Darmowy fragment publikacji:
ORLANDO FIGES
Poślij
chociaż słowo
Opowieść o miłości
i przetrwaniu w Gułagu
P R Z E K £ A D
W³adys³aw Je¿ewski
Tytuł oryginału
JUST SEND ME WORD
A True Story of Love and Survival in the Gulag
Przekład
Władysław Jeżewski
Projekt okładki
Witold Siemaszkiewicz
Copyright © Orlando Figes, 2012
The moral right of the author has been asserted
Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Magnum Ltd.
Copyright © 2012 for the Polish translation by Wydawnictwo Magnum Ltd.
All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana,
zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny
lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw.
Wydawnictwo MAGNUM sp. z o.o.
02-536 Warszawa, ul. Narbutta 25a
tel./fax (22) 848-55-05, tel. (22) 646-00-85
magnum@it.com.pl
Księgarnia internetowa MAGNUM
www.wydawnictwo-magnum.com.pl
Ebook nie zawiera zdjęć z tradycyjnego książkowego wydania.
(PDF) 978-83-63986-00-1
(EPUB) 978-83-63986-01-8
(MOBI) 978-83-63986-02-5
Tę rozłąkę razem z tobą znoszę,
Czarną, trwałą, ciężką tak ogromnie.
Płaczesz? Raczej daj mi rękę, proszę,
I obiecaj we śnie przybyć do mnie.
Góra z górą wszak zejść się nie może…
Już nie spotkam cię w świecie na nowo.
Ale poślij o północnej porze
Przez gwiazd światło chociaż jedno słowo.
Anna Achmatowa, We śnie (1946)
(Przekład Leszek Engelking)
Przedmowa
Trzy stare walizki właśnie przywieziono. Stały w drzwiach, tara-
sując wejście do pokoju, w którym pracownicy moskiewskiej
siedziby Stowarzyszenia Memoriał przyjmowali interesantów.
Jesienią 2007 roku przyszedłem do Memoriału, aby w dziale
badań naukowych spotkać się z kilkoma historykami. Widząc,
że zainteresowałem się walizkami, koledzy po fachu wyjaśnili
mi, że jest w nich największe prywatne archiwum, jakie przeka-
zano Memoriałowi w jego dwudziestoletniej historii. Należało
do Lwa i Swietłany Miszczenków, którzy poznali się na stu-
diach w latach trzydziestych, ale potem rozdzieliła ich wojna
1941–1945 i późniejsze uwięzienie Lwa w łagrze. Podobno
dzieje miłości Miszczenków były zupełnie niezwykłe.
Otworzyliśmy największą walizkę. Nigdy czegoś takiego nie
widziałem: kilka tysięcy listów w paczkach związanych ciasno
sznurkami i gumkami, notatniki, dzienniki, dokumenty i fotogra-
fie. Najcenniejszy skarb kryła w sobie trzecia walizka, brązowe
pudło z dykty, ze skórzanymi rogami i trzema metalowymi zam-
kami, które otworzyły się bez trudu. Nikt nie umiał powiedzieć,
ile listów jest w środku – przypuszczaliśmy, że jakieś dwa ty-
siące – wiadomo było tylko, ile waży walizka (37 kilogramów).
5
Znajdowały się w niej same listy miłosne, które napisali do
siebie Lew i Swietłana, gdy Lew odsiadywał wyrok w Peczo-
rze, jednym z najbardziej osławionych stalinowskich obozów
pracy na dalekiej północy Związku Sowieckiego. Pierwszy
napisała Swietłana w lipcu 1946 roku, a ostatni – Lew w listopa-
dzie 1954. Pisywali przynajmniej dwa razy w tygodniu. Ich ko-
respondencja to największy zbiór listów łagrowych, jaki dotąd
odkryto. Ale listy te są niezwykłe nie tylko dlatego, że uzbiera-
ło się ich tak wiele, ale także przez to, że nie były cenzurowane.
Przemycali je do obozu i z obozu wolnonajemni pracownicy
i funkcjonariusze, którzy lubili Lwa i współczuli mu. Opowieś-
ci o przemycaniu listów zawsze wzbogacały łagrowy folklor, ale
nikt nie przypuszczał, że istnieje tak bogata nielegalna kore-
spondencja między więźniem Gułagu a osobą pozostającą na
wolności.
Listy były tak ciasno upakowane, że z trudem wetknąłem
palce między nie i wyjąłem pierwszy. Jego autorką była Swiet-
łana. Na kopercie przeczytałem:
Komi ASSR
Rejon kożwański
Kombinat drzewny
O[bóz] p[oprawczy] 274–11b
Dla Lwa Glebowicza Miszczenki
Urzędowy numer „274–11b” miał dla wtajemniczonych
straszne znaczenie.
6
Zacząłem odczytywać drobne, ledwie czytelne pismo Swiet-
łany, pokrywające pożółkły papier, który rozsypywał się w pal-
cach. „No i nie wiem nawet, co mam Ci napisać w moim liście.
Że tęsknię za Tobą? Ale wiesz o tym. Że czas się dla mnie za-
trzymał, że żyję jakby w antrakcie? Cokolwiek robię, wydaje mi
się, że tylko zabijam czas”. Wyjąłem inny list z tej samej pa-
czuszki, napisany przez Lwa. „Pytałaś kiedyś, czy łatwiej żyć
z nadzieją, czy bez niej… Nie mogę robić sobie żadnych na-
dziei, ale czuję się bez nich spokojniejszy”. Przysłuchiwałem
się rozmowie między kochankami.
W miarę przeglądania listów moje zaciekawienie rosło. Li-
sty Lwa były bogate w obozowe realia. Stanowiły chyba jedyny
tak obszerny, sporządzany na bieżąco zapis codziennego życia
w łagrze, jaki trafił do rąk historyków. Opublikowano wiele
wspomnień z obozów pracy, ale żadne nie mogły się równać
z tymi nieocenzurowanymi listami, napisanymi w zonie, za
drutem kolczastym. Listy Lwa, opowiadające ich jedynej ad-
resatce, co przeżywa, z biegiem czasu coraz dokładniej infor-
mowały o warunkach panujących w obozie. Listy Swietłany
miały podtrzymać Lwa na duchu, dać mu nadzieję, ale, jak
szybko zrozumiałem, są też zapisem jej walki o przetrwanie
ich miłości.
Przez stalinowskie obozy pracy przeszło około dwudzie-
stu milionów ludzi, w większości mężczyzn. Więźniowie na
ogół mogli pisać i otrzymywać listy średnio raz w miesiącu,
ale cała ich korespondencja podlegała cenzurze. Trudno było
o intymną wymianę myśli, kiedy wszystkie listy czytała naj-
pierw tajna policja. Ośmio-, dziesięcioletni wyrok oznaczał
7
prawie zawsze koniec związku; więźniowie tracili narzeczone,
żony albo mężów, całe rodziny. Lew i Swietłana byli zupełnym
wyjątkiem. Nie tylko pisali do siebie, a nawet nielegalnie się
spotykali – za co groziła bardzo surowa kara, bo było to rażące
złamanie przepisów Gułagu – ale przechowywali każdy list
(czym narażali się jeszcze bardziej), bo każdy był fragmentem
historii ich miłości.
Okazało się, że w najmniejszej walizce jest półtora tysiąca
listów. Ich przepisanie trwało ponad dwa lata. Były trudne do
odczytania, pełne szyfrów, zagadkowych szczegółów, które
należało wyjaśnić, i inicjałów wymagających rozwiązania. Li-
sty te są podstawowym źródłem, z którego korzystałem pod-
czas pracy nad książką, ale opierałem się też na dodatkowych
materiałach: bogatej dokumentacji z pozostałych walizek, ob-
szernych wywiadach, których udzielili mi Lew i Swietłana, ich
krewni i przyjaciele, wspomnieniach innych więźniów łagru
w Peczorze, własnych obserwacjach poczynionych podczas
pobytów w tym mieście i wywiadach z jego mieszkańcami,
a także na archiwach peczorskiego obozu pracy.
Rozdzia³ 1
Lew pierwszy zobaczył Swietę. Zauważył ją od razu w tłumie
kandydatów na studia, czekających na dziedzińcu Uniwersyte-
tu Moskiewskiego na rozpoczęcie egzaminu wstępnego. Stała
pod drzwiami Wydziału Fizyki z przyjacielem Lwa, Gieorgijem
Lachowem. Lachow zamachał do Lwa i przedstawił mu Swietę,
swoją koleżankę z liceum. Zdążyli zamienić tylko kilka słów,
gdy otwarto drzwi i razem z innymi studentami weszli po scho-
dach do auli, w której miał się odbyć egzamin.
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Lew był zbyt
ostrożny, aby od razu się zakochać. Ale Swietłana już wtedy
zwróciła jego uwagę. Była średniego wzrostu, szczupła, miała
gęste brązowe włosy, szerokie kości policzkowe, ostry podbró-
dek i niebieskie oczy, smutne i myślące. Była jedną z zaledwie
kilku dziewcząt, które we wrześniu 1935 roku, razem z Lwem
i trzydziestoma innymi mężczyznami, przyjęto na Wydział Fi-
zyki, najlepszy taki wydział w Związku Sowieckim. W ciemnej
wełnianej bluzce, krótkiej szarej spódnicy i czarnych zamszo-
wych butach Swietłana rzucała się w oczy. Miała ładny głos
(śpiewała potem w uczelnianym chórze), który dodawał jej
jeszcze powabu. Była lubiana, żywa, czasami zalotna i znana
9
z ciętego języka. Nie narzekała na brak wielbicieli. Ale Lew nie
należał do przeciętnych mężczyzn. Nie był atletycznie zbudo-
wany ani wysoki – nieco niższy od Swietłany; nie miał też prze-
konania, że jest przystojny, jak to się zdarza młodzieńcom
w jego wieku. Na wszystkich zdjęciach z tych czasów ma na sobie
tę samą starą koszulę zapiętą pod szyją – bez krawata, na ro-
syjską modłę. Wciąż wyglądał bardziej na chłopca niż na męż-
czyznę. Miał jednak miłą i delikatną twarz, łagodne niebieskie
oczy i pełne, nieomal dziewczęce usta.
W pierwszym semestrze Lew i Swieta, jak ją nazywał*, widy-
wali się często. Chodzili na wykłady, pozdrawiali się w bibliotece
i obracali się w tym samym kręgu przyszłych fizyków i inżynierów,
jadających razem w stołówce albo spotykających się w „klubie
studenckim” przy wejściu do czytelni; jedni wychodzili tam na
papierosa, inni po prostu rozprostować nogi i pogadać.
Z czasem Lew i Swieta zaczęli chodzić z kolegami do teatru
i kina. Po spektaklu lub seansie Lew odprowadzał Swietę do
domu cienistymi bulwarami, biegnącymi od placu Puszkina
do koszar Pokrowskich w pobliżu jej domu. Tą romantyczną
drogą spacerowali wieczorami zakochani moskwianie. Mimo
rozluźnienia seksualnych obyczajów, do którego doszło w nie-
których sferach po 1917 roku, studenci w latach trzydziestych
pozostali wierni ideałowi romantycznej miłości. Na Uniwer-
sytecie Moskiewskim romanse miały poważny i niewinny
*
Imiona rosyjskie mają pełną i skróconą wersję (używaną przez przyjaciół
i krewnych), a także wiele zdrobnień. Krótką formą Swietłany jest Swieta,
ale mówiono też do niej Swietoczka, Swietik, Swietłanka itd. W listach
z obozu Lew często nazywał ją Swiet albo Swietłoje (po rosyjsku „światło”
– Lew lubił nawiązywać do tego znaczenia).
10
charakter. Początek zwykle wyglądał tak, że zakochani od-
łączali się od większej grupy kolegów i on zaczynał odprowa-
dzać ją wieczorami do domu. Prowadzili wówczas intymniejsze
rozmowy, recytując sobie strofy ulubionych poetów (był to
przyjęty sposób mówienia o miłości), a przed rozstaniem on
mógł jej skraść całusa.
Lew wiedział, że Swieta podoba się nie tylko jemu. Często
widywał, jak spaceruje z Gieorgijem Lachowem po Ogrodach
Aleksandrowskich przy Murze Kremlowskim. Był zbyt powściąg-
liwy, aby zapytać przyjaciela, co go łączy ze Swietą, lecz pewnego
dnia Gieorgij sam mu się zwierzył: „Swieta to przemiła dziew-
czyna, ale taka mądra, tak strasznie mądra”. Powiedział to ta-
kim tonem, że Lew nie miał wątpliwości: Gieorgij boi się, że
ustępuje Swiecie inteligencją. Lew szybko się przekonał, że
Swieta miewa zmienne nastroje, jest krytyczna wobec ludzi
i brak jej cierpliwości do osób mniej inteligentnych od niej.
Powolutku Lew i Swieta zbliżyli się do siebie. Lew wspomi-
na, że połączyła ich „głęboka sympatia”. Mówiąc to, uśmiecha
się na wspomnienie czasów, od których minęło już ponad sie-
demdziesiąt lat. Namyśla się długo, nim wypowie następne
słowa: „Nie zakochaliśmy się w sobie do szaleństwa, ale była
między nami głęboka i trwała sympatia”.
W końcu zaczęli się uważać za parę. „Było wiadomo, że
Swieta jest moją dziewczyną, ponieważ nie spotykałem się z in-
nymi” – wspomina Lew. Pewnego dnia oboje uświadomili to
sobie z całą jasnością. Spacerowali po południu cichymi ulicz-
kami niedaleko domu Swiety przy Kazarmiennom Pierieułkie
(zaułku Koszarowym), gdy nagle Swieta wzięła Lwa za rękę
11
i rzekła: „Chodźmy, poznam cię z moimi przyjaciółkami”. Były
to jej najbliższe koleżanki ze szkoły: Irina Krauze, studiująca
romanistykę w Instytucie Języków Obcych, i Aleksandra („Szu-
ra” lub „Szurka”) Czernomordik, studentka medycyny. To, że
Swieta poznała go ze swymi przyjaciółkami z dzieciństwa, Lew
uznał za świadectwo zaufania z jej strony, za dowód jej uczuć.
Wkrótce potem Swieta zaprosiła Lwa do domu. Rodzina
Iwanowów zajmowała własne mieszkanie, dwa obszerne poko-
je z kuchnią. Był to rzadki luksus w stalinowskiej Moskwie,
gdzie normę stanowiły komunałki z jednym pokojem na rodzi-
nę, wspólną kuchnią i toaletą. Swieta i jej młodsza siostra Ta-
nia mieszkały w jednym pokoju z rodzicami (dziewczęta spały
na wersalce), a ich brat Jarosław („Jara”) w drugim pokoju
z żoną Jeleną. Stała tam duża szafa, oszklona biblioteczka i for-
tepian, na którym grywali wszyscy domownicy. Mieszkanie
Iwanowów, z jego wysokimi sufitami i zabytkowymi meblami,
było wysepką przedrewolucyjnej inteligencji rosyjskiej w stoli-
cy sowieckiego proletariatu.
Ojciec Swiety, Aleksandr Aleksiejewicz, wysoki pięćdzie-
sięciokilkuletni mężczyzna z niedużą bródką, smutnymi, uważ-
nie patrzącymi oczami i szpakowatą czupryną, był starym
bolszewikiem. Do ruchu rewolucyjnego wstąpił w 1902 roku,
podczas studiów na Uniwersytecie Kazańskim. Relegowany
z tej uczelni i aresztowany, zapisał się potem na Wydział Fizyki
Uniwersytetu Petersburskiego. Przed pierwszą wojną świa-
tową pracował u wybitnego chemika rosyjskiego Siergieja Le-
biediewa nad metodą otrzymywania kauczuku syntetycznego.
Po rewolucji październikowej w 1917 roku odegrał czołową rolę
12
w organizacji sowieckiego przemysłu gumowego, ale w 1921
roku wystąpił z partii – oficjalnie ze względu na zły stan zdrowia,
lecz w rzeczywistości dlatego, że rozczarował się do dyktatury
bolszewików. W następnej dekadzie wiele podróżował służbo-
wo do krajów zachodnich. W 1930 roku przeprowadził się z ro-
dziną do Moskwy. Był to czas planu pięcioletniego, który miał
uprzemysłowić Związek Sowiecki, i pierwszej fali stalinowskie-
go terroru, wymierzonego w „burżuazyjnych” specjalistów.
Wielu starych przyjaciół i kolegów po fachu Iwanowa uwięzio-
no pod zarzutem „szpiegostwa” albo „sabotażu” i rozstrzelano
lub osadzono w obozach pracy. Z powodu częstych wyjazdów
zagranicznych Aleksandr znalazł się w kręgu podejrzeń, ale
czystka jakoś go ominęła; pracował nadal przy rozbudowie
przemysłu sowieckiego, awansując na zastępcę dyrektora Insty-
tutu Żywicy. W domu Iwanowów panował etos sowieckiej inte-
ligencji technicznej, a wszystkie dzieci studiowały na kierunkach
ścisłych. Jara uczył się w Moskiewskim Instytucie Budowy Ma-
szyn, Tania wybrała meteorologię, a Swieta była słuchaczką
Wydziału Fizyki.
Aleksandr przyjął Lwa bardzo serdecznie, cieszył się, że do
jego domu zawitał jeszcze jeden przyszły uczony. Matka Swiety
była bardziej powściągliwa. Anastazja Jerofiejewna, korpulen-
tna, powolna w ruchach pięćdziesięciokilkuletnia kobieta stale
nosząca rękawiczki, aby ukryć chorobę skórną, uczyła języka
rosyjskiego w Moskiewskim Instytucie Ekonomicznym. Cecho-
wała ją właściwa pedagogowi surowość. Miała zwyczaj mrużyć
oczy i bacznie przypatrywać się Lwu przez okulary w grubych
oprawkach. Przez długi czas Lew bał się jej. Ale pod koniec
13
pierwszego roku studiów zaszło wydarzenie, które zmieniło
wszystko. Swieta pożyczyła od Lwa notatki z wykładu, na którym
nie była. Kiedy Lew przyszedł je odebrać przed pierwszym eg-
zaminem, Anastazja oznajmiła mu, że jego notatki są bardzo
dobre. Była to tylko zdawkowa, niespodziewana pochwała, ale
miękki ton głosu oznaczał dla Lwa, że został zaakceptowany
przez Anastazję, anioła stróża rodziny Iwanowów. „Jej słowa
były dla mnie przepustką do ich domu – wspomina Lew. – Za-
cząłem częściej u nich bywać i nie czułem się już tak skrępowa-
ny”. Po egzaminach, podczas długiego gorącego lata 1936 roku,
Lew codziennie pod wieczór przychodził po Swietę. Szli do po-
bliskiego parku Sokolniki, gdzie uczył ją jeździć na rowerze.
Akceptacja przez rodzinę Swiety zawsze była dla Lwa waż-
nym elementem ich związku. Nie miał najbliższej rodziny. Uro-
dził się w Moskwie 21 stycznia 1917 roku – tuż przed rewolucją
lutową, która zmiotła dotychczasowy porządek. Jego matka
Walentina Aleksiejewna była córką prowincjonalnego urzędni-
ka i po przedwczesnej śmierci obojga rodziców została wychowa-
na przez dwie ciotki w Moskwie. Pracowała jako nauczycielka
w jednej ze stołecznych szkół, gdy poznała ojca Lwa, Gleba
Fiodorowicza Miszczenkę, absolwenta Wydziału Fizyki Uni-
wersytetu Moskiewskiego, który kończył właśnie studia inży-
nierskie w Instytucie Kolejnictwa. Miszczenko było ukraińskim
nazwiskiem. Ojciec Gleba, Fiodor, wybitny przedstawiciel
ukraińskiej inteligencji, był profesorem filologii na Uniwersy-
tecie Kijowskim i tłumaczem pism starożytnych Greków. Po
rewolucji październikowej rodzice Lwa przenieśli się do ma-
łego syberyjskiego miasteczka w guberni tobolskiej o nazwie
14
Bieriozowo, które Gleb poznał podczas swoich wypraw geo-
dezyjnych. Bieriozowo, w którym od XVIII wieku osiedlano
zesłańców, leżało daleko od ośrodków władzy bolszewickiej,
w dość zamożnej rolniczej okolicy. Wydawało się dobrym miej-
scem do przeczekania wojny domowej (1917–1921), która przy-
niosła Moskwie terror i ruinę ekonomiczną. Mieszkali z ciotką
Walentiny w pokoju wynajmowanym od licznej rodziny chłop-
skiej. Gleb znalazł pracę jako nauczyciel i meteorolog, Wa-
lentina pracowała jako nauczycielka, a Lwa wychowywała jej
ciotka, Lidia Konstantinowna, którą nazywał „babcią”. Opo-
wiadała mu bajki i nauczyła go Ojcze nasz. Modlitwę tę pamię-
tał przez całe życie.
Bolszewicy przybyli do Bieriozowa jesienią 1919 roku i rozpo-
częli aresztowania „burżujów”. Podejrzewali ich o współpracę
z białymi, kontrrewolucjonistami, którzy wcześniej zajmowali
te tereny. Pewnej nocy przyszli po Walentinę i Gleba. Lew,
który skończył właśnie cztery latka, poszedł z babcią odwiedzić
rodziców w miejscowym więzieniu. Gleb siedział w dużej celi
razem z dziewięcioma więźniami. Lwa wpuszczono do środka
i pozwolono usiąść razem z ojcem; uzbrojony strażnik stał przy
drzwiach. „Czy ten wujek jest myśliwym?” – zapytał Lew, a oj-
ciec odpowiedział: „Ten wujek nas strzeże”. Walentinę osa-
dzono w pojedynce. Lew był u niej dwa razy. Podczas ostatnich
odwiedzin matka dała mu śmietanki z cukrem, którą kupiła
w kantynie, aby Lew zapamiętał tę wizytę.
Niedługo później zaprowadzono go do szpitala, w którym
umierała jego matka. Została postrzelona w pierś, prawdopo-
dobnie przez więziennego strażnika. Kiedy Lew stał w drzwiach
15
szpitalnego oddziału, przeszła obok niego pielęgniarka niosąca
w rękach coś czerwonego i drgającego. Nie wiedział, co to jest.
Przerażony, nie chciał wejść do środka, gdy babcia powiedzia-
ła, że powinien pożegnać się z matką. Z daleka patrzył, jak bab-
ka podchodzi do łóżka i całuje jego mamę w głowę.
Pogrzeb odbył się w głównej cerkwi miasteczka. Lwa przy-
prowadziła babcia. Siedział przed otwartą trumną na stołku,
który był zbyt niski, aby Lew mógł zajrzeć do środka i zobaczyć
twarz matki. Ale za trumną widział twarze na kolorowym iko-
nostasie, a w świetle świec poznał ikonę Matki Boskiej nad
wezgłowiem trumny. Pamięta, jak pomyślał sobie, że Matka
Boska jest bardzo podobna do jego matki. Nagle obok Lwa
stanął ojciec, któremu władze więzienne pozwoliły przyjść na
pogrzeb. Eskortował go strażnik. „Przyszedł się pożegnać”
– powiedziała jakaś kobieta. Gleb stał przez chwilę nad trumną,
a potem strażnik odprowadził go do więzienia. Lew przyszedł
później na grób matki na przycerkiewnym cmentarzu. Kopczyk
świeżo wykopanej czarnej ziemi, w który ktoś wbił drewniany
krzyż, ostro odcinał się od śniegu.
Kilka dni potem babcia zaprowadziła Lwa na drugi pogrzeb
w tej samej cerkwi. Tym razem przed ikonostasem stało rzę-
dem dziesięć trumien. Leżący w nich ludzie, wśród nich ojciec
Lwa, zostali zamordowani przez bolszewików. Więźniów z celi
Gleba rozstrzelano zapewne w tym samym czasie. Miejsce ich
pochówku do dziś pozostaje nieznane.
W czasie upalnego lata 1921 roku, kiedy rolnicze Powołże
nawiedziła klęska głodu, Lew wrócił z babcią do Moskwy. Bolsze-
wicy przerwali na pewien czas swoją wojnę klasową z „burżuazją”
16
i niedobitki moskiewskiej klasy średniej mogły odetchnąć swo-
bodniej. Babka Lwa przez dwadzieścia lat pracowała jako aku-
szerka w Lefortowie, dzielnicy drobnych kupców i rzemieślników.
Teraz zamieszkała tam z Lwem u dalekiej krewnej. Przez rok
zajmowali kąt pokoju, gdzie za zasłoną stało duże łóżko i dzie-
cięce łóżeczko, a babcia Lwa najmowała się do opieki nad cho-
rymi. W 1922 roku przenieśli się do Kati, siostry Walentiny,
czyli ciotki Lwa, która mieszkała z mężem w komunałce przy
ulicy Granowskiego niedaleko Kremla. W 1924 roku Lew z bab-
cią przeprowadzili się do mieszkania ciotki Walentiny, Jeliza-
wiety Konstantinownej, byłej kierowniczki gimnazjum dla
dziewcząt, przy ulicy Małaja Nikitskaja. „Ciocia Katia odwie-
dzała nas prawie codziennie, dorastałem więc w atmosferze
nieustannej kobiecej uwagi i troski” – wspomina Lew.
Miłość tych trzech kobiet – z których żadna nie miała włas-
nych dzieci – nie mogła mu powetować braku matki, wpoiła
jednak głęboki szacunek, a nawet cześć dla kobiet. Duchowo
i materialnie pomagało mu również troje najbliższych przyja-
ciół rodziców, regularnie przesyłających pieniądze jego babce:
matka chrzestna Lwa, lekarka z Erewania, stolicy Armenii;
Siergiej Rżewkin („wujek Sierioża”), profesor akustyki na
Uniwersytecie Moskiewskim; i Nikita Mielnikow („wujek Ni-
kita”), stary mienszewik*, językoznawca, inżynier i nauczyciel
szkolny, którego Lew uważał za „drugiego ojca”.
Lew chodził do szkoły koedukacyjnej (szkoły męskie i żeń-
skie zniesiono w sowieckiej Rosji w 1918 roku). Mieściła się
* Mienszewicy byli członkami partii marksistowskiej sprzeciwiającej się
dyktaturze bolszewików.
17
ona w dawnym budynku żeńskiego gimnazjum przy ulicy Bol-
szaja Nikitskaja, dziewiętnastowiecznym pałacyku o dwóch
skrzydłach. Kiedy Lew zaczynał naukę, w szkole panował jesz-
cze duch starej inteligencji rosyjskiej. Duża część kadry praco-
wała tu przed 1917 rokiem: germanistka kierowała dawniej
gimnazjum, nauczycielka niższych klas była kuzynką słynnego
ukraińskiego kompozytora, a rusycystkę łączyło pokrewieństwo
z pisarzem Michaiłem Bułhakowem. Jednakże na początku
lat trzydziestych, kiedy Lew miał kilkanaście lat, szkołę prze-
kształcono w technikum współpracujące z moskiewskimi fa-
brykami. Technicy pracujący w przemyśle prowadzili zajęcia
praktyczne, przygotowując uczniów do pracy w fabrykach.
Szkoła Swiety w zaułku Wuzowskim znajdowała się zaled-
wie kilka ulic od szkoły Lwa. Co pomyśleliby o sobie, gdyby się
wtedy spotkali? Pochodzili z różnych sfer – Lew ze starego
świata moskiewskiej klasy średniej i prawosławnych wartości
jego babki, Swieta z bardziej postępowego świata sowieckiej
inteligencji technicznej – ale łączyło ich wiele wspólnych war-
tości i zainteresowań. Oboje byli nad wiek dojrzali, poważni,
inteligentni, samodzielni w myśleniu, mieli otwarty i dociekli-
wy umysł, uformowany bardziej przez własne doświadczenia
niż propagandę lub społeczne konwenanse. Ta samodzielność
okazała się później bezcenna. W liście z 1949 roku Swieta wspo-
minała, jaka była w wieku jedenastu lat – w czasie gdy w szko-
łach sowieckich trwała zaciekła walka z religią:
Wydaje mi się, że byłam w tym wieku dojrzalsza niż inne dzieci
z mojej szkoły. Bardzo się wówczas przejmowałam na przykład
18
kwestią Boga i religii. Nasi sąsiedzi byli ludźmi wierzącymi i Jara
często drażnił się z ich dziećmi. Ale ja stawałam w obronie wolno-
ści wyznania. I sama rozwiązałam dla siebie zagadnienie istnienia
Boga – wszystko jedno, czy z nim czy bez niego, i tak nie potrafię
zrozumieć ani wieczności, ani stworzenia, a skoro jest nieprzydat-
ny, to znaczy, że nie jest potrzebny (mnie, ale może być potrzebny
tym, którzy w niego wierzą).
Zarówno Lew, jak Swieta zostali nauczeni ciężkiej pracy
i odpowiedzialności za swoje życie. Swietę wychowali tak ro-
dzice, którzy powierzali jej opiekę nad młodszą siostrą Tanią
i wiele domowych obowiązków. Lwa zahartowała trudna sytua-
cja materialna. Już w szkole zarabiał, aby pomóc babce pobie-
rającej bardzo skromną emeryturę.
W 1932 roku, mając zaledwie piętnaście lat, Lew pracował
nocami na budowie pierwszej linii moskiewskiego metra mię-
dzy Parkiem Gorkiego a Sokolnikami. Mierzył trasę na po-
wierzchni ziemi i stykał się z robotnikami drążącymi tunel,
w większości chłopami, którzy w tych latach napływali do Mo-
skwy. Uciekali ze wsi, bo nie chcieli wstępować do kołchozów.
O strasznych skutkach kolektywizacji Lew dowiedział się latem
następnego roku. Pracował wtedy jako sprzątacz w kołchozie
specjalizującym się w hodowli królików. Poznał tam robotnika,
który uciekł z głodującej wsi ukraińskiej. Pisał smutne wiersze
o „pustych wiejskich chatach, umierających ludziach, górach
zwłok piętrzących się za opłotkami”. Siła wyrazu tych wierszy
zrobiła na Lwie duże wrażenie, ale ich treść wydała mu się nie-
prawdopodobna. „Po co wymyślasz takie przerażające rzeczy?”
19
– zapytał robotnika, na co usłyszał: „Niczego nie wymyśliłem.
To moja wieś. Jest tam głód i nikt nie ma siły grzebać zmarłych”.
Lew był wstrząśnięty. Nigdy nie kwestionował władzy sowiec-
kiej i prowadzonej przez nią polityki. Wstąpił do Komsomołu,
Komunistycznego Związku Młodzieży, i wierzył w Partię. Ale
opowieści Ukraińca zasiały w nim ziarno wątpliwości. Kilka
miesięcy później pojechał na wycieczkę klasową do kołchozu
pod Moskwą. Zorganizowała ją nauczycielka biologii, bolsze-
wicka entuzjastka, która w jednym z opuszczonych domów wy-
stawiła sztukę o „walce z pasożytami”. Dom należał wcześniej
do wiejskiego popa i jego rodziny, wysiedlonych podczas ko-
lektywizacji. W środku walały się spalone książki, między inny-
mi Biblia w języku greckim. Z tego języka przekładał dziadek
Lwa, ale za władzy sowieckiej nie był on już nikomu potrzebny.
Zaczynając naukę na uniwersytecie w 1935 roku, Lew miesz-
kał z babcią (mającą już osiemdziesiąt dwa lata) w komunałce
przy Leningradzkim Prospekcie w północno-zachodniej części
Moskwy. Ekscentryczna „ciocia Olga” (będąca w istocie nie-
ślubną córką Borisa Tołmaczowa, pierwszego męża cioci Kati)
zajmowała wraz z mężem pokój w tym samym mieszkaniu. Lew
z babcią mieszkali w wąskiej i ciemnej izbie. Pod jedną ścianą
stało łóżko Lwa, pod drugą kufer, na którym babcia urządziła
sobie posłanie; nogi opierała na stołku. Pod oknem ustawili
biurko Lwa, a nad jego łóżkiem wisiała mała oszklona szafka,
w której trzymał aparaturę chemiczną i książki, głównie z chemii
i fizyki, ale także dzieła rosyjskich klasyków. W czasie odwiedzin
Swiety siadywali na łóżku i rozmawiali. Ciocia Olga nie spusz-
czała ich z oka. Była surową, pobożną kobietą i wizyty Swiety
20
wcale jej się nie podobały. Dawała Lwu jasno do zrozumienia,
że „coś” podejrzewa. Lew zapewniał: „To tylko koleżanka ze stu-
diów”, ale Olga mu nie wierzyła i kiedy przychodziła Swieta,
stała w przedpokoju przy drzwiach i nasłuchiwała, aby zdobyć
potwierdzenie swoich przypuszczeń.
Lew i Swieta mogli czuć się naprawdę swobodnie tylko na wsi.
Co roku latem rodzina Swiety wynajmowała obszerną daczę
w Boriskowie, osiedlu nad rzeką Istrą, położonym 70 kilometrów
na północny zachód od Moskwy. Lew odwiedzał ich tam, raz
przyjeżdżając rowerem z Moskwy, a innym razem pociągiem
do stacji Manichino, skąd do Boriskowa była godzina drogi
piechotą. Lew i Swieta całymi dniami spacerowali po lesie, le-
żeli nad rzeką, czytali wiersze, aż nadchodził wieczór i Lew mu-
siał iść na stację albo wsiadać na rower.
Trzydziestego pierwszego lipca 1936 roku przyjechał po-
ciągiem. Dzień był skwarny i Lew spocił się po godzinnym mar-
szu z Manichina, postanowił więc wykąpać się w rzece pod
Boriskowem. Rozebrał się i wskoczył do wody. Pływał słabo,
więc starał się trzymać blisko brzegu, ale silny nurt zniósł go na
głębinę. Walcząc z prądem, tracił siły i zaczął tonąć. Na brzegu
siedział wędkarz. Lew zawołał do niego: „Pomocy, tonę!”, ale
wędkarz nie ruszył się z miejsca. Lew zanurzył się i wypłynął,
aby drugi raz zawołać o pomoc – a potem znów zniknął pod
wodą. Był zupełnie wyczerpany i przebiegło mu przez myśl, że
strasznie głupio byłoby umrzeć tak blisko domu Swiety. Zaraz
potem stracił przytomność. Kiedy się ocknął, siedział na brzegu
obok wędkarza, z trudem łapiąc oddech. Nie widział swojego
wybawcy, który stał za nim i robił wymówki wędkarzowi, że nie
21
skoczył tonącemu na ratunek. Mężczyzna odszedł, zanim Lew
zdążył się dowiedzieć, komu zawdzięcza ocalenie. Cały dzień
spędził ze Swietą i jej rodziną. Wieczorem Swieta i jej siostra
Tania odprowadziły Lwa na skraj wsi, do drogi prowadzącej do
stacji. Kiedy szli przez wioskę, Lew zobaczył człowieka, który
uratował mu życie – stał z jakimś starszym jegomościem i dwo-
ma kobietami. Lew podziękował mu i zapytał, jak się nazywa.
Odpowiedział mu starszy pan: „Jestem profesor Siencow, a ura-
tował pana mój zięć, inżynier Biespałow. A to nasze żony”.
Lew pożegnał się i ruszył do stacji. Na peronie był głośnik i Lew
pamięta, że nadawano Introdukcję i rondo capriccioso Saint-
-Saënsa. Kiedy słuchał, jak Dawid Ojstrach gra piękne solo na
skrzypce, nagle owładnęła nim przemożna radość życia. Wszyst-
ko wokoło wydało mu się intensywniejsze i żywsze niż wcześ-
niej. Został uratowany, kochał Swietłanę, a muzyka pozwoliła
mu odczuć w pełni tę radość.
Życie było pełne takich nietrwałych radości. W 1935 roku
Stalin oznajmił, że „życie stało się lżejsze, życie stało się wesel-
sze”. W sklepach pojawiło się więcej artykułów, wódka, kawior,
otwierano nowe sale taneczne, a w kinach wyświetlano wesołe
filmy, które bawiły widzów i kazały im wierzyć w świetlaną
przyszłość po zbudowaniu komunizmu. Tymczasem stalinow-
ska policja polityczna, NKWD, sporządzała długie listy osób
przeznaczonych do aresztowania.
W latach wielkiego terroru, 1937–1938, aresztowano co
najmniej 1,3 miliona „wrogów ludu”, z których ponad połowa
została rozstrzelana. Nie wiadomo, o co właściwie chodziło
w tej polityce masowych mordów – czy w przystępie paranoi
22
Stalin postanowił pozbyć się potencjalnych wrogów, czy była to
wojna z „elementami społecznie obcymi”, czy (co najbardziej
prawdopodobne) prewencyjna likwidacja „nieprawomyślnych”
obywateli na wypadek wojny, bo sytuacja międzynarodowa sta-
wała się coraz bardziej napięta. Terror objął całe społeczeń-
stwo, nie ominął żadnej dziedziny życia. Sąsiedzi, koledzy
z pracy, przyjaciele i krewni mogli z dnia na dzień stać się
„szpiegami” albo „faszystami”.
Fizycy sowieccy byli szczególnie narażeni na represje, bo
wyniki ich badań miały duże znaczenie praktyczne dla wojska,
a poza tym środowisko było ideologicznie podzielone. Dotyczy-
ło to zwłaszcza Wydziału Fizyki Uniwersytetu Moskiewskiego.
Z jednej strony była tam grupa błyskotliwych młodych naukow-
ców, takich jak Jurij Rumer i Boris Hessen, którzy opowiadali się
za nowoczesnymi teoriami Einsteina, Bohra i Heisenberga,
a zdrugiej starsi uczeni, którzy uważali teorię względności i mecha-
nikę kwantową za „idealistyczne” i sprzeczne z materializmem
dialektycznym, „naukową” podstawą marksizmu-leninizmu. Do
argumentów ideologicznych dochodziły polityczne – materia-
liści oskarżali zwolenników mechaniki kwantowej o „brak pa-
triotyzmu” (czyli potencjalne „szpiegostwo”), ponieważ ulegali
wpływom nauki zachodniej, a wcześniej jeździli za granicę.
W sierpniu 1936 roku, tuż przed rozpoczęciem drugiego roku
studiów przez Lwa i Swietę, Hessen został aresztowany pod
zarzutem przynależności do „kontrrewolucyjnej organizacji
terrorystycznej”, a potem rozstrzelany. W następnym roku Ru-
mera zwolniono z uniwersytetu.
23
Od studentów wymagano czujności. Członkowie Komso-
mołu mieli podczas zebrań osądzać studentów, których krewni
zostali aresztowani, i domagać się relegowania ich z uczelni,
gdyby się ich nie wyparli. Z niektórych wydziałów wyrzucono
wielu studentów, ale z Wydziału Fizyki – niedużo, bo wśród
jego słuchaczy istniał silny esprit de corps. Tylko dzięki temu
Lew nie został relegowany z uniwersytetu wskutek incydentu,
do którego doszło w 1937 roku.
Szkolenie wojskowe obowiązywało wszystkich dziennych
słuchaczy Uniwersytetu Moskiewskiego. Po jego ukończeniu
zostawali oficerami rezerwy, którzy w razie wojny podlegali
mobilizacji. Studentów Wydziału Fizyki przygotowywano do
stanowisk dowódczych w piechocie. Szkolenie obejmowało
między innymi pobyt na dwóch obozach wojskowych pod Wło-
dzimierzem. Podczas pierwszego, w lipcu 1937 roku, główny
instruktor został niedawno awansowany na stanowisko podofi-
cerskie w pułku złożonym ze studentów spoza uniwersytetu.
Lubił musztrować fizyków, uważanych za elitę studentów, ka-
żąc im biec 200 metrów, potem maszerować taki sam dystans,
i tak dalej. W końcu Lew miał tego dosyć (a nigdy nie potrafił
milczeć, widząc, jak zwierzchnicy znęcają się nad podwładny-
mi) i powiedział głośno: „Nasi dowódcy średniego szczebla to
głupcy!”. Instruktor usłyszał i zameldował zwierzchnikom. Spra-
wa trafiła do dywizyjnej komisji partyjnej, która postanowiła
usunąć Lwa z Komsomołu „za kontrrewolucyjne, trockistowskie
oszczerstwo na średnią kadrę dowódczą Robotniczo-Chłop-
skiej Armii Czerwonej”. Po powrocie we wrześniu na uczelnię
Lew, obawiając się dalszych konsekwencji, napisał odwołanie
24
do komisji partyjnej Moskiewskiego Okręgu Wojskowego, prosząc
o cofnięcie decyzji o usunięciu z Komsomołu. Po wysłuchaniu
jego zeznań komisja uchyliła decyzję komisji dywizyjnej i udzie-
liła mu surowej nagany (strogij wygowor) za „komsomolski brak
opanowania”,
jak to osobliwie określono. Lew miał wiele
szczęścia. Potem dowiedział się, że pomyślny wynik swojej
sprawy zawdzięczał odważnej postawie trzech przyjaciół z Wy-
działu Fizyki, którzy skierowali do komisji podpisane oświad-
czenie w jego obronie. Lew był tak lubiany przez kolegów, że ci
odważyli się dla niego zaryzykować własną wolność. Deklaracja
solidarności mogła przecież nic nie dać i spowodować także ich
aresztowanie, ponieważ już trzyosobową grupę władze uważa-
ły za „organizację”.
Cała sprawa miała ten skutek, że Lew i Swieta znów zbliżyli
się do siebie. W połowie drugiego roku studiów ich drogi się
rozeszły i przez pewien czas nawet się nie widywali. Inicjatywa
wyszła od Swiety, która nagle zaczęła stronić od wspólnych
przyjaciół. Lew nie mógł tego zrozumieć. Od lata poprzednie-
go roku spotykali się codziennie, a Swieta poprosiła go nawet
o zdjęcie. Wielu ich przyjaciół pobierało się i Lew miał chyba
nadzieję, że i oni wkrótce wezmą ślub. Tymczasem Swieta, ni
stąd, ni zowąd, odsunęła się od niego. Wspominając ten okres,
Swieta przypisuje to swoim „złym nastrojom” – depresji, która
będzie ją nękać przez prawie całe życie. „Ileż to razy – pisała
później do Lwa – wyrzucałam sobie, że psuję to, co jest między
nami, i – Bóg jeden wie dlaczego – dręczę Cię”.
Ale kiedy Lew popadł w kłopoty, Swieta natychmiast wró-
ciła do niego. Przez następne trzy lata prawie się nie rozstawali.
25
Rano spotykali się, gdy Swietłana szła do tramwaju, aby pojechać
na uniwersytet. Po wykładach Lew czekał na nią i razem jechali
do niego do mieszkania przy Leningradzkim Prospekcie. Tam
Lew przyrządzał Swiecie coś do jedzenia albo zabierał ją do
teatru lub kina, a potem odprowadzał do domu. Ważną rolę
w ich związku odgrywała poezja. Razem czytali, przesyłali sobie
wiersze i rozmawiali o nowych utworach. Ulubionymi poetami
Swiety byli Achmatowa i Błok, ale bardzo podobał jej się także
wiersz Jeleny Rywiny, który zadeklamowała Lwu pewnego
wieczoru podczas spaceru po Moskwie. Wiersz ten mówił
o ulotności szczęścia:
Widzę czubek papierosa twego,
To przygasa, to błyska czerwono,
Przechodzimy po ulicy Rossiego*,
Gdzie latarnie niepotrzebnie płoną.
Takie krótkie jest nasze spotkanie,
Niż krok krótsze, niż oddech czy nutka.
Budowniczy, czemuż to, mój panie,
Ta ulica pańska taka krótka?
(Przekład Leszek Engelking)
Czasami, gdy Lew musiał pracować do późna i nie mógł
spotkać się ze Swietą, przychodził nocą pod jej dom. Raz zosta-
wił taki list:
* Karł Rossi (1775–1849) – rosyjski architekt pochodzenia włoskiego,
twórca wielu budynków i zespołów architektonicznych w Petersburgu za
panowania Mikołaja I (1825–1855).
26
Swietka! Przyszedłem dowiedzieć się o twoje zdrowie i przypo-
mnieć Ci, że jutro, czyli dwudziestego dziewiątego, chcielibyśmy
Cię widzieć u nas. Postanowiłem nie dobijać się do waszego
mieszkania, bo pora jest późna – wpół do dwunastej i w dwóch
oknach jest już ciemno, a w dwóch pozostałych półmrok; mógłbym
wszystkich obudzić i wystraszyć.
Przyjdź do mnie, jak będziesz wolna. Pozdrowienia dla mamy i Tani.
W styczniu 1940 roku umarła babcia Lwa. Podczas jej po-
grzebu na cmentarzu Wagańkowskim Swieta stała u boku uko-
chanego.
W następnym miesiącu Lew został laborantem w Instytucie
Fizyki Akademii Nauk im. Lebiediewa (w skrócie FIAN). Stu-
diował jeszcze na przedostatnim roku, ale kolega z wydziału,
Naum Grigorow, od niedawna pracujący w FIAN, polecił go
dyrekcji Instytutu i dzięki temu Lew zyskał szansę na rozpoczę-
cie pracy naukowej. FIAN, nazwany na cześć Piotra Lebiediewa,
rosyjskiego fizyka, który odkrył i zmierzył ciśnienie wywierane
przez promieniowanie elektromagnetyczne, był prestiżową pla-
cówką naukową, jednym z najważniejszych na świecie ośrodków
fizyki jądrowej. Prowadził między innymi pionierskie badania
nad promieniowaniem kosmicznym, w których uczestniczył
Lew. Ponieważ w ciągu dnia studiował, w laboratorium często
pracował wieczorami. Swieta siedziała do późna w bibliotece
Wydziału Fizyki, a potem szła do oddalonego o trzy kilometry
instytutu Lwa przy placu Miusskim. Siadała na jednej z ławek
na dziedzińcu i czekała na Lwa, który wychodził zwykle około
ósmej i odprowadzał ją do domu. Pewnego dnia Lew był tak
27
zmęczony, że zasnął w laboratorium i obudził się dopiero
o dziewiątej. Swieta wciąż czekała na niego. Wybuchnęła śmie-
chem, kiedy się dowiedziała, że usnął.
Latem tego roku Lew wziął udział w wyprawie badawczej na
Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu. Wysoko w górach FIAN
miał bazę naukową. Grupa Lwa badała skutki promieniowania
kosmicznego – było tu bliżej do miejsca, w którym promienio-
wanie wchodziło w atmosferę ziemską. Lew spędził w bazie
trzy miesiące. „Wczoraj wyruszyliśmy w górę i błyskawicznie
dotarliśmy do naszego schroniska – pisał do Swiety. – Czuję się
wyśmienicie, mam wilczy apetyt i mnóstwo wrażeń”. Swieta
tymczasem wzięła urlop z uniwersytetu i pracowała w Bibliote-
ce im. Lenina, której nowoczesną betonową siedzibę zbudowa-
no właśnie niedaleko Kremla. „Wiesz, że przed biblioteką jest
teraz śliczny skwer, cały zielony, z mnóstwem kwiatów? – pisała
do Lwa. – A kto mi podaruje bukiet na urodziny?”. Lew miał
wrócić z Kaukazu 1 września, dziesięć dni przed dwudziestymi
trzecimi urodzinami Swiety, a zawsze przynosił jej kwiaty na
urodziny. Do tego czasu musiała zadowolić się listami.
3 sierpnia 1940
Witaj Lowieńka!
Moją pierwszą myślą po powrocie do domu było zapytać, czy są
jakieś listy do mnie, ale ponieważ i tak się ze mnie śmieją, udałam,
że czekam na kartkę od Iriny. Ale potem Tania odpowiedziała
z naciskiem, że żadnej kartki nie ma, więc od razu wiedziałam, że
musiało przyjść coś od Ciebie. Chodziłam za nią od pokoju do po-
koju (u nas jak dawniej wszystkie drzwi są otwarte i można krążyć
28
po pokojach, jak długo się chce)* i błagałam o list. Mama w końcu
zlitowała się nade mną i oddała mi twoje dwa listy.
Swieta też miała dla Lwa nowinę. Zaproponowano jej pracę
w bibliotece.
Nie znajdą nikogo lepszego ode mnie. Znam rozmieszczenie sal,
szaf w salach i półek – już to znaczy bardzo wiele, orientuję się
w inwentarzach… znam na wylot periodyki, a ze swoją znajomo-
ścią alfabetu łacińskiego mogę odczytać tytuł, miesiąc, rok i cenę
każdego pisma w dowolnym języku z wyjątkiem chińskiego. Mam
głowę na karku, w której nie ma może pierwszorzędnego mózgu,
ale nie ma też sieczki… Wiera Iwanowna przepowiedziała mi, że
za rok będę kierownikiem działu… Gdybym miała zostać w bi-
bliotece na całe życie, byłby to początek kariery. Ale nie chcę spę-
dzić tam całego życia, więc… w poniedziałek odmówię.
Lewi, nie martw się o moje zdrowie. Pisałam Ci już, że moje na-
stroje zależą od stanu albo mój stan od nastrojów. Tak czy inaczej
będziesz mógł zobaczyć z mojego charakteru pisma, że jestem
w spokojnym i zrównoważonym nastroju, co znaczy, że nic mi nie
dolega. Mama mówi, że mam gruźlicę. Według niej to dlatego
*
Plan mieszkania Iwanowów wyglądał tak:
Pokój
rodziców
Pokój
Jary
Kuchnia Przedpokój
29
chudnę. Ale wiesz przecież, że przy mojej diecie trudno byłoby się
spodziewać czegoś innego, a nie mam żadnych innych objawów.
W czerwcu 1941 roku Lew miał wyjechać z kolegami z FIAN
na drugą wyprawę na Elbrus. W niedzielny poranek 22 czerwca
jego zespół kończył w siedzibie Instytutu przygotowania do po-
dróży. Lew był w znakomitym humorze. Zdał właśnie egzami-
ny końcowe na uczelni i dowiedział się od komisji wydziałowej,
przyznającej miejsca pracy absolwentom, że jako jeden z czte-
rech szczęśliwców będzie pracował w FIAN nad promieniowa-
niem kosmicznym. Po roku przerwy Swieta wznowiła studia na
Wydziale Fizyki i byli ze sobą szczęśliwi. Lew z kolegami koń-
czył pakowanie sprzętu badawczego, gdy do pokoju wbiegł kie-
rownik ich zespołu. „Nigdzie nie jedziemy – obwieścił. – Nie
słuchaliście radia? Wojna”. W południe nadano specjalne
przemówienie sowieckiego ministra spraw zagranicznych, Wia-
czesława Mołotowa. „Dziś o czwartej rano – oświadczył drżącym
głosem – wojska niemieckie napadły na nasz kraj, zaatakowały
nasze granice w wielu miejscach i zbombardowały nasze miasta
– Żytomierz, Kijów, Sewastopol, Kowno i inne”.
Atak niemiecki był tak nagły i zmasowany, że zupełnie za-
skoczył wojska sowieckie. Stalin zlekceważył raporty wywiadu
o niemieckich przygotowaniach do wojny i obrona sowiecka
nie była zorganizowana. Dziewiętnaście dywizji pancernych
i piętnaście dywizji piechoty zmotoryzowanej, idących na czele
niemieckich sił inwazyjnych, bez trudu przełamało sowiecki front.
Sowieckie lotnictwo straciło ponad 1200 samolotów pierwszego
poranka wojny; większość z nich została zniszczona przez
30
niemieckie bombowce jeszcze na lotniskach. W ciągu kilku go-
dzin po rozpoczęciu natarcia niemieckie oddziały specjalne prze-
niknęły głęboko na sowieckie tyły. Przecięły linie telefoniczne
i uchwyciły mosty, torując drogę głównemu zgrupowaniu.
Po południu tego dnia organizacja komsomolska Uniwersy-
tetu Moskiewskiego zwołała w głównej auli zebranie, na któ-
rym jednomyślnie podjęto uchwałę o mobilizacji studentów do
obrony kraju. Wszyscy chcieli zaciągnąć się do wojska. Pod ko-
niec czerwca ponad tysiąc studentów i absolwentów, w tym
około pięćdziesięciu z Wydziału Fizyki, wstąpiło do 8 Krasno-
priesnienskiej Dywizji Pospolitego Ruszenia. Był wśród nich
i Lew. „W tej chwili panuje tu wielkie zamieszanie, nie mogę
więc napisać niczego konkretnego o naszych planach – pisał
6 lipca z punktu zbornego do rodziny Swiety. – Mniej więcej
wiadomo tylko, że będziemy tu mieszkać i studiować, dopóki
komenda uzupełnień nie powoła nas do służby wojskowej”.
Wybuch wojny wstrząsnął Lwem. Wszystko – jego praca
naukowa, życie w Moskwie, związek ze Swietą – stanęło pod
znakiem zapytania. „Jest wojna” – powtarzał sobie z niedowie-
rzaniem.
Chociaż zgłosił się na ochotnika na front, obawiał się objąć
odpowiedzialne stanowisko. Wskutek stalinowskiego terroru
wojska sowieckie cierpiały na dotkliwy brak oficerów i nowi-
cjuszom takim jak Lew kazano stanąć na czele żołnierzy i pro-
wadzić ich do walki. Lew miał za sobą tylko dwa lata szkolenia
wojskowego. Był podporucznikiem, czyli mógł dowodzić trzy-
dziestoosobowym plutonem, ale nie wierzył w swoje taktyczne
umiejętności. Koniec końców powierzono mu dowództwo
31
drużyny aprowizacyjnej, złożonej z sześciu studentów lub absol-
wentów i dwóch starszych mężczyzn, z których jeden był pra-
cownikiem uniwersytetu, a drugi – jednego z moskiewskich
przedsiębiorstw. Lew ucieszył się, że będzie ze studentami,
niedoświadczonymi tak jak on. Liczył, że będą dla niego bar-
dziej wyrozumiali, gdy zdarzy mu się jakiś błąd, niż żołnierze
pochodzący z klasy robotniczej.
Zadaniem drużyny było dowożenie zaopatrzenia bata-
lionowi łączności walczącemu na froncie. Lew miał pod swoją
komendą dwóch kierowców ciężarówek, dwóch robotników,
kucharza, księgowego i magazyniera. Jadąc na front, wszędzie
widzieli chaos, który zadawał kłam sowieckiej propagandzie.
W Moskwie twierdzono, że Armia Czerwona odpiera Niemców,
ale Lew przekonał się, że wojska sowieckie cofają się w nieładzie.
Po lasach pełno było żołnierzy i cywilów, a tłumy uchodźców
uciekających na wschód, w stronę Moskwy, tarasowały drogi.
Tysiące ludzi zginęło. 13 lipca Lew dotarł do lasów w okolicach
Smoleńska, okrążonego przez Niemców.
Swietik, biwakujemy w lesie, a ja zajmuję się działalnością gospo-
darczą… Mam tu żywić wszystkich, włącznie z wysokimi rangą
przełożonymi, którzy nie proszą o jedzenie, ale domagają się go
krzykiem… Są też pewne korzyści – względna swoboda podczas
wyjazdów do magazynów. Swieta, pisać do mnie zupełnie się nie
da – nikt tu nie wie, gdzie będziemy następnego dnia. Jedyny spo-
sób otrzymania jakichś wiadomości od Ciebie to przyjechać do
Ciebie do domu podczas jednego z wyjazdów. Nie wiem, kiedy to
będzie.
32
Krążąc między Moskwą a frontem, Lew woził listy dla
żołnierzy i ich krewnych. Między wizytami w magazynach znaj-
dował też czas, aby odwiedzić Swietę i jej rodzinę. W lipcu pod-
czas jednego z kursów nie zastał Swiety, ale zobaczył się z jej
rodzicami, którzy go „napoili i nakarmili”, jak napisał w liście
do niej. Ponownie był w Moskwie na początku września, gdy
Swieta wznowiła już studia. Przyjaźń z rodziną Swiety miała dla
Lwa ogromne znaczenie; czas spędzany z nimi cenił sobie nie-
mal tak samo jak chwile spędzane w towarzystwie ukochanej.
Miał poczucie, że znalazł swoje miejsce na ziemi. Podczas jednej
z ostatnich wizyt Lwa ojciec Swiety dał mu kartkę z adresami
czterech bliskich przyjaciół i krewnych, mieszkających w róż-
nych miastach Związku Sowieckiego. Lew miał ich poprosić
o pomoc w odnalezieniu Swiety i jej rodziny, gdyby Iwanowów
ewakuowano z Moskwy w czasie jego służby na froncie. Choć
Aleksandr nie powiedział tego wprost, kartka nie pozostawiała
wątpliwości, że uważa Lwa za syna.
Lew jeszcze raz przyjechał do Moskwy. Wiedział, że to ostat-
nia szansa na spotkanie się ze Swietą, ponieważ w magazynie
uprzedzili go, że nie przewiduje się już żadnego transportu dla
jego batalionu. Lew powiedział szoferom, że później do nich
dołączy, i pobiegł do domu Swiety. Był środek dnia, więc nie
mógł jej zastać, ale chciał koniecznie się z kimś pożegnać. Liczył,
że matka lub siostra Swiety będą w domu. Kiedy zapukał do
drzwi, otworzyła mu Anastazja. Wszedł do przedpokoju i wyjaś-
nił, że za kilka godzin wyjeżdża na front. Chciał podziękować
i pożegnać się. Nie wiedział, czy ma pocałować Anastazję,
33
ponieważ matka Swiety nigdy nie okazywała żywszych uczuć.
Ukłonił się więc tylko i ruszył do drzwi. Ale Anastazja zatrzy-
mała go. „Poczekaj – powiedziała. – Niech cię ucałuję”. Objęła
go, a Lew pocałował ją w rękę i wyszedł.
Pobierz darmowy fragment (pdf)