Darmowy fragment publikacji:
1
ŁUKASZ PAWEŁ SZULC
Doskonały świat
ISBN: 978-83-272-3460-5
Spis treści:
2
Azyl .................................................................................................................... 3
/19.06.2002/ ...................................................................................................... 8
Pustka .............................................................................................................. 18
Czwarty grzech ................................................................................................. 27
Ucieczka ........................................................................................................... 40
Papierowy księżyc ............................................................................................ 51
apatia ............................................................................................................... 57
doskonały świat .......................................................................................... 67
Kartka papieru ................................................................................................ 116
Zdjęcie (tęsknota) ........................................................................................... 118
Czekałem na Ciebie ........................................................................................ 124
Agorafobia ..................................................................................................... 136
Samotność doskonała .................................................................................... 144
Niebieskie kwiaty/Pierwszy śnieg ................................................................... 162
Dwa tygodnie ................................................................................................. 172
List, którego nigdy nie wysłałem .................................................................... 184
3
Azyl
No One Can Hurt You Now
In This Haven Safe and Sound...
....
Don’t be afraid Now
Just Dive in This Emptiness...
HIM, This Fortress of Tears
Piszę do was, bo nie mam się do kogo zwrócić. Rodzina dawno się już mnie wyrzekła, znajomi -
nieliczni, których miałem – unikają mnie jak trędowatego, a prawdziwych przyjaciół nie miałem nigdy.
Jedynym moim powiernikiem była od zawsze biała kartka papieru. Czysta, czekająca tylko na mnie.
Mogłem na nią liczyć, gdy było mi źle - w bezsenne noce, gdy zimne światła samotnych, dalekich
gwiazd odbijały się w moich łzach – w ponure niekończące się popołudnia, kiedy czekałem tylko aż
nadejdzie noc, w której mógłbym się skryć – a nawet w szare poranki, gdy ciężko było mi wstać, by
zmierzyć się z kolejnym dniem. Ona zawsze przy mnie trwała, wierna i cierpliwa. Przyjmowała bez
protestu moje słowa, a ja powierzałem jej wszystkie moje sekrety, każde najtajniejsze uczucie.
Przelewałem na papier moje łzy, moją krew, moją duszę... Pisząc te słowa wiem już, że nigdy nie
znajdę wierniejszej towarzyszki od tej białej kartki papieru. Dlatego ktokolwiek czyta te słowa – one
nie są dla was – tylko do Niej.
Znużony jestem szukaniem, nieustanną nadzieją, wiarą, że kiedyś wszystko się ułoży, że będzie lepiej.
Mam wrażenie, że nie tylko nie wykorzystałem szans, ale że nawet żadnych nigdy od życia nie
otrzymałem. Nie mogłem nic zrobić, choć bardzo pragnąłem zmienić cokolwiek, choć próbowałem...
ale widocznie zbyt mało zrobiłem. Po prostu jestem loserem, chociaż długo tego nie akceptowałem.
Dziś już to wiem i nie boję się przyznać. Nie otrzymałem niczego od życia – losu – boga, a o nic też nie
miałem siły walczyć. Traciłem to, czego nigdy tak naprawdę nie miałem. Nie ma sensu pytać:
„dlaczego”, nie ma sensu stawiać żadnych pytań. Nigdy nie otrzymam odpowiedzi. Możecie się ze
mną zgodzić, albo nie, ale ja to widzę tak: jedni ludzie są stworzeni by mieć, inni po to, by tracić.
4
Jednym dawano zawsze wszystko, inni musieli walczyć o każdą okruszynę, a pozostałym zawsze wiał
wiatr w oczy i zostawali z niczym – nieważne jak bardzo się starali, jak mocno pragnęli, jak dużo
chcieli – cokolwiek by uczynili – zawsze przegrywają... Tak było od wieków i tak już pozostanie. Nie
wierzę, by ktokolwiek coś zmienił. Pewne rzeczy pozostają zawsze takie same, ludzie tym bardziej.
Nie wiem, po co teraz to wszystko piszę. Na pewno nie liczę na waszą litość ani zrozumienie. Nie chcę
też się usprawiedliwiać. Wiem również, że nie zgodzicie się ze mną, ani że nie zaakceptujecie moich
refleksji jako prawdy, dlatego nie zmuszam was do tego, byście mi wierzyli. Może po prostu chcę, by
ktoś mnie wysłuchał, żeby został po mnie jakiś ślad. Coś więcej niż tylko garść prochu, wpisy w aktach
urzędów i szkół, czy zatarty napis na nagrobku... Chociaż na niczym mi już nie zależy... na pamięci i
wspomnieniu także nie... Potraktujcie więc te słowa jako... testament.
Więc oświadczam, iż jestem w pełni zdrowy na ciele i umyśle, w pełni praw publicznych, a to gdzie
aktualnie przebywam, jest nieistotne. Nieważne, że pozbawili mnie wolności i trzymają w
odosobnieniu. „To dla twojego dobra” – mówią ci kłamcy – „Chcemy ci pomóc, byś ty sam mógł sobie
pomóc”. Kto dał im prawo do decydowania o życiu i śmierci? Skazują przecież niektórych na krzesła
elektryczne, zabijają nienarodzone dzieci i nieuleczalnie chorych, więc dlaczego uwzięli się akurat na
mnie i nie pozwalają mi w spokoju umrzeć?!
Nawet teraz mnie pilnują, śledzą okiem kamery każdy mój ruch. Chciałem być wolny – ostatecznie,
eterycznie wolny - a oni zamknęli mnie tu – w pokoju gdzie kraty zamykają niedosiężne okienko, a w
drzwiach nie ma klamki. Pragnąłem azylu – a zostałem wtrącony do lochu...
Pewnie nie wiecie nawet, jak to jest „być wolnym”? Mieć skrzydła u ramion zamiast kul u nóg;
żadnych granic, żadnej pamięci, pragnień, tęsknot, żądz, cierpień, bólu, gniewu, zazdrości, nienawiści,
zawiści i wszystkiego tego, co czyni życie tak nieznośnym? Nie wiecie, bo jesteście wszyscy
niewolnikami wszystkich tych rzeczy. Im więcej macie, tym więcej chcecie... im więcej zdobywacie,
chcecie zagarnąć jeszcze więcej. A gdy nasycicie się jednym, pragniecie czegoś innego, nowego, a i to
szybko wam się nudzi. Stajecie się niewolnikami waszych spełnianych marzeń: tych wzniosłych i tych
przyziemnych. Ja to wiem, ja to zrozumiałem, dlatego chcę być wolny i dlatego tacy jak wy zamknęli
mnie tutaj. Bo nikt nie chce prawdy, nikt nie chce poznania, bo to jest za trudne, zbyt boli. Wolicie się
wszyscy oszukiwać, okłamywać, coraz więcej i coraz mocniej kłamać, budować wokół siebie mury, by
odgrodzić się od świadomości. Bo prawda jest jak rak – zżera cię od środka, atakuje jak gangrena.
Dlatego tak bardzo się tego boicie. Bo kto doznał objawienia, ten już nigdy nie zazna szczęścia. A kto z
was potrafi zrezygnować dobrowolnie z przyjemności, pozbawić się rozkoszy? Nie umiecie
zrezygnować ze złudzeń, oślepia was blichtr tego świata. A ja od tego uciekam, wyrzekam się życia i
właśnie dlatego próbujecie mnie powstrzymać... Znałem kilku ludzi, to znaczy znam słowa tych ludzi,
5
którzy pojęli prawdę, którzy poznali, czym tak naprawdę jest to życie. Próbowali przekazać to innym,
może ktoś im uwierzył, ale niewielu ich czyta, a nieliczni rozumieją, że to co tamci piszą, to Prawda.
Powiem to teraz otwarcie – życie nie jest niczym więcej jak życiem – procesem biologicznym.
Jesteśmy częścią jednego, wielkiego organizmu i nic tak naprawdę nie znaczy śmierć któregoś z nas.
Wszystkie nasze prawa, zasady, cała etyka – to tylko puste frazesy i pojęcia, mające nas chronić przed
wszelkim złem. Jak talizmany i amulety. Jak modlitwa do setek bogów, z których żaden nie jest
prawdziwy. A człowiek w tym wszystkim jest paradoksem. Wybrykiem ewolucji, która dążąc do ideału
stworzyła istotę zbyt zaawansowaną, by być zwierzęciem, a jednak wciąż pełną wad i wewnętrznych
sprzeczności. Chcącą żyć za wszelką cenę, a dobrowolnie kierującą się w stronę samozagłady.
Największym naszym przekleństwem jest świadomość. Gdybyśmy mieli albo same uczucia, albo sam
rozum, moglibyśmy żyć w spokoju i szczęściu, albo jako zwierzęta albo bogowie. Niestety jesteśmy
właśnie ludźmi. Jesteśmy efektem życia naszych przodków i współistnienia z innymi; konglomeratem
naszych żądz, marzeń i wymyślanych przez nas pojęć i ideałów. Jesteśmy uzależnieni od tak wielu
czynników, tak wiele rzeczy ma wpływ na to, jacy jesteśmy, jak postępujemy, a jednocześnie
uważamy, że jesteśmy wolni i tracimy czasem wszystko, nawet życie dla pogoni za nigdy nie mającymi
się spełnić ideami. Wierzymy w dobro, zło, bogów, anioły, demony, miłość, szczęście – a wszystko to
jest tylko naszym wymysłem, kłamstwem opracowanym przez nas samych, dających nam jakiś powód
do życia. Bo musimy przecież po coś żyć, prawda? Bez tych kłamstw nie byłoby już nas.
Wymarlibyśmy jak dinozaury, jak tyle istnień przed nami. A ja mam dość życia w kłamstwie.
Uważamy, że jesteśmy niezwykli, wyjątkowi, jedyne takie – perfekcyjne - istoty w całym wielkim
wszechświecie; nikt nie może nam dorównać, cała nasza Ziemia chyli przed nami czoło, a my sięgamy
gwiazd, nasze dusze ulatują w niebiosa...
A prawda jest taka, że jesteśmy prochem. Reszta to bzdury.
Jacy my wszyscy jesteśmy śmieszni...
Wiecie już pewnie, czemu mnie tu zamknęli. Bo nie podobało im się, że krzyczę wszystkim w oczy
Prawdę. Uznali, że jestem niebezpieczny, bo jeszcze ktoś mi uwierzy. A tak – szaleniec może mówić
co chce, przecież jest niespełna rozumu. I na pewno nie może mieć racji. Mówili, że chodzi im o moje
bezpieczeństwo, a tak naprawdę bali się o siebie.
6
Ale mi nie zależy na tym, by ktoś mnie słuchał, dlatego nie chcę was nawet przekonywać, że mam
rację, nie jestem jak inni, którzy posiedli monopol na wiedzę i każdemu narzucają, co ma myśleć, co
ma mówić, jak ma się zachowywać.
Ja chcę jedynie mojego upragnionego azylu. Pragnę być wolny od życia, od człowieczeństwa i od
wszystkich waszych bogów. Znacie takie powiedzenie: żyj i pozwól umrzeć? Właśnie tego od
wszystkich was chcę.
Słyszeliście kiedyś o takim miejscu, gdzie nic nie ma? Gdzie spokoju nie mąci żaden podmuch wiatru,
żadna myśl. Miejscu nieskalanym żadną obecnością, najmniejszą oznaką istnienia, ani choćby jednym
przebłyskiem świadomości. O zaklętym sanktuarium, dokąd można uciec przed życiem, przed
trwaniem i wiecznością, przed nieśmiertelnością. Gdzie nikt i nic nie może nas już skrzywdzić, żaden
cios nie dosięgnie.
Tu nie ma smutku, nie ma wstydu, nie ma płaczu, tęsknoty, ani szczęścia. Miejsce, którego nigdzie nie
ma i w którym nic nie ma. Ani światła, ani ciemności, dobra, zła, nieba, czyśćca ani tym bardziej
piekła, boga ani szatana. Miejsce poza zbawieniem i potępieniem, bez narodzin i śmierci. Pustka,
wieczna pustka i spokój. To jest właśnie mój azyl. Miejsce, którego nigdzie nie ma i w którym nic nie
ma. Chcę tam być, aby i mnie nie było...
Skoro już o wszystkim mówię, to nie mam co ukrywać, że siedzę teraz zamknięty w małej, jasnej i
białej celi, gdzie ściany wyłożone są czymś miękkim, żeby ktoś czasem nie zrobił sobie krzywdy. Nie
dochodzi mnie tu żaden dźwięk, jakbym już znalazł się Tam... Nie jestem agresywny, więc ręce mam
wolne, nie związali mnie, mogę więc pisać.
Zamknęli mnie tutaj nie tylko dlatego, że słyszeli moje słowa. Chyba na równi chodziło im o to, by na
siłę zatrzymać mnie na ziemi. Bo już dwa razy próbowałem stąd uciec, ale jakoś nieudolnie. Mówiłem
już, że jestem przegranym człowiekiem, nawet zabić się nie potrafiłem. No bo skąd miałem wiedzieć,
że nie można wziąć za dużo tabletek? Nikt mi nie pomagał, a nikogo też nie mogłem zapytać.
Wziąłem za dużo i mój organizm nie przyjął całej tej trucizny, długo się męczyłem, a potem po paru
godzinach ktoś mnie znalazł i wylądowałem w szpitalu. Tam wzięli mnie na obserwację i podesłali
jakiegoś idiotę psychologa, który zadawał głupie pytania i za nic nie mógł mnie zrozumieć. Ale potem
mnie wypuścili. Więc nie czekałem długo i tym razem chciałem to zrobić o wiele lepiej.
Tylko że znowu mi się nie udało. Nie myślałem, że można tak długo się dusić. Pasek był mocny, gruby
i dławił oddech, ale wciąż żyłem. Miałem wrażenie, że mimo wszystko jakaś część mnie nie chciała się
poddać, ja już się pogodziłem ze śmiercią, ale moje ciało walczyło nadal. Nigdy wcześniej nie
doświadczyłem tej dwoistości mojej natury – jakby moim ciałem kierowało coś zupełnie odmiennego
7
od mojego Ja. I znowu ktoś przyszedł nie w porę. Uratowali mnie i wsadzili tutaj. Ograniczyli mi
swobodę działania. Nie wiem teraz, co mam począć. W tej cholernej celi nie da rady zrobić sobie
najmniejszej krzywdy. A niemożliwe jest, żeby moje serce przestało tak po prostu bić albo żebym
przestał oddychać. Nie dam rady udusić się własnymi rękami, bo znów moje ciało mnie zdradzi.
Słyszałem, że jak zwierzęta są nieszczęśliwe albo chore, to po prostu zaszywają się w jakiś kąt i
umierają. Też tak chciałbym, ale niestety nie jestem zwierzęciem.
Wiem, kto będzie czytał te słowa. Wiem, że moje notatki, moje ukochane kartki papieru ktoś przejrzy,
a potem na wieki zamknie w jakimś archiwum. I z testamentu, z zapisu moich najskrytszych myśli
zrobią „historię choroby”. A nikt się nie domyśli, że moją chorobą jest „życie”...
Bez żadnej nadziei i wiary, pragnę teraz wystosować apel do was, którzy mną teraz rządzą i więżą. I
zapowiadam, że będę próbował aż do skutku odebrać sobie życie, które ktoś mi dał niepotrzebnie i
ucieknę, prędzej czy później, do mojego sanktuarium.
Jeśli wszyscy podążają za swoimi niespełniającymi się nigdy pragnieniami, jeśli każdy ma prawo gonić
nierealne marzenia, to ja też chcę tego samego. Chcę bezpiecznego azylu, gdzie nie ma nic. Nie
zabraniajcie mi tego i dajcie mi umrzeć. Bo nie macie do tego prawa. Ja już niczego nie pragnę i
niczego nie chcę od tego świata i od was – ludzi. Chcę tylko być absolutnie wolny od wszystkiego.
Więc jeśli sami uważacie się za ludzi wolnych, jeżeli naprawdę wierzycie, że człowiek ma wolną wolę,
to dajcie mi prawo wyboru pomiędzy moim własnym życiem a śmiercią. Bo to jest jedyny wybór, na
jaki człowieka stać.
8
/19.06.2002/
Ten dzień miał być jednym z najszczęśliwszych w jego całym życiu. Zaplanował go dokładnie,
co do sekundy, biorąc pod uwagę wszelkie przeszkody. Miał przygotowane wyjście z każdej sytuacji.
Ale życie pokazało, że człowiek ma tak naprawdę mało do powiedzenia, gdy chodzi o jego los. Choćby
nie wiadomo jak bardzo się starał i tak musi przejść przez wszystko, co dla niego przygotowane. A
wszystkie jego plany, marzenia – musi o nie walczyć z całym światem...
Dźwięk budzika wyrwał go z głębokiego, nerwowego snu. Nie mógł przez pół nocy spać,
denerwując się tym, co miało nastąpić. Bał się, że coś może pokrzyżować mu plany. W końcu,
kompletnie wyczerpany, zasnął o trzeciej nad ranem, myśląc o Monice, malując w wyobraźni jej
portret, przywołując nawet najmniejsze rysy jej twarzy. Twarzy, którą tak dobrze znał, każdy milimetr,
każdy niezauważalny dla nikogo innego grymas, najdrobniejszą cząstkę jej uśmiechu. Twarzy, na którą
spoglądał z uwielbieniem niemal codziennie przez ostatnie trzy lata.
Wstał, leniwie przeciągając się podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Długo spoglądał na szare,
zachmurzone niebo. „Szkoda – pomyślał – że nie ma dziś słońca. Fajnie by było zrobić to w blasku
zachodu. Ale może się wypogodzi”. Poszedł do łazienki; ciepły prysznic otrzeźwił go i poprawił mu
humor. Zmęczenie i zdenerwowanie powoli mijały. Paweł poczuł się wypoczęty i pełen radości życia.
Przy śniadaniu zaczął nucić sobie pod nosem jakąś piosenkę. Włączył radio i ustawił swoją ulubione
stację. Stare przeboje z lat osiemdziesiątych natchnęły go jeszcze większym optymizmem. Był
przygotowany na jeden z najważniejszych dni swojego życia. I miał pewność, że niedługo nadejdą dla
niego szczęśliwe czasy. Wszystko zależy od jednego jej słowa, ale Paweł był pewny, jaką usłyszy
odpowiedź.
Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i wystukał numer, jedyny jaki pamiętał. Nie miał
głowy do takich rzeczy, nie był pewny nawet, jaki jest dokładnie jego, ale jej numer znał doskonale.
Tyle razy już dzwonił.
- Halo, słucham? – odezwał się głos w słuchawce, nie należący jednak do Moniki. Paweł wystraszył
się, nie spodziewał się mężczyzny. Wybąkał:
- Przepraszam, pomyłka... – i odłożył słuchawkę.
9
Chwilę stał zaskoczony, nie wiedząc, co ma myśleć, uspokoił się jednak i wykręcił numer
ponownie. Tym razem odezwał się bezsprzecznie kobiecy głos:
- Słucham?
- To ja, witaj kochanie.
- Cześć... – odpowiedziała trochę niepewnie. Paweł wyczuł, że jest jakby zmieszana, ale nie zwrócił
na to uwagi. Pomyślał, że jest niewyspana.
- Jak się dzisiaj czujesz, skarbie? Wszystko w porządku?
- Tak, tak, a co u Ciebie?
- Też ok. Tak tylko dzwonię, żeby Ci powiedzieć „dzień dobry”.
- Wariat! – roześmiała się sztucznie. – Obudziłeś mnie. Ale cieszę się, że dzwonisz.
Paweł czuł, że rozmowa jest jakaś nienaturalna, sam trudno dobierał słowa. Opanował go lekki
niepokój.
- Kochanie, czy coś się stało?
- Nie. Po prostu jestem trochę zmęczona, głowa mnie boli, to na pewno przez tą pogodę.
Wiesz, że źle się czuję, jak jest takie niskie ciśnienie. – Szybko wypowiadała słowa, za szybko.
Tak zwykle robiła, gdy czuła się zakłopotana, czy podenerwowana. Paweł dobrze o tym
wiedział, miał wrażenie, że Monika czuje się niezręcznie, rozmawiając z nim. Otrząsnął się z
tych myśli i zapytał:
- Ale będziesz mogła wyjść ze mną wieczorem? Bo jeśli nie, to po prostu wpadnę do Ciebie.
- Nie, za nic nie odmówię sobie tej kolacji – roześmiała się. – Po południu będzie już dobrze. Źle
spałam. Nie martw się o mnie.
Paweł odetchnął. Wytłumaczył sobie wszystko jej zmęczeniem.
- To w takim razie spotkamy się tam gdzie zawsze o osiemnastej.
- Tak jak zawsze. Będę czekała.
- Nie, to ja będę czekał.
- Do zobaczenia! – odłożyła słuchawkę.
- Pa. Kocham Cię... – powiedział Paweł, chociaż ona już nie mogła go usłyszeć. Chwilę stał, niepewny,
ściskając w ręku słuchawkę. Coś było nie tak. Odłożył słuchawkę i usiadł w fotelu, pogrążony w
dziwnych myślach. Przez kilka minut patrzył tępo w ścianę. W końcu zebrał się w sobie. Nie był
człowiekiem łatwo ulegającym nastrojom i łamiącym się z byle powodu. Wstał i podszedł do
otwartego okna. Oddychał głęboko ciepłym już o tej porze powietrzem.
„Wszystko jest ok. Po prostu się denerwuję. No, już, weź się w garść człowieku!”
– powiedział do siebie w myślach. Podkręcił głośność radia i zaczął podśpiewywać, nie odzyskał już
jednak dobrego nastroju, w jakim był przed rozmową z Moniką. W pośpiechu zjadł śniadanie i
10
dosłownie wybiegł z domu, nie chcąc się spóźnić do pracy. Gdy był kilkadziesiąt metrów od
przystanku, zobaczył odjeżdżający autobus. Zwolnił więc i narzekając na samego siebie podszedł do
kiosku, kupił gazetę i niecierpliwie czekał na następny kurs. Robiło się już ciepło, zdjął więc marynarkę
i patrzył, jak na niebie wiatr powoli rozganiał chmury.
Pięć po ósmej wszedł do banku. Przemknął się koło biura kierownika działu, przepraszająco
uśmiechnął się do sekretarki i podpisał listę obecności. Wszedł do swojego boksu, założył marynarkę,
poprawił krawat i przygotował się do pracy. Podszedł do niego zniecierpliwiony klient. Za nim ustawili
się w kolejce następni. Paweł już wiedział, że to będzie pracowity dzień. Ale rozmawiając z ludźmi,
dokonując obliczeń, wypłacając pieniądze i stukając w klawisze komputera myślał tylko o tym, co
zdarzy się wieczorem. Zapomniał o porannym telefonie i marzył, automatycznie wykonując swoją
pracę. Nawet ani razu się nie pomylił.
O dwunastej przyszedł jego zmiennik. Paweł nawet nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu.
Ucieszył się, że to już południe. Tak niewiele zostało do szóstej...
Krótko cieszył się jednak z przerwy. Gdy siedział w malutkim pokoiku, wykorzystywanym jako
składzik, a także miejsce odpoczynku dla pracowników i jadł drugie śniadanie, podeszła do niego
sekretarka.
- Panie Pawle, kierownik pana wzywa – powiedziała i obdarzyła go współczującym
spojrzeniem. Paweł poczuł się nieprzyjemnie. Odkładając nadgryzioną kanapkę i dopijając
resztkę kawy wstał i zapytał:
- Czy coś się stało? – wzrokiem próbował wyczytać coś z jej twarzy.
- Nie wiem, niech pan po prostu pójdzie do niego – odpowiedziała nie patrząc mu w oczy i
pośpiesznie oddaliła się. Paweł ruszył za nią. Serce biło mu niespokojnie, zaczął pocić się, gdy zapukał
i otworzył drzwi do gabinetu kierownika.
- Wzywał mnie pan, szefie? – zapytał, nawet nie starając się ukryć niepokoju w głosie.
- Tak, niech pan wejdzie i zamknie za sobą drzwi – odpowiedział elegancko ubrany mężczyzna, mniej
więcej w wieku Pawła. Nawet gdy siedział za biurkiem, na wysokim krześle obrotowym, widać było,
że jest bardzo niski. Ręce miał oparte na biurku, w dłoniach niespokojnie obracał długopis, co chwila
kładąc go na biurku i podnosząc z powrotem.
- Proszę usiąść – powiedział z fałszywym uśmiechem na twarzy.
Paweł usiadł, oparł się wygodnie, krzyżując ręce na piersi, lekko zgarbiony, przyjmując
postawę obronną. Kierownik przez chwilę uśmiechał się, przyglądając się z uwagą swoim dłoniom.
Trudno mu było rozpocząć rozmowę. Wszystko to denerwowało Pawła, który nie śmiał przerwać
ciszy, bojąc się tego, co może za chwilę usłyszeć. Poprawił uwierający szyję kołnierzyk, mając silną
11
chęć rozpiąć go i pozbyć się firmowego krawata. W pomieszczeniu było gorąco, klimatyzacja źle
działała, a zamknięte okna potęgowały uczucie duszności.
- Panie Pawle... – rozpoczął szef, nie podnosząc wzroku. Paweł przygotował się na najgorsze.
Domyślił się. – Wie pan zapewne, że nasz bank planuje poważną reorganizację, w związku z
przyłączeniem się do Grupy Banków Polskich. Wiąże się to ze znacznymi wydatkami i... wie pan,
planujemy także pewne zmiany personalne.
Spojrzał na Pawła, szukając zrozumienia w jego oczach, ciężko mu było to mówić. Lubił tego
wiecznie uśmiechniętego, energicznego człowieka, który w dodatku pracował bez zastrzeżeń i nigdy
nie było z nim kłopotów. Co prawda już drugi raz zdarzyło mu się spóźnić, ale pracował zawsze
solidnie.
- Panie Pawle, jesteśmy zadowoleni z pana pracy, zawsze wywiązywał się pan znakomicie z
postawionych mu zadań. Dlatego z żalem podjęliśmy tą decyzję. Pracuje pan u nas dopiero dwa lata,
jest pan najmłodszym pracownikiem, dlatego sam pan rozumie... W tej sytuacji, rozumie pan... Inni
pracują tu po kilkanaście lat, mają rodziny, nie możemy zwolnić nikogo z nich. A pan... – przerwał, nie
chcąc powiedzieć tego wprost.
- Czyli krótko mówiąc, już tu nie pracuję. Fajnie.
Wstał, chcąc odejść, ale kierownik zatrzymał go:
- Niech pan jeszcze nie odchodzi. Dostanie pan miesięczne wymówienie. Przestaje pan być naszym
pracownikiem dopiero z końcem lipca. Dostanie pan też może jakąś odprawę...
Paweł dalej już nie słuchał. Szef coś tam mu jeszcze tłumaczył, przekonywał, obiecywał, ale
nie docierało to już do niego. Myślał tylko o przyszłości i to tej najbliższej.
Po wyjściu z gabinetu podszedł do sekretarki i powiedział, że bierze bezpłatny urlop. Kobieta
próbowała go przekonać, że to nie jest najlepsze wyjście, że powinien wrócić teraz do swojego
stanowiska, ale Paweł wypisał druczek, rzucił go bez słowa na biurko i po prostu wyszedł. Zdjął
marynarkę, wziął swoje rzeczy i opuścił budynek.
Zszedł po szerokich schodach i bezradnie rozejrzał się dokoła. Jego wymarzony dzień zmieniał
się w koszmar. Nie przewidywał, nawet nie domyślał się, że może stracić pracę i to w dodatku tak
niespodziewanie. Kierownictwo obiecywało rozwój firmy, podwyżki, pracownicy oczekiwali awansów;
sam Paweł myślał, że jego sytuacja się jeszcze poprawi, a teraz – jego plany zaczęły upadać. Jeśli
zostanie bezrobotny, nie będzie mógł przecież marzyć o założeniu rodziny. Tak długo na to czekał, a
teraz...
Zaczął powoli iść w kierunku swojego mieszkania. Było gorąco i duszno. Po niebie krążyły
leniwie chmury, jednak słońce przebijało się przez nie bez trudu. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyjął stamtąd małe pudełeczko. Delikatnie je otworzył i spojrzał na mały złoty pierścionek
z przezroczystym oczkiem, prawdziwy brylant. Westchnął głęboko i opanowała go nagła złość. Na
12
szefa, bank, na cały świat; na wszystko, co zagrodziło mu niespodziewanie drogę do szczęścia.
Wyrzucił pudełko i patrzył, jak toczy się po ulicy. Na szczęście nic akurat nie jechało. Paweł
zreflektował się, wszedł na jezdnię i podniósł je. Wrócił na chodnik, przynaglony klaksonem
nadjeżdżającego samochodu; delikatnie oczyścił pudełeczko i otworzył je. Pierścionek wypadł ze
swojego miejsca na skutek upadku, ale nic się z nim nie stało. Paweł z kolei zezłościł się na własną
lekkomyślność. Musi nad sobą panować, przecież pierścionek na pewno mu się jeszcze przyda, jak
wyjaśni się jego sytuacja.
Przejście kilku kilometrów dzielących bank od jego mieszkania uspokoiło go. Zmęczony i
zgrzany wszedł po schodach na trzecie piętro i chwilę mocował się z zamkiem. Wchodząc do
mieszkania trzasnął drzwiami. Zdjął marynarkę i buty w przedpokoju, rzucając je na podłogę. Wziął
puszkę piwa, czekającą na niego w lodówce i usiadł przy stole w kuchni. Zdjął duszący go krawat i
spojrzał z nienawiścią na wyszytą na nim nazwę banku. Rzucił go w głąb korytarza. Otworzył piwo i
długo pił zimny napój. Odstawił pustą prawie puszkę na stół i poszedł do łazienki, zrzucając z siebie
po drodze przepoconą koszulę.
Wziął długi, letni prysznic, próbując zrelaksować się. Ale i tak powracały do niego natrętne
myśli. Co ma teraz zrobić? Wiedział, że może mieć problemy ze znalezieniem pracy, szczególnie
takiej, która zapewniłaby utrzymanie nie tylko jemu. I czy w takim razie może zdecydować się na
realizację swoich zamierzeń? Nie będzie, przynajmniej na razie, w stanie zapewnić odpowiednich
warunków Monice, a wiedział, jak ważne to jest dla niej. Będzie musiał więc jeszcze trochę poczekać.
Nie był pewny nawet tego, jak ona zareaguje na wieść o tym, że stracił pracę. Niedbale wytarłszy się
ręcznikiem, usiadł na łóżku i zastanawiał się długą chwilę nad tym, jak powinien postąpić.
Nawet nie wiedział, kiedy zasnął, zmęczony przykrymi myślami. Wyobraziło mu się, że idzie
gdzieś z Moniką, jest noc, ciemno i ponuro, a za nimi ktoś podąża, ktoś ich śledzi... a Paweł doskonale
wiedział, kto... ale nie mógł nic zrobić, nie miał gdzie się schować, żadnej drogi ucieczki... Obudził się
gwałtownie. Przez chwilę patrzył zdezorientowany na własne odbicie w lustrze na drzwiach szafy.
Odetchnął z ulgą. Co to mu się śniło? Ktoś go śledził? Znowu poczuł się nieswojo.
Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej, wiedział, że na pewno nie zdąży. Mimo to zerwał
się szybko z kanapy i podszedł do telefonu w korytarzu. Wykręcił numer i długo czekał, słuchając
miarowego sygnału. Nikt jednak nie odbierał, Monika najwyraźniej już wyszła, by się z nim spotkać.
Paweł wrócił więc do pokoju i ubrał się szybko. Z niechęcią spojrzał na przygotowany na ten wieczór
ciemny garnitur, zdjął go z wieszaka, ale wrzucił z powrotem do szafy. Założył dżinsy i czarną koszulę,
swoje ulubione rzeczy, w których czuł się najlepiej. Chciał w ten sposób nabrać trochę pewności
siebie, a wiedział, że w garniturze, z ciasno zapiętym kołnierzykiem pod szyją trudno by mu było
zachować swobodę. Przeczesał wilgotne włosy dłonią, w pośpiechu, nie sznurując, założył buty i już
był za drzwiami, przekręcając klucz w zamku. Zbiegł po schodach w dół.
13
Gdy szybkim krokiem dochodził do niewielkiego placyku przed teatrem, gdzie tyle razy
spotykał się z Moniką, zauważył
ją, stojącą przy budce telefonicznej. Stała w cieniu, ze
zniecierpliwienia przestępując z nogi na nogę. Paliła papierosa. „Denerwuje się – myślał Paweł. –
Rzuciła palenie już dawno, pali tylko wtedy, gdy coś jej nie daje spokoju.” Zbliżył się do niej, ale ona
patrzyła akurat w inną stronę. Zauważyła go dopiero, gdy podszedł bliżej.
- Cześć kochanie! – rzucił jej na powitanie, oddychając ciężko.
- O, witaj... – odpowiedziała trochę niepewnie, nadstawiając usta do pocałunku.
- Spóźniłeś się, to do Ciebie niepodobne. Czekam już dwadzieścia minut, stało się coś? – znowu, tak
jak rano, zbyt szybko wypowiadała słowa.
- „Piętnastka” mi uciekła, a następna jakoś nie chciała przyjechać, wiesz jak to z nimi jest.
Wziął ją pod rękę i opowiadając o jakiejś zabawnej scenie, której był świadkiem w autobusie, ruszył
wolnym krokiem w stronę ich ulubionej restauracji. Było coś nienaturalnego w ich zachowaniu. Paweł
udawał, że nic się nie stało, silił się na pogodny, beztroski ton, podczas gdy w duszy zaczynał się
niepokoić i obawiać tego, co może nastąpić już niedługo. Monika szła tuż przy nim, trzymając go pod
ramię, słuchając go i starając zachowywać się jak zwykle. Jednak Paweł, znając wszystkie subtelności
jej zachowań, wiedział, że jej cała postawa, wszystko, co robi i mówi, jest nieszczere, że ona też
wobec niego odgrywa jakąś rolę. Oboje chyba zdawali się o tym wiedzieć, rozmowa nie kleiła się,
jednak żadne z nich nie decydowało się przerwać tej udawanej sielanki.
Gdy skręcali już w boczną uliczkę, w której mieścił się ich lokal, Paweł nagle przystanął i
przysunął się bliżej Moniki. Ona, trochę przestraszona, wykonała ruch, jakby chciała się cofnąć. Paweł
spojrzał jej prosto w oczy i zapytał:
- Co się dzieje, kochanie? Jesteś jakaś... – zabrakło mu słów, nie chciał jej urazić. Ona, czekając może
na taki moment, który przerwałby całą sztuczność ich relacji, odetchnęła głęboko i odpowiedział,
spuszczając wzrok:
- Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Chciałam już wcześniej, ale... – podniosła wzrok. – Musimy
porozmawiać o nas.
Było coś takiego w jej spojrzeniu, w brzmieniu głosu, że Paweł poczuł nagły lęk. Opanowało go
nieprzyjemne uczucie, tak jak wcześniej, gdy w pracy sekretarka poprosiła go do szefa. Słowa Moniki,
sposób w jaki je wypowiedziała, stanowiły zapowiedź, że dzisiejszy dzień może przynieść jeszcze
więcej przykrości.
- O nas? Czy coś się stało? – niepewnie zapytał, nie wiedząc, co ma o tym myśleć.
- Nie, to znaczy... tak. Ale nie będziemy tu rozmawiać. Proszę, wejdźmy do środka.
- Dobrze. A może... może pójdziemy do Ciebie, tam będziemy mogli spokojnie pogadać...
- Nie, po co? – Monika zaprzeczyła gwałtownie, zreflektowała się jednak szybko:
14
- To znaczy nie trzeba, zresztą jesteś na pewno głodny, a przecież tu możemy też porozmawiać.
- Dobrze – zgodził się Paweł. Przeszli jeszcze parę kroków i weszli do przyjemnie chłodnego,
przytulnego wnętrza restauracji. Zajęli swój ulubiony stolik w kącie sali, przy oknie. Podszedł kelner,
przyniósł menu, a oni przez ten czas nie odzywali się wcale do siebie. Dopiero, gdy złożyli zamówienia
i nie było już jak ustrzec się od rozmowy, Paweł spojrzał na Monikę i zapytał, choć wcale tego nie
chciał:
- A więc o czym chciałaś ze mną porozmawiać?
Powoli szedł ulicą, tuż przy krawężniku, lekko garbiąc się pod brzemieniem ciężkich myśli.
Niskie, czerwone już słońce, od czasu do czasu przebijając się przez wzbierające chmury, błyskało mu
prostu w twarz, lecz nie przeszkadzało mu to wcale. Wzrok wbity miał w ziemię. Przypominał sobie
nieustannie, co powiedziała mu Monika i usiłował zrozumieć, co właściwie się stało. Dlaczego chciała
od niego „odpocząć’, jak sama się wyraziła? Przecież było im ze sobą dobrze. Nie kłócili się, spędzali
każdą wolną chwilę razem, łączyły ich wspólne zainteresowania. Byli normalną parą, która zakochała
się w sobie pewnego dnia i nieprzerwanie trwała ze sobą przez długi czas. Owszem, dochodziło
czasem między nimi do sprzeczek, ale tak to przecież bywa z ludźmi, którzy coś do siebie czują i
spędzają dużo czasu razem.
Monika powiedziała mu, że nadal go kocha, ale potrzebuje teraz trochę czasu, żeby
zastanowić się nas sobą i ich związkiem. Nie wyjaśniła jednak, co przez to rozumie, a gdy zapytał,
dlaczego nie mogą tego zrobić wspólnie, tak jak wszystko do tej pory, spojrzała jakoś tak obco na
niego i nic nie odpowiedziała. Przez długi czas nic nie mówili, a potem Paweł nagle wyrzucił z siebie,
że stracił pracę. Monika najpierw nic nie odparła, jakby w ogóle ją to nie obchodziło, a potem
powiedziała tylko głupie: „przykro mi” i tyle. Zachowywała się przez cały czas dziwnie. Parę razy,
widział to wyraźnie, nabierała powietrza w płuca, jakby chciała zacząć długą przemowę, ale nie
mówiła nic, poza jakimiś banałami dotyczącymi jedzenia. Gdy skończyli jeść, zapłacili rachunek i przez
chwilę bez słowa patrzyli na siebie. Monika była zażenowana, milczała jak dziecko, które boi się do
czegoś przyznać, by odwlec chwilę kary. Paweł doskonale to wyczuwał, jednak nie ułatwiał jej
rozmowy. W głowie huczało mu od różnych przypuszczeń i wątpliwości, zaczynał być coraz bardziej
niespokojny, nie mogąc uwierzyć, że coś takiego ma miejsce. Przecież gdyby wszystko potoczyło się
tak, jak tego chciał, mniej więcej o tej godzinie byliby już zaręczeni, przynajmniej tak to sobie
wyobrażał. A teraz – przyszłość ich związku nagle wydała się niepewna, a kobieta, z którą chciał
spędzić całe życie, w jednej chwili oddaliła się od niego. Zupełnie nie tak miał wyglądać ten wieczór,
wszystko poszło w zupełnie innym kierunku. Nie mógł dojść do siebie. Patrzył na swoją partnerkę
jakby ją widział po raz pierwszy.
15
- Muszę przemyśleć wiele rzeczy – powiedziała Monika po długich minutach milczenia, nie patrząc na
niego. – Najlepiej nie spotykajmy się przez parę dni. Wiem, że nie będzie nam łatwo, ale może
poukładam sobie to wszystko.
Podniosła na niego wzrok
i napotkała
jego oczy, a nie mogąc wytrzymać
ich
rozgorączkowanego spojrzenia, przymknęła powieki i opuściła głowę.
- Dlaczego na mnie nie patrzysz? – zapytał.
- Nie wiem... – odpowiedziała kompletnie bezbronnym głosem. – Po prostu wiem, że wyrządzam Ci
przykrość, a nie chcę tego...
- Więc po co to wszystko, czemu mówiłaś, że nie chcesz już ze mną być?
- Nie powiedziałam, że nie chcę, po prostu... pogubiłam się – na jej ustach zagościł przepraszający,
smutny uśmiech, który sprawił mu większy ból niż jej słowa.
- Co się stało, kochanie? – uchwycił czule jej dłoń, leżącą na stole, lecz nie odwzajemniła uścisku.
Pożegnali się chłodno, niezręcznym pocałunkiem. Monika rzuciła mu na odchodnym, żeby się nie
martwił i nie pozwoliwszy, żeby ją odprowadził, odeszła szybkim krokiem w stronę przystanku. Paweł
stał chwilę, patrząc jak idzie i mając mimo wszystko nadzieję, że jego ukochana zawróci i bez słowa
przytuli go, tak jak zawsze robiła, gdy godzili się po kłótni. Ale ona nawet nie odwróciła się, by na
niego spojrzeć.
Zaczął padać drobny deszcz. Na ulicy nagle zrobiło się ciemno. Słońce wreszcie dało za
wygraną i przygotowując się do zniknięcia za horyzontem schowało się za granatowo - szarymi
chmurami. Momentalnie się ochłodziło. Paweł dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest już późno i
pora iść do domu, chociaż wcale nie chciało mu się wracać do pustego mieszkania. Ze zdumieniem
spostrzegł, gdzie się znalazł. Cały czas, idąc bezmyślnie przed siebie, dążył do tego miejsca, odgadując
drogę jak wędrowny ptak, lecący wzdłuż wskazówki niewidocznego kompasu. Stanął zdziwiony,
patrząc na pomalowany na niebiesko blok, w którym wynajmowała mieszkanie Monika. Znajdował
się dokładnie naprzeciw wejścia do klatki schodowej, po drugiej stronie ulicy. Poszukał wzrokiem jej
okien. W mniejszym pokoju, tym, który służył za sypialnię, paliła się tak dobrze mu znana lampka,
rzucająca przytłumione przez cienkie zasłony światło. „Widocznie tak miało być” – pomyślał i nie
czekając, aż wątpliwości odwiodą go od tego zamiaru, przeszedł przez jezdnię i zatrzymał się przed
drzwiami. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucze; już dawno wymienili się nimi, by móc do siebie
przychodzić o każdej porze. Zastanawiał się przez moment, czy nie powinien może zadzwonić
domofonem, by ona sama go wpuściła, ale pomyślał, że tak będzie lepiej. Otworzył drzwi i ciężkim,
zmęczonym krokiem zaczął wchodzić po schodach.
16
Zatrzymał się przed drzwiami i po raz kolejny pomyślał, czy dobrze robi, przychodząc teraz do
niej. Czuł jednak, że potrzebuje jej teraz bardziej niż kiedykolwiek, że nie poradzi sobie bez niej.
Nieważne, jak zareaguje, musi ją zobaczyć, musi poczuć jej bliskość.
Nacisnął przycisk dzwonka, nie chciał bowiem, żeby poczuła się nieswojo, że ją nachodzi i
czekał. Nie otwierała, więc zadzwonił ponownie. Chwilę nasłuchiwał, ale nie doszedł go żaden dźwięk.
Zaniepokoił się, że może coś się stało, albo że Monika zrobiła coś sobie, widział przecież, że w
mieszkaniu paliło się światło. Włożył klucz do zamka, a przekręcając go, coś usłyszał z głębi
mieszkania. Ostrożnie otworzył drzwi i głośno powiedział:
- Kochanie, to ja!
Wszedł do korytarza i zamknął za sobą drzwi. I wtedy zobaczył ją, wychodzącą z pokoju.
Otulona była prześcieradłem, a Paweł zauważył, że nie miała nic więcej na sobie. Z rozpuszczonymi
włosami, z lekkim rumieńcem na twarzy, patrząc na niego osłupiałym wzrokiem wydusiła z siebie:
- Paweł? Co ty tu robisz? Ja właśnie... – urwała. Przegarnęła ze zdenerwowania włosy i oparła się o
ścianę, jakby nagle zabrakło jej sił. Z pokoju za nią dobiegały niewyraźne szmery, wyglądało na to, że
ktoś porusza się na łóżku. Monika chciała coś powiedzieć, ale Paweł przerwał jej, teatralnym gestem
machając ręką:
- Daruj sobie! – powiedział beznamiętnym głosem. W głowie miał pustkę, serce ściskała jakaś obręcz.
Opanował go gwałtowny wir emocji, pomieszanie gniewu, rozczarowania i rozpaczy. Patrzył na nią,
mimowolnie przyglądając się jej sylwetce. Nie mógł spojrzeć jej w oczy. Nie dopuszczał do siebie
żadnych myśli, ale świadomość tego, co tutaj się działo, docierała do niego wszystkimi zmysłami. Było
to aż nadto oczywiste. Zrozumiał wszystko w jednej chwili. Cały jego świat, wszystko w co wierzył
zawaliło się. Nie musieli nic mówić. Wiedział, że to, co ich łączyło, znikło na zawsze.
W Monice nagle coś pękło. Wyprostowała się, szczelniej zasłoniła przed jego wzrokiem
prześcieradłem i łamiącym się, lecz silnym głosem twardo powiedziała:
- Teraz już wiesz. Przykro mi, że dowiedziałeś się o tym w ten sposób. Powinnam sama Ci powiedzieć,
ale... – i nagle urwała. Cała jej pewność siebie uleciała tak szybko, jak nieoczekiwanie się pojawiła.
Skuliła się trochę i próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale wzruszenie odebrało jej głos. Po jej policzku
stoczyła się łza, której nie miała siły otrzeć.
Paweł stał ciągle nieruchomo, zastygły w tej samej pozie, patrząc na jej nagie ramiona. Nie
umiał nic powiedzieć, żadne słowo nie chciało mu przejść przez gardło. Jeszcze nigdy, w całym swoim
życiu nie czuł się tak źle. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Po prostu stał, miażdżony przez okrutną
prawdę.
- Czemu nic nie mówisz?! – krzyknęła nagle Monika, nie mogąc już dłużej znieść tej krępującej i
wyczerpującej ich oboje sytuacji. Z pokoju odezwał się niespodziewanie głos, ten sam, który Paweł
usłyszał rano w słuchawce:
- Monika, wszystko w porządku?
17
To wyrwało Pawła z marazmu, było jak ostre uderzenie batem. Podniósł wzrok i napotkał
oczy Moniki: pełne łez, smutku, gniewu, ale z pewną obojętnością patrzące na niego. Jej chłodne
spojrzenie przeraziło go i wiedział już, że nie zapomni go nigdy. Nic nie mówiąc, odwrócił się i
wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Usłyszał jeszcze, jak ktoś mówi coś szeptem do Moniki.
Zszedł po schodach, a na zewnątrz zaczął biec w niewiadomym kierunku, nie mogąc sobie poradzić ze
wzrastającym bólem. Nie widział nic, nie słyszał, nie czuł, oprócz tego zniewalającego uczucia, które
nie mogło być niczym innym, jak tylko złamanym sercem.
Całkowicie wycieńczony, z poszarpanymi nerwami, z burzą szalejącą w duszy wrócił w końcu
do swojego mieszkania. Nie zapalając światła, nie zdejmując nawet butów podszedł do łóżka i położył
się na boku, twarzą w kierunku okna. Wiatr przegonił deszcz i chmury, a na czystym niebie świecił
cienki łuk księżyca, sprawiając mu swoim blaskiem nieopisany ból. Paweł myślał wciąż o tym samym.
Przed oczyma miał jeden obraz. Nie chciał dopuścić do siebie prawdy, próbował jeszcze sam siebie
okłamywać, ale wiedział, że to bezcelowe. Widział na własne oczy, że jego ukochana go zdradziła i nie
mógł o tym zapomnieć. Okrutna wyobraźnia podsuwała mu widok Moniki z kimś innym, a
świadomość, że ona teraz właśnie jest z tamtym, wbijała mu się ostrzem prosto w serce. I wiedział
też, że to nie był przypadek, czy jednorazowy akt. Monika po prostu nie chciała go już, znalazła sobie
innego. Nie miał siły płakać, chciał skarżyć się, ale wiedział, że nikt go nie wysłucha. Leżał więc sam,
pogrążony w natrętnych myślach.
Wiedział, że wszystkie jego plany rozsypały się w ciągu jednego dnia. Kilka godzin
wystarczyło, żeby pozbawić sensu całej jego egzystencji. Nie mógł sobie wyobrazić życia bez Moniki,
ale był pewien, że bezpowrotnie ją utracił. A wraz z nią odeszło coś jeszcze. Cała jego wiara w ludzi i
świat. Nadzieja, że poradzi sobie i że osiągnie cokolwiek. Bez niej, bez kobiety, która była dla niego
wszystkim, nic nie miało sensu. Nie będzie miał siły walczyć z losem. Został z niczym. Odebrano mu
wszystko, na czym mu zależało. Przeczuwał, choć nie uświadamiał tego sobie jeszcze w pełni, że nie
otrząśnie się nigdy z tej straty, że nie uda mu się przebaczyć i że nigdy już nikomu nie zaufa.
Leżał na łóżku, patrząc na księżyc i czekał, aż skończy się najgorszy dzień jego życia. Wiedział,
że nawet jeśli uda mu się przetrwać noc, to i tak dla niego nie nadejdzie nowy dzień.
18
Pustka
Adam wyszedł z baru i ze zdumieniem stwierdził, że jest jasno. Przystanął, podniósł głowę i
przekrwionymi, zbolałymi oczami wpatrywał się w obleczone szarymi chmurami niebo. Dawno już nie
widział słońca, nie mógł nawet sobie w tej chwili wyobrazić, jak to było, gdy padały na niego ciepłe
promienie. Przechodzący obok mężczyzna potrącił go i wyrwał z odrętwienia. Adam obejrzał się,
odprowadził zataczającego się człowieka wzrokiem i wolno ruszył przed siebie. Nie miał żadnego
pojęcia dokąd idzie, było mu to zupełnie obojętne. Robił to zupełnie automatycznie – wyszedł skądś i
teraz idzie do jakiegoś celu. I tyle.
Stawiał pewne, mocne kroki; ręce schował głęboko w kieszenie czarnej, skórzanej kurtki,
która nosiła liczne ślady zużycia. Musiał mieć ją już od kilku co najmniej lat, ale nie przejmował się
zbytnio jej wyglądem, tak jak nie przejmował się chyba w ogóle niczym. Szedł wolno, nie patrząc na
nikogo, ścigany złowrogimi spojrzeniami ludzi, których potrącał. Ulica o tej porze była zatłoczona
przechodniami, którzy spieszyli się dokądś, wracając do domów lub właśnie je opuszczając.
Spróbował się zastanowić, która to może być godzina, jaka pora dnia, ale przepychając się przez tłum
nie mógł się skupić, nie miał też zamiaru pytać o to żadnego z tych dobrze ubranych, wiecznie złych i
wyniosłych ludzi, którzy mają wszystkim za złe, gdy się ich o coś poprosi. Nie chciał ich spojrzeń i
widocznego w ich oczach niepokoju i lęku przed nim. Wszyscy zachowywali się, jakby najwyraźniej
wyrządzali mu jakąś łaskę, odpowiadając na najprostsze pytania. Mając dość tłumu, Adam wszedł w
pierwszą napotkaną boczną uliczkę.
Nie było tam nikogo; wgłębiając się w nią, zostawiał za sobą zgiełk i hałas gwarnej ulicy.
Wchodził w ciszę i zatrzymał się dopiero, gdy z tyłu dochodził go jedynie jednostajny szum. Podszedł
do najbliższej ściany i usiadł na ustawionych przy niej kartonowych pudłach. Oparł się ciężko o mur i
ukrył twarz w dłoniach. Coraz bardziej dokuczał mu ból głowy i ogarniało go jakieś obezwładnienie.
Nasilało się w nim nieprzyjemne uczucie, które było nieodłączną konsekwencją tego, że na moment
przestał robić to, co robił przez ostatnie kilka albo nawet kilkanaście dni. Trzeźwiał, co odczuwał jak
najgorszą chorobę. Zamknął oczy, masując sobie skronie, ale nic to nie dawało. Szum z ulicy zdawał
się przenikać do jego wnętrza i zwielokrotniać w nim jak echo. Otworzył przekrwione oczy i spojrzał
na przeciwległą stronę zaułka, usiłując skupić na czymś wzrok, ale bezskutecznie. Wszystko zaczęło
wibrować, pojawiły się skądś migoczące czarne plamki, a cały świat zdawał się mieć tylko dwa
19
wymiary. Nagły skurcz brzucha zgiął go wpół, w głowie poczuł trzęsienie ziemi. Zaczął macać rękami
mur za sobą w poszukiwaniu jakiegoś stałego punktu, o który mógłby się oprzeć. Wyprostował się z
trudem i przywarł do ściany, która zaczęła się kołysać wraz z nim. Oddychał głęboko i z najwyższym
wysiłkiem, siedząc oparty o ścianę, starał się nie stracić równowagi i nie upaść na chodnik.
Zawrót głowy powoli przechodził, a wraz z nim uspokajał się chaos. Stopniowo Adam odzyskiwał
kontrolę nad swoim ciałem. Świat przestał się kołysać, wszędzie błyskały jeszcze zielone plamy, ale
gdy zaczął przecierać oczy, powoli rozpływały się. Podparł ociężałą głowę rękami i próbował zebrać
kłębiące się myśli. Odgarnął rękaw kurtki, ale był to tylko odruch, od dawna już nie nosił zegarka. Nie
pamiętał od kiedy.
Nadal nie miał pojęcia o czasie, nie wiedział gdzie jest i dokąd ma iść. Ledwo pamiętał, jak się
tu znalazł. Po prostu siedział i rozglądał się dokoła. Z jednego końca ulicy słychać było nieustanny
zgiełk ruchu i Adam, patrząc przez chwilę na migające w wylocie zaułka samochody, światła i ludzi –
odwrócił się, nie mogąc znieść takiego chaosu. Rozejrzał się i stwierdził, że znajduje się blisko ślepego
końca uliczki – tam, gdzie jezdnia nagle kończyła się pustym placem, przegrodzonym metalową,
pordzewiałą siatką. Ogrodzenie było w wielu miejscach dziurawe, a za nim widać było kawałek
rozrytego asfaltu i nieotynkowany, ceglany mur jakiegoś magazynu. Wzdłuż całej uliczki ciągnęły się
takie ściany – w wielu miejscach widać było dziury po odpadłym ze starości tynku, co podkreślało, jak
bardzo wszystko było tu zaniedbane i stare. Dominowała szarość, nawet cegły, bure teraz i ciemne,
dawno straciły swoje żywe barwy. Prawie wszystkie budynki pozbawione były okien na niższych
piętrach. Nieliczne, ciemne otwory straszyły dawno nie odnawianymi framugami, zza których
wyglądały ciemne szyby lub gdzieniegdzie nieoheblowane deski. Uliczka była wyludniona, sprawiała
wrażenie nikomu niepotrzebnej, a przecież wewnątrz stojących przy niej domów musiało się toczyć
jakieś życie – za jednym z okien Adam dostrzegł brudną firankę, a wpółotwarte drzwi domu
naprzeciwko niego ukazywały smutne wnętrze
i przywiązany do balustrady schodów stary
pordzewiały rower.
Westchnął cicho i spojrzał w górę, jakby tam szukając czegoś, co uwolni go od przygnębienia.
Widział jednak jedynie nieprzerwany łańcuch ciężkich chmur, ani skrawka błękitu, nie umiał określić
nawet w przybliżeniu położenia słońca. Panowała ponura szarość, nie było ani ciemno, ani jasno, nie
sposób stwierdzić jako to była pora dnia czy roku. Zresztą, pomyślał, jakie to ma znacznie?
Wzdrygnął się, jakby przygniatał go jakiś nieznośny ciężar; przetarł oczy wierzchem dłoni, naciskając
na nie aż do bólu, co otrzeźwiło go nieco. Wziął parę głębokich oddechów i powoli wstał, z wysiłkiem
łapiąc pion. Zrobił kilka niepewnych kroków, ale musiał zatrzymać się i oprzeć ramieniem o ścianę, by
nie upaść. Opanował go kolejny zawrót głowy, a wypełniający jego wnętrze chaos utrudniał
koncentrację i bardziej skoordynowane ruchy. Rozejrzał się, niepewny, co ma dalej robić, gdzie iść;
żaden plan, żaden racjonalny pomysł nie mógł przebić się do jego skołatanej świadomości.
20
Z bramy po drugiej stronie jezdni wyszedł jakiś mężczyzna i Adam zaczął obserwować go bezmyślnie.
Staruszek, ubrany w zniszczony sweter, także patrzył na niego. Skierował się w stronę placu, po chwili
jednak zatrzymał się, zawahał i wolnym krokiem podszedł do stojącego bez ruchu Adama.
- Wszystko w porządku? – zapytał słabym głosem.
- Tak, to znaczy... – wybełkotał Adam, nie mając pojęcia, co mówi – ja... zawrót głowy... i... – Nagle
wszystko zawirowało i zniknęło gdzieś. Otoczyła go kompletna pustka.
Ocknął się równie nagle, jak przedtem stracił świadomość. Nie słyszał nic, wypełniał go szum,
zagłuszający każdy dźwięk. Jak przez mgłę widział nad sobą jakąś postać, czuł, że ktoś potrząsa nim,
ale nie miał siły zareagować. Długo trwało, zanim zdolny był do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Poczuł, że leży na ziemi, a chłód betonu był bodźcem na tyle silnym, że Adam podniósł się trochę.
Udało mu się usiąść i oprzeć o mur. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na pochylającego się nad nim
mężczyznę i usiłował zrozumieć, co się właściwie dzieje. Zdołał wyszeptać:
- Co jest? Co..? – usłyszał, jak ktoś wymawia te słowa jego głosem. Pomogło mu to skupić
rozproszone myśli i przebić się przez otumaniające go zamroczenie.
- Zemdlał pan – powiedział staruszek, specjalnie głośno wymawiając słowa tak, by siedzący mógł go
zrozumieć. – Stał pan, a potem – wykonał sugestywny gest ręką - na ziemię.
Adam powoli dochodził do siebie, a świat znowu ułożył się w logiczną całość. Obaj mężczyźni patrzyli
na siebie, nie mówiąc nic. Adam zbierał siły, by coś powiedzieć, wstać, zrobić cokolwiek, a starszy
mężczyzna jakby na coś czekał.
- Już jest ok, dziękuję panu – z trudem, chrapliwym głosem wypowiedział w końcu Adam.
- Na pewno? – uśmiechnął się, patrząc mu w oczy staruszek, po czym zapytał: – Jest pan trzeźwy?
Rozumie pan, co do niego mówię?
- Tak, tak, ja tylko – nie wiedział, co powiedzieć. – Nie jestem pijany, tylko… – przerwał, zdając sobie
sprawę, że każde tłumaczenie byłyby bez sensu. Ziewnął, nie zasłaniając ust, zamrugał oczami i
spojrzał przytomniejszym wzrokiem na staruszka. Ten znowu uśmiechnął się, ukazując bezzębna
górną szczękę:
- Wiem, co panu jest, sam miewałem to wiele razy. Tylko, że wyrosłem z tego. – Spojrzał na
siedzącego mężczyznę z dziwnym wyrazem twarzy i zapytał:
- Może pan wstać? Na betonie nie jest zdrowo tak leżeć, a zaraz zrobi się ciemno i zimno, przeziębi
się pan.
Adam kiwnął głową na znak, że spróbuje i opierając się na ramieniu staruszka niepewnie
podniósł się, pokonując z wielkim wysiłkiem bezwład swojego ciała. Przylgnął do muru i oddychał
ciężko, czując się, jakby przebiegł kilka kilometrów sprintem. Znowu zrobiło mu się ciemno przed
oczami, ale tym razem chaos nie zawładnął nim. Adam zdołał przezwyciężyć słabość i utrzymać się na
nogach.
21
- No, najgorsze już za mną, teraz będzie dobrze. – To była jego pierwsza przytomna myśl.
- Da pan radę iść? – usłyszał i odpowiedział szybko:
- Tak, dziękuję, poradzę sobie jakoś. - Uśmiechnął się krzywo, skinął głową w stronę głównej ulicy i
dodał:
- To ja już będę szedł, dziękuję za pomoc.
Staruszek pokiwał głową i odszedł w stronę placyku. Adam odwrócił się i powlókł, powłócząc nogami,
w przeciwnym kierunku. Idąc, otrzepał kurtkę z brudu i przeczesał dłonią włosy. Obejrzał się jeszcze i
zobaczył, że staruszek przygląda mu się. Adam nie zauważył i nie mógł dosłyszeć, jak mężczyzna sam
do siebie szepcze:
- Taki młody...
Adam pokiwał mu niemrawo ręką i już bez zatrzymywania się, przytomniejąc z każdym
krokiem, dotarł do głównej ulicy. Poczuł się, jakby przybył nad brzeg rzeki. Tłum przechodniów
zgęstniał, wszyscy wyglądali na jeszcze bardziej spóźnionych. Adam z niechęcią włączył się w ten nurt
ludzkich postaci. Nie czuł się częścią tego wszystkiego. Miał wrażenie, że mijający, wyprzedzający i
potrącający go przechodnie należą do jednego organizmu, jakiegoś monstrualnego węża, który
prześlizguje się obok niego, ocierając swym cielskiem. Adam był całkowicie wyobcowany, jakby
znajdował się w innym wymiarze. Ludzie, mijane sklepy, światła neonów, samochody – były jakimś
innym światem, do którego on z pewnością nie należał. Wypełniał go znów chaos, ulica ze swoim
ruchem, hałasem, życiem, nie pozwalała mu na zebranie myśli. Jego świadomość błądziła gdzieś po
bezdrożach i podczas gdy tak szedł wraz z tyloma innymi ludźmi, z ich wszystkimi sprawami, zatracił
się, zniknął. Był tylko szum, wzbierający i opadający jak morskie fale.
Instynktownie dotarł do swojego domu, choć nawet nie pamiętał tego i nie wiedział, jak tu
trafił. Drżącymi rękami otworzył skrzypiącą furtkę i przeszedł przez niewielkie podwórko. Znalazł się
na klatce schodowej i tu opuściły go siły. Pokonanie kilku schodków okazało się dla niego sporym
wysiłkiem. Nic już nie myślał, wykonywał wszystko automatycznie. Jakoś zdołał otworzyć drzwi do
swojego mieszkania i sam nie wiedząc jak, znalazł się nagle na łóżku. Sięgnął bezwiednie w kierunku
stojącego blisko biurka i natrafił palcami na gładkie, zimne szkło. Chwycił butelkę i przewracając się
na bok, odkręcił kapsel. Pociągnął spory łyk, gardło zalała mu fala gorąca, przeszyły go dreszcze
dziwnej rozkoszy. Pił długo, chciwie, aż zachłysnął się, gdy zabrakło mu powietrza. Dławił się, kaszląc
dobrą chwilę, po czym wypił jeszcze trochę.
Poczuł się od razu lepiej. Cały świat zaczął z wolna odpływać, zrobiło mu się ciepło,
przyjemnie, wygodnie. Wpatrywał się półprzymkniętymi oczami w sufit,
jakby widział tam
najwspanialszą galerię obrazów. Teraz, gdy alkohol znów płynął w jego żyłach, panował w nim
kompletny spokój i cisza. Nie było żadnego hałasu, szumu, czy zgrzytu, a on niepostrzeżenie zapadał
w nieruchomą niszę. Poczuł ogromną, zniewalającą siłę, która unieruchomiła go, zabierając wolę i
22
jakiekolwiek pragnienia. Zniknął gdzieś czas i przestrzeń, a on sam był nikim, całkowicie wyjałowioną
istotą. Jego świadomość rozmywała się. Powoli leciał w niebyt i było mu tak cudownie, tak dobrze...
…Kompletna pustka…
Ale wśród nicości coś się pojawiło. Zaczął znowu odczuwać. Powoli wracała świadomość.
Stopniowo, jak natrętne muchy nadchodziły strzępy niewyraźnych myśli. A potem przyszedł ból, który
zagłuszył wszystko inne. Wraz z nim powrócił chaos, który nieustannie mu towarzyszył. Od kiedy? Nie
mógł sobie przypomnieć. I to był pierwszy przejaw jego świadomości, wydobytej z głębokiej otchłani,
tak bezdennej i ciemnej, że mogłaby być w równym stopniu śmiercią.
Wraz z pierwszą przytomną myślą zaczął wybudzać się ze snu. Znowu powrócił ból,
promieniujący jakby z samego wnętrza jego istoty. Poruszył się mimowolnie i zaraz tego pożałował.
Poczuł, wyraźnie poczuł każdy swój nerw, każdy mięsień. Jego twarz przeniknął grymas bólu.
Zdrętwiałe ciało odmawiało posłuszeństwa, dopadły go skurcze. Wiedział, że musi tak boleć. Mimo to
zmienił pozycję, która stawała się niewygodna, widocznie całą noc przeleżał tak, jak położył się
wieczorem, albo w nocy. Nie pamiętał kiedy poszedł spać, nic nie pamiętał. Ostrożnie położył się na
plecach i stękając wyprostował się, rozciągając całe ciało. Po chwili poczuł ulgę, mięśnie traciły
napiętość, przeszedł go dreszcz, przynosząc fizyczne ukojenie. Próbował nie myśleć o niczym, nie
przypominać sobie absolutnie niczego. Mimo to powoli z pamięci wypływały obrazy, mgliste i jak
zawsze dla niego niepojęte. Zasnął ponownie. I nie chciał wcale ponownie się obudzić.
Ale niestety w końcu musiało to nastąpić. Pierwsze, co doszło do jego świadomości, to szum.
Delikatne, natarczywe pukanie. Dopiero po chwili zorientował się, że to deszcz. Za oknem wstawał
kolejny ponury dzień. Potwornie bolała go głowa, a każde uderzenie kropel o parapet odczuwał jak
bolesne ukłucie. Otworzył oczy. Początkowo zraziła go jasność dnia, jednak szybko wzrok przyzwyczaił
się, a Adam stwierdził, że wcale nie jest tak jasno, raczej szaro. Jak zawsze. Nie mógł sobie
przypomnieć ostatniego słonecznego dnia. Nie wiedział, czy to z nim jest coś nie tak, czy to po prostu
taki kiepski klimat. Może tylko tak mu się wydawało, że wciąż pada i jest szaro, przez całe jego życie,
przynajmniej odkąd pamiętał. Wszystkie kolory zlewały się w jednostajną barwę, tonąc w drobnym,
uporczywym deszczu. Tak nieustannym i uciążliwym jak ból głowy. Przetarł ręką oczy i przeciągnął się,
aż zatrzeszczały stawy, jak w nieoliwionym od dawna mechanizmie. Usiadł na łóżku, garbiąc plecy i z
wysiłkiem utrzymując równowagę. Opanowały go zawroty głowy i nudności. Każdy dzień zaczynał się
tak samo.
Nie wiedział, kiedy ostatnio wyszedł z domu i kiedy wrócił. Mogło to być zarówno wczoraj jak
i parę dni temu. Jego życie było pozbawione wspomnień, nie sięgał pamięcią poza kilka ostatnich
godzin. Wszystkie dni były identyczne, składały się z ciągu rutynowych czynności: budził się, pił,
23
wychodził, potem błąkał się gdzieś, znikał powoli, zatracał się w niepamięci. Nawet nie wiedział, co
działo się z nim czasami nawet przez kilka dni. Potrafił być stale pijany całymi tygodniami, a im więcej
pił, tym gorzej pracował jego umysł. Czas nie był logiczną całością, łańcuchem kolejnych zdarzeń.
Przypominał raczej kolorową mozaikę, zniszczoną i wytartą tak, że nie sposób było określić, co
właściwie przedstawia.
Adam codziennie chodził do baru, jadł coś i oczywiście pił. Nie pamiętał przeważnie, skąd miał
na
Pobierz darmowy fragment (pdf)