Darmowy fragment publikacji:
Grzegorz Tomicki
Pozycje zimy
GT
GT
Legnica 2012
2
Grzegorz Tomicki, Pozycje zimy
Wydanie II, zmienione (poprzednie pt. Miasta aniołów)
Wydawnictwo GT, Legnica 2012
Copyright © by Grzegorz Tomicki, 1998, 2012
Projekt graficzny, zdjęcia, skład itd.: autor
Na zdjęciach Osiedle Piekary w Legnicy, widok z pozycji
Ptasiego Osiedla
ISBN: 978-83-935227-0-5
3
Wspomnienie zwrócone ku przyszłości
O ile mnie pamięć nie zwodzi, gdzieś w okolicy przełomu
wieków ukazały się trzy moje cieniutkie książeczki z wierszami, w
tym jedna nikczemnie zwana arkuszem, co w oczach poważnych
czytelników – zwłaszcza tych, którzy sami są autorami „książek”,
„tomów”, a nawet „dzieł” – zupełnie ją dyskwalifikuje. Poniekąd
zresztą słusznie, aczkolwiek z powodów zgoła odmiennych. Po-
wiedzmy, iż zasługuje ona na słuszne zapomnienie nie ze wzglę-
dów formalnych, lecz z uwagi na jakość poetyckiego dowcipu, jaki
sobą reprezentuje.
W zasadzie dotyczy to także dwóch moich kolejnych tomi-
ków słusznie albo i niesłusznie tak zwanych, dla których określe-
nia „arkusz”, „zeszyt”, a może i „brulion” pasują równie dobrze
albo i niedobrze jak „książka”, „tom”, a nawet „dzieło”, że nie
wspomnę o „księdze”. Z tą jednak istotną różnicą, że czytanie ich
po latach nie tylko nie powoduje u mnie jakiegoś szczególnie do-
tkliwego dyskomfortu, ale sprawia nawet pewną perwersyjną przy-
jemność, jaką daje obcowanie ze swoim przeszłym, nieaktualnym,
archaicznym ego, a więc alter ego w dosłownym słowa tego zna-
czeniu, czyli alter ego par excellence, tj. całkiem innym ja, że się
tak wyrażę.
4
Przyjemności tej nie muszą, rzecz jasna, podzielać ewentual-
ni Czytelnicy i Czytelniczki, toteż do czytania tych tekstów – które
bardziej lub mniej udolnie aspirują do bycia wierszami, a przy tym
są nieprzyzwoicie osobiste – nikogo nie namawiam. Tak się bo-
wiem szczęśliwie składa, że nie ani żaden sponsor, ani urzędnik,
ani wydawca nie oczekują „zwrotu kosztów” ani tym bardziej zy-
sków z tej wirtualnej publikacji. Nie muszę zatem podejmować ja-
kiejkolwiek aktywności promocyjnej, co jest powodem mojego
nieukrywanego ukontentowania, jako że zachwalanie tego, co się
było zrobiło, jest jednym z najbardziej nudnych, jałowych, a przy
tym nieprzystojnych sposobów egzystencji, jakie znam. O ileż po-
żyteczniej jest robić coś nowego niż robić coś tam jeszcze z raz już
zrobionym.
Zbiorek Miasta aniołów, którego zmienioną wersję stanowią
Pozycje zimy, ukazał się pierwotnie w roku 1998 w Bydgoszczy
nakładem Instytutu Wydawniczego „Świadectwo” oraz „staraniem
Wojewody Legnickiego i Urzędu Wojewódzkiego w Legnicy”, jak
czytam w ostatnim egzemplarzu, jaki się ostał w mojej bibliotece.
Obecne wydanie ukazuje się bez kłopotliwego pośrednictwa urzą-
dzeń suwerennego państwa – że posłużę się agambenowskim dys-
kursem spiskowym – w postaci Instytutów, Urzędów i Wojewo-
dów, co niepomiernie mnie cieszy. Tym razem, można by rzec, na
fatygując nikogo, postarałem się sam.
W zasadzie też wiersze te spokojnie mogą obyć się bez Czy-
telników, jako że jedynym kapitałem, jaki weń zainwestowano,
jest mój własny czas, który nie posiadając obiektywnej wartości –
zwłaszcza dla osób trzecich, a w zasadzie i drugich – nie podlega
wycenie w ziemskiej walucie ani tym bardziej zwrotowi.
Innymi słowy, publikacja ta nie musi się „zwracać” – ani w
kosztach ani do czytelników-nabywców. Nie musi spełniać niczy-
ich oczekiwań i nie nakłada na mnie jakichkolwiek zobowiązań, co
w warunkach współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego czy-
ni ją nie tylko bezwartościową, ale i bezinteresowną, czyli wielce
5
pożądaną. Oczywiście, wyłącznie przez tę szlachetną mniejszość,
za którą mniej szlachetna większość lubi się zazwyczaj uważać.
Tomik ten, brulion, zeszyt czy e-book różni się także tym od
pierwszego wydania papierowego, że usunąłem z niego kilka wier-
szy, kilka nieznacznie podrasowałem oraz dodałem dwa inne, po-
chodzące z tamtej równie pięknej, co trudnej epoki, które z per-
spektywy czasu (a więc z innej pozycji) uznałem za bardziej sen-
sowne. Zupełnym novum są także zdjęcia. Szczegółowe ewiden-
cjonowanie tych zmian wydaje mi się zbyteczne.
Byłbym się może z podobną inicjatywą nigdy nie wychylał,
gdyby nie fakt, iż po kilkunastu latach od „naukowego zwrotu” czy
też „nawrócenia” – jak ze swojej, tj. profesorskiej perspektywy
(pozycji) rzecz ujął Krzysztof Uniłowski – przymierzam się do
wydania nowej książeczki z wierszami, co skłoniło mnie do prze-
wietrzenia archiwów, których pewne fragmenty chciałbym w ten
sposób ocalić od zapomnienia tudzież ku uciesze przyszłym sie-
ciowym archeologom. Ponieważ intuicja podpowiada mi, że ów
„zwrot poetycki” – choćby z tego względu, że brzmi głupio – mo-
że nie potrwać zbyt długo, kuję żelazo, póki gorące. Toteż nieba-
wem w podobnym trybie wypuszczę zapewne także moje krakow-
skie Zajęcia.
Jest to zatem i nie jest gest powtórzenia pewnego istotnego –
aczkolwiek wyłącznie dla mnie – wydarzenia z 1998 roku. Jest też
i nie jest wspomnieniem. „Powtórzenie i wspomnienie – jako rze-
cze Søren Kierkegaard – to ten sam ruch, lecz skierowany w prze-
ciwne strony gdyż to, co się wspomina, już było, powtarza się
więc «do tyłu». A właściwe powtórzenie to wspomnienie zwróco-
ne ku przyszłości”. Jakoś tak też sobie o nim myślę, tylko mniej
uczenie.
O ile w ogóle, to polecałbym te prostolinijne wiersze lekturze
w stylu mniej poważnym, tragicznym i namaszczonym niż ten, w
którym je niekiedy pisano. Tylko wtedy, jak sądzę, da się w nich
znaleźć niejakie upodobanie.
6
A teraz, jeśli Państwo pozwolą, wstanę od biurka i wsiądę na
rower, aby zaczerpnąć odrobiny przyjemności z bezpośredniego
obcowania z naturą, bez której kultura w ogóle nie miałaby smaku.
Zwłaszcza wiosną.
Podobnie też jak mojemu koledze Wallace’owi Stevensowi,
w pokoju świat wydaje mi się niezrozumiały, za to podczas jazdy
rowerem widzę, że składa się on z trzech, może czterech wzgórz i
jednej chmury. I taki wydaje mi się bardziej dorzeczny.
Grzegorz Tomicki
7
8
Z wtorku na środę. Przesilenie
Mając po dwanaście lat i miasto
u stóp siedzimy na szpitalnym balkonie
paląc duszące papierosy. Niewidoczni
w tej niszy, chwilowo bezkarni. Przy nas
przemycone tu cudem średniosprawne
tranzystorowe radio. Widok stąd,
opatrzony za dnia, teraz przedstawia się
innym. Noc jak okiem sięgnąć.
Równe rzędy bloków (w zarysach) upstrzone
pojedynczymi światłami. Ciemne cienie
porozrzucanych bez ładu, jak się zdaje,
drzew. Ugięte karki latarni.
Podkowiasty budynek szkoły z tonącym
w mroku placem apelowym wewnątrz.
Wywyższająca się ponad wieża kościoła.
Widziane skądinąd pobliskie ulice
okazują się w końcu nie tymi.
Ogarnięte wcześniej, zawłaszczone obszary
wyzwalają się, cofają w głąb. Giną
z oczu znajome podwórka.
Najjaśniejszy w zasięgu wzroku punkt,
opustoszały dworzec PKS nie wróży
rychłych, dalekich wypraw. Najbliższe
przewidziane powroty będą powrotami
do zdrowia. Policzone czy nie,
dni staną się krótsze. Coraz.
9
Ósma rano. Czekamy, aż się ściemni
Dokładnie rok temu. W tym samym
miejscu, w tym samym nastroju (więc i
pod tą samą gwiazdą na niebie). Wszystko inne
już tylko podobne: nieład na stole, nieład
pod stołem, my (w nieładzie). Nazajutrz po
urodzinach. Nie wszyscy jeszcze opuścili ten dom.
Tym, co pozostali, na ulice nie spieszno. Mamy tu
wszystko, co trzeba, aby przetrwać. Nie jesteśmy
pokoleniem. W takich chwilach, jak ta, zwyczajnie
trzymamy się razem. Przekroczyliśmy już niejedną granicę
– kto wie, która będzie ostatnią (coś nam mówi,
że ma się pod koniec starożytnemu światu). Dlatego
rozmawiamy ze sobą niewiele, słuchamy muzyki, spożywamy,
co się da. Na wpół upadli, na wpół podniesieni
na duchu, nie wiemy, na którą nas stronę przechyli.
Jutro jest pewne. My nie.
10
Pobierz darmowy fragment (pdf)