powtórzenie znanych wiadomości. Profesor Septim
nie był Mistrzem Marionetek, zaś jego wywody i roz-
ważania brzmiało czysto akademicko. Oprócz Martina
tylko trzy osoby zdawały się zdradzać pewne zaintere-
sowanie tematem: nieśmiała Ana i jasnowłose bliźnia-
ki o rozmarzonych spojrzeniach. Znacznie ciekawsze
były wykłady Amy Dot. Po wstępie dotyczącym Mowy
Obrzeży kobieta kontynuowała temat językoznawstwa.
Skupiała się głównie na wykorzystaniu języka do ma-
nipulacji ludźmi.
– Kiedy już musicie kogoś szantażować, starajcie się
z tym nie przesadzić – pouczała. – Starajcie się, żeby
wasz głos nie brzmiał tak, jakbyście zastraszali i grozili.
Odwołujcie się do faktów. Do tego, że dane zachowanie
przewiduje konkretne konsekwencje. Przypominajcie
o tym, że świat jest bezlitosny. Już samo zwrócenie na to
34
uwagi sprawi, że obiekt waszej manipulacji zacznie się
zastanawiać. Ze nie będzie mógł was oskarżyć, a jedno-
cześnie zostanie zmuszony do konfrontacji z faktami, do
przemyślenia swoich decyzji.
Martin musiał przyznać, że po każdych takich zajęciach
przyglądał się podejrzliwie swoim kolegom z grupy, pró-
bując wybadać, czy żadne z nich nie próbowało wykorzy-
stywać podsuniętych przez wykładowczynię pomysłów.
Zajęciami, które wzbudzały w nich najwięcej lęku, były
te prowadzone przez Mistrza Johana. Miał on przykry
zwyczaj zapraszać na środek dwóch wybranych adeptów
i zmuszać ich do odgrywania wymyślonych przez niego
scenek – na przykład kłótni albo próby nakłonienia do
czegoś – tylko po to, by następnie bezlitośnie komen-
tować wszelkie niedociągnięcia i słabości. Po tym, jak
Mistrz Johan kilkakrotnie nakrył Martina na penetro-
waniu korytarzy w pobliżu gabinetu dyrektorki, adept
szybko stał się jego ulubionym materiałem poglądowym.
Może to sama Erika nakazała podwładnemu, by miał
na niego oko? Albo osobiście postanowił pokazać adep-
towi, gdzie jego miejsce?
Jakimś sposobem Mistrz Johan wiedział podejrza-
nie dużo o jego umowach z rodzicami oraz dawnych
szkolnych problemach i z lubością wykorzystywał to,
przydzielając mu role i komentując poszczególne scen-
ki. Po kilku zajęciach Martin spostrzegł, że jego strefa
dyskomfortu stała się nową strefą komfortu i czuł się
nieswojo, gdy Mistrz Johan akurat niczego od niego nie
chciał. Poza nim ulubieńcami wykładowcy bardzo szyb-
ko zostali też Frederika, Gus i Victor.
35
Musieli też rozwijać swoje zdolności muzyczne. Te za-
jęcia Martin polubił od razu. Jako że każdy z adeptów
zgłosił umiejętności w zakresie gry na innym instrumen-
cie, ćwiczenia odbywały się w trybie indywidualnym.
Martinowi przypadł w udziale Mistrz Cyril, bardzo po-
godny człowiek o wyglądzie podstarzałej gwiazdy rocka.
Wydawał się – jak na standardy Kolegium – względnie
nieszkodliwy i miał zaskakująco dużo cierpliwości. Mimo
tego już w środę Martin nie mógł doczekać się weekendu.
Zajęcia praktyczne przeplatały się z wykładami wyma-
gającymi nieustannego notowania. Martin musiał dodat-
kowo starać się, by pismo było w miarę wyraźne i nadające
się do odczytania przez Waltera. Zraniona dłoń chłopa-
ka zagoiła się tylko powierzchownie i teraz – po wielu
godzinach ćwiczeń z marionetką – rana otworzyła się
na nowo. Po każdej sesji ćwiczeniowej bandaż nasią-
kał krwią. Tak jakby marionetka, dla której zrobił rudą
perukę i uszył zieloną sukienkę, wysysała z niego krew.
Nikt oprócz Martina nie zwrócił na to większej uwagi.
Tylko jasnowłosa, rozmarzona Nel i Freddie czasem zer-
kały uważnie na księcia, niepewnie odwracając wzrok,
gdy tylko ten zdawał sobie sprawę, że jest obserwowany.
Wszyscy wściekali się na dodatkowe ćwiczenia kon-
dycyjne. Dwie godziny biegów, skakania i wspinania się
po ścianach były ostatnią rzeczą, której potrzebowali i tak
już zmęczeni adepci. Mistrz Taro nie był szczególnie wy-
bredny w kwestii czasu i miejsca ćwiczeń. Otwierał im
przejścia do nieużywanych magazynów i starych poligonów
czy nieużytków i tam kazał ćwiczyć bez względu na wa-
runki atmosferyczne. Na wietrze, w deszczu i we mgle.
36
– I myślałby kto, że jesteśmy talentami – syczała przez
zęby Jo, po raz kolejny podnosząc się z niezbyt efektow-
nego padu. – Że jesteśmy elitą i po egzaminach będzie-
my spokojnie siedzieć i rozkazywać ludziom, zmuszać
ich, by zrobili to, czego chcemy, i kontrolować ich jed-
nym słowem. Nie po to spędziłam tyle lat w przygoto-
wawczej, żeby teraz taplać się w błocie. Co to ma w ogóle
być? Zabawa w wojsko?!
Mistrz Taro pochylił się nad dziewczyną. Był dość
młody, drobny i niski. Długie jasne włosy związywał
w kitkę. Prawie nieustannie musiał poprawiać zsuwające
się z nosa druciane okulary.
– Owszem. Szkolimy was po to, byście zostali elitą –
przyznał. Mżawka i mgła unosząca się nad łąką najwy-
raźniej nie robiły na nim wrażenia. – Posiadacie przecież
unikatowy zestaw cech, które być może pozwolą wam
osiągnąć wielkość i rządzić tym miastem. Ale rządzić
znaczy także bronić i ochraniać. I dlatego jeśli Praga
kiedykolwiek znajdzie się w niebezpieczeństwie, to wy
staniecie na pierwszej linii frontu.
– I dlatego chce pan nas na to przygotować, tak? – domy-
śliła się Freddie. W ciemnych oczach pojawił się wojowni-
czy błysk. Błoto spływało z włosów wraz z czerwoną farbą.
– A kto powiedział, że nie będziemy walczyć? – zapy-
tała Jo, nie podnosząc się z ziemi. Ewidentnie korzystała
z każdej możliwej chwili odpoczynku. – Mamy przecież
nasze marionetki. Mamy techniki iluzji, których wkrótce
się nauczymy. Mamy ludzi, których możemy…
– Słuszna uwaga! – Mistrz Taro niby przypadkiem
nastąpił jej na palce. Dziewczyna skrzywiła się z bólu,
37
jednak nie krzyknęła. – Tyle że nie zawsze i nie w każ-
dym przypadku będziecie mieć marionetki, iluzje i chęt-
nych ludzi – powiedział. – Nie przeciw wszystkiemu,
z czym przyjdzie wam się zmierzyć, będzie to skuteczne.
A nawet jeśli, to żeby utrzymać iluzję, marionetkę i kon-
trolę nad człowiekiem, potrzeba siły, także tej fizycznej.
Dlatego będziecie przychodzić do mnie na zajęcia i bę-
dziecie się szkolić. Będziecie do mnie przychodzić tak
długo, jak Erika Ekhart uzna to za konieczne.
Były chyba tylko dwie osoby, które zdawały się nie
mieć nic przeciwko temu: Inga i Freddie. Ingę gnała
paląca, niepowstrzymana ambicja, Freddie była zaś –
z tego, co Martin zdążył zauważyć – maniaczką zdro-
wego trybu życia.
– Nie mam pojęcia, jak jedząc taką trawę i tak się
wyrywając u Mistrza Taro można mieć taki wielki tyłek
– powiedziała któregoś dnia Jo.
– Też nie rozumiem – przyznała w zadumie Freddie,
wkładając do ust kawałek pomidora. – Swoją drogą cie-
kawe, że wczoraj Ana to samo mówiła o tobie. Prawda,
Martin?
Martin przyglądał się całej trójce z politowaniem. Nie
miał czasu na przedszkolne, dziecinne intrygi Freddie.
Mimo że minął już niemal miesiąc, wciąż trzymał
się głównie z Walterem oraz z Greemem i Ingą, którzy
teraz spędzali czas głównie na sprzeczkach i dogryza-
niu sobie. Kłótnie urywały się w pół słowa, gdy tylko
Martin pojawiał się w zasięgu wzroku. Nie był pewien,
co o tym myśleć. Cały czas pamiętał wakacje, spotkanie
w sklepie i później w Starej Sprawie. Nie mógł uwierzyć,
38
że tak po prostu dali sobie spokój ze spiskiem i skupili
się na rywalizacji o tytuł Mistrza Marionetek, dokładnie
tak, jak chciała Erika Ekhart. Alternatywą było potajem-
ne knucie za plecami Martina. Nie mógł zdecydować,
która wersja była bardziej denerwująca.
***
– Nie sądziłam, że nasz Gus potrafi być taki milutki!
– stwierdziła Nel, obracając się na barowym stołku i spo-
glądając w głąb Knajpy Morderców. Wraz z siedzącym
obok bratem oraz Martinem obserwowali, jak Augustus
La Fayette bez większego powodzenia próbuje poderwać
nieśmiałą, małomówną Lottę. Dziewczyna znów porzu-
ciła szkolny uniform na rzecz czarnej sukienki z koron-
kami i kokardkami.
Reszta ich grupy kręciła się po lokalu. Na razie obyło
się bez żadnych incydentów i morderstw. Victor jak zwy-
kle siedział w towarzystwie Jo, Any oraz Freddie. Najwy-
raźniej również obserwując i komentując wysiłki Gusa.
– On chyba jeszcze nie wie – zawyrokował Ned, prze-
krzywiając głowę.
Martin zmarszczył brwi.
– O czym nie wie?
Nel i Ned wymienili porozumiewawcze, pełne poli-
towania spojrzenia. Stina zachichotała.
– Lotta – mruknęła. – Czy to przypadkiem nie ta
cała… Loretta z Millhaven?
– Dokładnie ta sama – powiedział Ned. Martin wciąż
spoglądał na nich zdezorientowany. – No wiesz, z tej
39
piosenki Nicka Cave’a, „Przekleńtwo Millhaven”. All
god’s children have to die. Wymordowała jakieś pół mia-
steczka, zanim ją zamknęli.
Martin się wzdrygnął. Zdawał sobie sprawę z tego,
że na tej uczelni mroczne sekrety są codziennością, ale
coś takiego?
– Ale… skoro ją zamknęli, to co ona tu robi?
– Och, to przecież nie wydarzyło się naprawdę, głup-
ku! – Stina się roześmiała. – To tylko piosenka. Piosenka,
w którą ktoś uwierzył na tyle, że przybrała realne kształty.
Stała się prawdziwa. Lotta, którą widzisz, to Istota z Cie-
nia. Demon z samego serca drugiej strony, który jakimś
sposobem przedostał się na Obrzeża. Skoro Kolegium
uznało, że spełnia warunki rekrutacji i skoro przeszła
egzamin wstępny, nie było powodu, żeby jej nie przyjąć.
– Ale… seryjna morderczyni?!
– Cicha woda brzegi rwie. – Ned opróżnił swój kufel
i odstawił go na blat.
– Freddie twierdzi, że ona jest w porządku – stwier-
dziła Nel. – Chyba mają sztamę. Znaczy… gdyby się
pokłóciły, chyba byśmy zauważyli, nie?
– Chociażby na podstawie stanu liczbowego grupy –
dodał jej brat.
– Gus sobie poradzi – orzekła Stina, przyglądając się
ciemnowłosemu chłopakowi. – Wygląda na takiego, co
z niejednego pieca jadał chleb.
– Ma lalkę, której odpada głowa – przyznał Martin.
– Nazwał ją Maria Antonina.
– No, i widzisz! – Stina klasnęła w dłonie. – On i Lot-
ta będą któregoś dnia piękną parą.
40
Martin rozejrzał się po lokalu.
– No ale wygląda na to, że wszyscy całkiem nieźle się
bawią – orzekł. – Nie rozumiem, czemu Greem stwier-
dził, że to głupi pomysł.
– Greem? – zapytała Stina, przekrzywiając głowę. Na-
pełniała właśnie kolejny kufel. – Próbuje zniechęcić do
nas klientów?
– Coś ty! Bardziej mu chodziło o to, że idziemy całą
grupą. Ma jakieś dziwne przekonanie, że powinniśmy
unikać integracji jak ognia, bo to wszelkie zło tego świata.
– Ach, to… – Westchnęła. Odstawiła pełny kufel na bok
i sięgnęła po następny. – Wiesz, Greem miał dość nie-
przyjemne zakończenie zeszłego roku. Nie chcę wcho-
dzić w szczegóły, ale ma prawo być trochę zgorzkniały.
Nie przejmuj się nim – poradziła. – Ale… tak swoją drogą,
wolałabym, żebyś uprzedzał mnie o tym, że zamierzasz
tutaj robić imprezę.
Martin popatrzył na nią pytająco.
– Widzisz… Mogłeś odnieść wrażenie, że skoro Greem
i Inga przesiadywali tutaj w wakacje niemal codziennie,
jest to coś w rodzaju oficjalnego lokalu Kolegium. Nie jest.
Pełnoprawni pracownicy Kolegium nie przekraczają tych
progów i nie mają żadnego wpływu na to, kto tu przycho-
dzi i w jakiej sprawie. Wolelibyśmy, żeby tak pozostało,
zwłaszcza że wielu klientów nie życzy sobie inwigilacji. Je-
śli chodzi o Kolegium, to wstęp mają tylko zaprzyjaźnieni
adepci. Marek nie wywalił twoich kolegów tylko dlatego,
że są z tobą.
– Przepraszam – bąknął Martin, czując, że się czer-
wieni. – Będę pamiętał.
41
– Swoją drogą – dodała łagodniej – podziwiam, że uda-
ło ci się ich wszystkich zwerbować. Wyglądają na indy-
widualistów.
Wzruszył ramionami.
– To ich sprawka. – Ruchem głowy wskazał na bliźnię-
ta. Nel przerwała rozmowę i popatrzyła na niego pytająco.
– Nic, nic. Mówiłem tylko, że właśnie wam zawdzięcza-
my to, że udało nam się jakoś zorganizować i wyjść razem
na miasto.
Nel uśmiechnęła się, jakby nieobecna.
– Słyszeliśmy o Knajpie Morderców, ale do tej pory
podstępny los jakoś nie pokierował nas w jej kierunku
– wyjaśniła.
– Dokładniej rzecz ujmując, kuzynek Aisling nie chciał
nam powiedzieć, gdzie znaleźć wejście, żebyśmy nie zeszli
na złą drogę – sprecyzował Ned.
– Ale oczywiście kiedy Martin się wygadał, że wie, jak
trafić, nie mogliśmy odpuścić.
– W takim razie cieszę się, że wam się podoba – po-
wiedziała kelnerka, wciąż rzucając Martinowi ostrze-
gawcze spojrzenia. – Kolejne piwo na koszt firmy?
– Pewnie – zgodził się Ned. – Czemu nie.
Barmanka przesunęła w ich stronę dwa pełne kufle
ciemnego piwa. Szarozielone oczy Nel rozbłysły na sam
widok.
– No, a ty? – zapytała Stina, opierając się łokciami o ladę
i spoglądając na Martina. – Jak ci się podoba uczelnia?
– W porządku – odparł bez wahania. – Myślałem,
że w ogóle nie ogarnę i że będę miał straszne tyły. Wiesz,
ja, Freddie i Gus nie wychowaliśmy się na Obrzeżach,
42
ale… jednak ogarniam. A w każdym razie nie odstaję
zbyt od innych. – Piwo rozwiązało mu język. Wrażenia
ostatnich tygodni domagały się uzewnętrznienia.
Nagle poczuł, że czyjaś ręka targa mu włosy.
– Uroczy jest, co nie? – Dobiegł go tubalny śmiech
Aislinga. Postawny, rudowłosy brodacz musiał przysłu-
chiwać się ich rozmowie od dłuższej chwili. – Szczegól-
nie kiedy się tak ekscytuje.
– Uroczy – przyznała Stina. Oparła głowę na splecio-
nych dłoniach i wyszczerzyła zęby w uśmiechu godnym
kota z Cheshire. Martin zaczerwienił się. Zdecydowanie
za bardzo się rozgadał. Można by pomyśleć, że naprawdę
dobrze się czuje w Praskiej Szkole Lalkarzy. Że wcale
nie wolałby wraz z Mortimerem i Widmokotem szu-
kać Canelle, i że wcale nie jest zakładnikiem własnego
marzenia.
Nel i Ned poruszyli się niespokojnie i wbili wzrok
w swoje kufle. Starali się nie rzucać Aislingowi w oczy.
Adept pogroził im palcem.
– Będą dzisiaj chłopaki?
– Sid i Sin pojechali z tym swoim cyrkiem w trasę –
odparła barmanka. Ewidentnie nie podobało jej się to,
że na razie musi obyć się bez asystentów. – Szukaj wiatru
w polu. Wrócą na wiosnę, jeśli w ogóle.
– W trasę? – zdziwił się Martin. – Teraz? Jest jesień…
– No właśnie – powiedziała ze złością. – Ze wszyst-
kich wędrownych cyrków, które są po tej i po tamtej
stronie, oni musieli przyczepić się do takiego, który ma
jakiś zaburzony cykl pór roku i sobie jeździ w trasę zimą.
I kto ich niby ogląda? Bałwany?
43
– Mieszkańcy krain lata – odparł ze śmiechem Ais-
ling. – Tyle już tu pracujesz i nie wiesz, że po drugiej
stronie są miejsca, w których liście nigdy nie opada-
ją z drzew? Podobnie jak są miejsca, w których panuje
wieczna zima lub wieczna jesień. Mieszkają w nich…
– Jesienne demony – powiedział Martin, zanim zdą-
żył się ugryźć w język. Aisling przekrzywił głowę i po-
patrzył na niego zaciekawiony. – Spotkałem jednego
na mieście – wyjaśnił szybko Martin.
– Strasznie ich teraz dużo – przyznał Aisling. – Cie-
kawe dlaczego… – Popatrzył znacząco na Stinę. – Do-
bra, skoro nie ma Sida i Sin, nic tu po mnie. Nie spijcie
się za bardzo! – zawołał do Neda i Nel. – Bo powiem
o tym waszemu ojcu.
Bliźnięta popatrzyły najpierw na niego, później na sie-
bie, jakby próbowały ustalić, jak bardzo poważna była groź-
ba. Natychmiast poderwały się z miejsc i ruszyły za nim.
– Szkoda, ze nie udało ci się przyprowadzić Waltera
– powiedziała Stina, kiedy Aisling już zniknął, ściga-
ny przez Neda i Nel. – Dawno go nie widziałam. Jak
w ogóle z nim?
– Nie za dobrze – przyznał Martin. – On po prostu…
– Urwał i rozejrzał się, upewniając, że pozostali koledzy
z roku go nie usłyszą.
Gus wciąż flirtował z Lottą, wytrwale ignorującą jego
awanse. Nel i Ned cały czas próbowali przebłagać Aislin-
ga. Jo, Ana i Freddie rozmawiały cicho, czekając na Vic-
tora, który najwyraźniej poszedł do toalety.
Zaczął szeptem opowiadać o tym, co go niepokoiło.
O tym, jak bardzo Walter był zamknięty w sobie i wy-
44
cofany. O tym, jak nazwał swoją lalkę. O ranie na jego
ręce, niemającej nawet szansy się porządnie zagoić przy
tylu godzinach treningów z marionetką. – I do tego jak
tylko mamy wolne, on cały czas siedzi i wpatruje się
w ten okropny czerwony bluszcz za oknem – zakończył.
– Jakby na coś czekał.
– Wpatruje się w okno, mówisz? – mruknęła Stina. –
To niedobrze.
– Hmm? – rzucił roztargniony Martin.
– Też miałam kiedyś kumpla, który spędzał całe dnie,
wpatrując się w czerwone liście za oknem.
– I co się z nim stało?
– Och, nic. Okazał się być zaledwie Królem Demonów.
Król Demonów.
Martin próbował pozbierać sobie w głowie wszystko,
co przez wakacje wspominano na jego temat. Opowieści
Greema i Canelle. Historie o strachu na wróble, który
zdołał zdobyć kontrolę nad wszystkimi demonami dru-
giej strony i zaatakował granicę między dwoma świa-
tami. Co jakiś czas powracał i zostawał ode
Pobierz darmowy fragment (pdf)