Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
Tytuł oryginału
The Prodigal You Love
The material is copyrighted and may not be duplicated without
the permission of the copyright holder
© Copyright 2014, Daughters of St. Paul
Published by Pauline Books Media, 50 St. Paul’s Avenue, Boston, MA 02130
All rights reserved
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2018
Redaktor prowadzący
Lidia Kozłowska
Redakcja
Paulina Jeske-Choińska
Korekta
Agnieszka Czapczyk, Paulina Jeske-Choińska
Projekt okładki i stron tytułowych
Joanna Dąbrowska
Redaktor techniczny
Justyna Nowaczyk
ISBN 978-83-7906-228-7
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I, 2018
ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82
sprzedaz@wdrodze.pl www.wdrodze.pl
Moim rodzicom,
Jane i Chrisowi,
którzy mnie kochali
i wymodlili mój powrót
na łono Kościoła
Przypowieść
o synu marnotrawnym
[Jezus] Powiedział też: „Pewien człowiek miał dwóch synów.
Młodszy z nich rzekł do ojca: »Ojcze, daj mi część majątku,
która na mnie przypada«. Podzielił więc majątek między nich.
Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał
w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzut-
nie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on
sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego
z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł
świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi ży-
wiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił
się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem
chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca,
i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem
ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń
mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł
do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec
i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na
szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: »Ojcze, zgrzeszyłem
przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać
się twoim synem«. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: »Przynieście
Przypowieść o synu marnotrawnym 7
szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na
rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabij-
cie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był
umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się«. I zaczęli się bawić.
Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał
i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze
sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: »Twój brat po-
wrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzy-
skał go zdrowego«. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy
ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu:
»Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu;
ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyja-
ciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój
majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cie-
lę«. Lecz on mu odpowiedział: »Moje dziecko, ty zawsze jesteś
przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić
i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął,
a odnalazł się«”.
Łk 15,11–321
1 Wszystkie cytaty z Pisma Świętego za: www.biblia.deon.pl.
Przedmowa
Stojąc po mszy przy wyjściu z kościoła, ściskam dłonie dobrych
ludzi, którzy z niego wychodzą. Większość z nich zwalnia kro-
ku na tyle, bym mógł im udzielić szybkiego błogosławieństwa na
nadchodzący tydzień, ponieważ próbuję przekazać im coś więcej
niż krótkie „do zobaczenia”. Lubię myśleć, że działam w zespole
łaski.
Ale jedna osoba spośród wychodzących ma inny plan. Za-
trzymuje się przy mnie i chwyta moją dłoń, podczas gdy reszta
parafian omija nas, jak roboty drogowe w godzinie szczytu. Z cier-
pieniem, które maluje się na jej twarzy, błaga: „Ojcze, proszę mi
pomóc… Mam złamane serce. Proszę, ojcze, powiedz mi, co mogę
zrobić, by mój syn wrócił na łono Kościoła”. Mój wzrok wyraża
współczucie, moje i Kościoła, i prawdziwy niepokój o zaginioną
owcę. Po krótkiej wymianie zdań sugeruję modlitwę i wytrwa-
łość, choć nawet w moich uszach brzmi to jak frazes. Kobieta,
jak można było przewidzieć, odchodzi nieusatysfakcjonowana,
gdyż nie przedstawiłem jej rozwiązania problemu, mogę więc tyl-
ko pomyśleć: „Chciałbym, żeby w sklepiku za mną była książka,
którą mógłbym jej polecić – książka, która dobrze przedstawia ten
duszpasterski problem i analizuje proces powrotu bliskiej komuś
osoby na łono Kościoła”.
Przedmowa 9
Zła wiadomość jest taka, że nie zdarzyło się to w jedną kon-
kretną niedzielę. Ta scena powtarza się w życiu księdza zbyt często.
Wystarczy zastąpić twarz tej kobiety jakąkolwiek inną, zamienić
słowo „syn” na „córka/wnuk/siostrzenica/mąż/przyjaciel/bliski”.
Zmaganie się z takimi sytuacjami dotyczy też kleru. Nie jest prze-
sadą stwierdzenie, że każdy dorosły praktykujący katolik spotkał
w swoim życiu przynajmniej jedną osobę, która oddaliła się od
Kościoła i od sakramentów, zagubioną owcę, która oddalała się
powoli, lub marnotrawnego syna, który uciekł z pogardą. Z badań
wynika, że gdybyśmy policzyli wszystkich tzw. byłych katolików,
stanowiliby oni drugą co do wielkości grupę wyznaniową w Sta-
nach Zjednoczonych, przewyższającą liczebnie nawet Południową
Konwencję Baptystów. To mnóstwo ludzi! Jak możemy ich przy-
ciągnąć z powrotem? Jak to zrobić, byśmy wszyscy byli pośredni-
kami tej zmiany?
Dobra wiadomość jest taka, że trzymasz właśnie w ręku książkę,
na którą ja i tak wiele innych osób czekało. W końcu znam odpo-
wiedź na pytanie: „Ojcze, co mam zrobić?”. Dużo teraz słyszymy
w Kościele o czymś, co ostatni papieże nazywają nową ewangeliza-
cją. Czasem bywają to bardzo „kościelne” przedsięwzięcia w rodzaju
diecezjalnych programów działania lub teologicznych sympozjów
na katolickich uniwersytetach. Nieco bardziej „w stylu Jezusa”
byłoby jednak w tym wypadku spotkanie jeden na jeden, twarzą
w twarz, serce przy sercu. Dlatego właśnie Ukochany marnotrawny.
Kiedy twoi bliscy porzucają wiarę jest nową ewangelizacją w pełnym
tego słowa znaczeniu. Theresa Aletheia Noble FSP dała każdemu
dorosłemu katolikowi duchowy podręcznik poświęcony temu, jak
z miłością (a nie przez umoralniające kazania) przywracać ludzi
do wspólnoty wiary. Przypomina nam ona, że nie tylko zostaliśmy
powołani przez Chrystusa do pełnienia tej ważnej misji, ale także,
że – my wszyscy – potrafimy z nią sobie poradzić.
Dla mnie jako paulina zapraszanie katolików do powrotu na
łono Kościoła, od którego się oddalili, to sprawa bliska sercu,
ponieważ jest to w nas głęboko zakorzenione, nawet jeszcze nim
podjęliśmy studia w seminarium. Mój współbrat paulin zlecił mi
ostatnio zadanie (www.BustedHalo.com) polegające na znalezie-
niu nowych sposobów dotarcia do młodych, ale już dorosłych ka-
tolików. To trudna do zdefiniowania grupa osób w wieku 18–39
lat, które podpisują się pod hasłem: „wierzący niepraktykujący”.
Większość z nich należy do pokolenia milenialsów, którzy – jak
twierdzą zarówno świeccy, jak i duchowni socjologowie – uni-
kają identyfikowania się z jakimikolwiek wielkimi instytucjami,
a zwłaszcza z Kościołem. Wraz z każdym publikowanym bada-
niem statystyki są coraz bardziej zniechęcające. Obecnie co trzeci
Amerykanin poniżej trzydziestego roku życia deklaruje, że nie
przynależy do żadnej organizacji religijnej – ta liczba potroiła się
w kilku ostatnich dekadach. Przez ostatnie dziesięć lat mojej po-
sługi stało się dla mnie jasne, że stworzyliśmy niewielką grupę,
dla której docieranie do odchodzących jest życiowym zadaniem
(oczywiście, to nasze powołanie), ale ta grupa nie jest w stanie
zaprosić do powrotu na łono Kościoła milionów ludzi, którzy nie
praktykują swojej wiary. Potrzebujemy waszej pomocy! Z czysto
egoistycznego punktu widzenia postrzegam tę książkę jako spo-
sób zmobilizowania globalnych oddziałów specjalnych nowych
ewangelizatorów. I jeśli czytasz ją teraz, jesteś jednym z nich! Nie
przerażaj się jednak: to całkiem proste.
Czy wiesz, kto sprawia, że jest to łatwe? Nasz Ojciec Świę-
ty. W bardzo krótkim czasie papież Franciszek pokazał nam, że
my, katolicy, możemy być – a w rzeczy samej powinniśmy być
– bardziej życzliwi, pełni miłości i wykazujący więcej zrozumie-
nia w kontaktach z ludźmi, z którymi się nie zgadzamy. Sam je-
den zmienił podejście Kościoła na takie, w którym wychodzi się
10 Ukochany marnotrawny
Przedmowa 11
z Ewangelią na ulice, spotyka ludzi i mówi: „Naprawdę chciałbym
usłyszeć, skąd przychodzisz”. Podobnie jak papież, siostra Theresa
w wyraźny, ale delikatny sposób przypomina nam, że w procesie
rozpalania płomienia wiary w naszych bliskich nie chodzi o to, że
z nimi jest coś nie tak; trzeba zacząć od każdego z nas, od ciebie
i ode mnie.
Na wypadek, gdyby to, co piszę, zabrzmiało zbytnio jako wy-
powiedź zawodowego duchownego, pozwólcie, że jasno powiem:
muszę przeczytać tę książkę i rozważyć to, co w niej napisano,
tak samo jak każdy inny człowiek. Szczerze przyznaję, że bardzo
cierpię w związku z tym, że wielu moich przyjaciół i członków
rodziny odeszło od Kościoła. Podobnie jak wy jestem zraniony,
kiedy ludzie, na których mi zależy, odwracają się od tego pięk-
nego daru, którym jest wiara katolicka. Choć jestem księdzem,
czuję się zupełnie bezradny w pewnych sytuacjach, nie wiedząc,
jak najlepiej nad nimi „popracować”, by wrócili. Mnie też trzeba
przypominać, że muszę stawać się bardziej podobny do Chrystu-
sa, by przyciągnąć swoich bliskich do wspólnoty gromadzącej się
wokół Jego stołu.
Pomódlcie się ze mną przez chwilę: „Panie, w swej mądro-
ści i miłości przemień moje serce, odnów mój sposób działania,
spraw, by moje słowa były delikatne, a czyniąc to, weź swoje dzieci
z powrotem w objęcia i przyjmij do wspólnoty Kościoła”.
Teraz nie muszę już czekać, aż znowu ktoś podejdzie do mnie
po mszy św. i poprosi o pomoc w związku z bliskim marnotraw-
nym, którego kocha. Pomoc nadeszła!
o. Dave Dwyer CSP
Podziękowania
Na wstępie chcę podziękować moim rodzicom, którzy patrzyli
na mnie z miłością Ojca i nieustannie się za mnie modlili,
gdy byłam poza Kościołem. Dziękuję Kelly, Michaelowi, Javierowi,
Anthony’emu, Kate i Joanne za to, że mi zaufali i podzielili się ze
mną swoimi historiami. To dla mnie błogosławieństwo, że was
wszystkich poznałam. Dziękuję o. Anselmowi, o. Anthony’emu,
Michaelowi, Lucie, Danowi, Ami, Monice i s. Marriane Lorraine
Trouvé FSP za pomoc podczas przygotowywania książki do wy-
dania, za wasze niezmiernie cenne uwagi i poprawki. Dziękuję
s. Jacqueline Jean-Marie Gitondze FSP, s. Khristinie Galemie FSP,
s. Carmen Christi Pompei i Erin Nolan za płynące prosto z serca
modlitwy, które zostały umieszczone w aneksie. Dziękuję siostrom
z mojej wspólnoty i mojemu rodzeństwu: Davidowi, Sarah, Elisa-
beth i Mary Margaret, wszystkim moim przyjaciołom i każdemu,
kto modlił się w intencji powstania tej książki i kto nadal się modli
za jej czytelników, a także za wszystkich naszych bliskich, którzy
są z dala od Kościoła i od Boga. Oby Bóg przyciągnął ich do swe-
go miłosiernego serca i wykorzystał nasze życie jako instrument
swego pokoju i miłości.
Wstęp
Jeśli to czytasz, prawdopodobnie kochasz kogoś, kto się oddalił
od Kościoła, lub pragniesz, by ktoś, kogo kochasz, został kato-
likiem. Być może często się nad tym zastanawiasz, a może w ogóle
o tym nie myślisz. Sięgnąłeś jednak po tę książkę, bo serce ci pod-
powiada, że możesz się w tej sytuacji zachować lepiej.
Nawet Jezusowi trudno było dotrzeć do swoich przyjaciół i ro-
dziny. W Ewangelii według św. Marka czytamy, jak ubolewał nad
tym: „Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swo-
im domu może być prorok tak lekceważony” (Mt 6,4). Kiedy Jezus
przebywał z przyjaciółmi, krewnymi i ludźmi, których znał przez
całe życie, wśród tych, którzy powinni znać Go najlepiej: „nie
mógł (…) zdziałać żadnego cudu” (Mt 6,5), „Dziwił się też ich nie-
dowiarstwu” (Mt 6,6). Być może to samo odczuwamy w stosunku
do osób, które darzymy największą miłością. Nie rozumiemy, dla-
czego nie potrafią docenić daru Jezusa w Kościele. Nie mamy siły
na nie wpłynąć, poruszyć ich serc.
Niektórzy mogą nawet twierdzić, że ewangelizowanie bliskich,
głoszenie im po raz pierwszy lub na nowo Dobrej Nowiny, jest za-
daniem niemal niemożliwym do wykonania. To dobrze. Czasami
musimy stanąć twarzą w twarz z trudnym zadaniem, byśmy sobie
uświadomili, że całe dobro pochodzi od Boga, nie od nas. Jeśli
Wstęp 15
coś osiągamy, to nie czynimy tego sami, lecz „w Tym, który [nas]
umacnia” (Flp 4,13). Dokładnie rzecz ujmując, ponieważ ewan-
gelizacja bliskich jest trudna i wymaga świętości, stanowi podsta-
wową drogę do tejże świętości. Zadania ewangelizacji przyjaciół
i rodziny nie powinny się podejmować osoby małego ducha lub ci,
których wiara osłabła. To mozolna praca bez fanfar i natychmia-
stowych efektów. Działamy ze świadomością, że nie musi się ona
zakończyć sukcesem. Jezusowi też nie udało się przyciągnąć do
siebie wszystkich, których kochał. Możemy mieć jednak pewność,
że zarówno dla naszych bliskich, jak i dla nas samych zawsze lepiej
jest podjąć próbę, niż tego nie zrobić.
W Księdze Izajasza znajdujemy profetyczne słowa, zwiastujące
osobę Jezusa: „Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka
o nikłym płomyku” (Iz 42,3). Nasi bliscy mogą być „nadłama-
ni” przez własne postępowanie, postępowanie innych lub przez
jedno i drugie. Światło ich wiary może być „knotkiem o nikłym
płomyku” lub może w ogóle nie płonąć. Wszyscy jesteśmy jednak
wezwani, by być jak Jezus, by delikatnie i z wyczuciem prowadzić
bliskich ku uzdrawiającemu spojrzeniu Ojca i ku płomykowi, któ-
rym jest Jego miłość.
Papież Franciszek przytoczył zdarzenie, które zwraca uwagę
na jeden z najważniejszych aspektów ewangelizacji rodziny lub
bliskich:
Opowiem historię młodego, 22-letniego człowieka, który cierpiał
na poważną depresję. Mieszkał ze swoją mamą, która była wdową
i prała bieliznę bogatym rodzinom. Ów młody człowiek nie pra-
cował i żył stale w alkoholowym zamroczeniu. Jego matka nie była
w stanie mu pomóc: każdego ranka, nim wyszła do pracy, mogła
tylko na niego patrzeć z wielką czułością. Dziś ów młody człowiek
ma odpowiedzialną pracę: przezwyciężył problem, bo wstrząsnęło
16 Ukochany marnotrawny
nim w końcu czułe spojrzenie jego matki. Musimy odtwarzać tę
matczyną czułość1.
Wyobraź sobie bliskie osoby, o których myślałeś, gdy sięga-
łeś po tę książkę. Przywołaj w pamięci ich uśmiech, chwile, gdy
się śmieją w głos, i dobro, które mają w sercu, dobro, o którym
ty wiesz. Być może pamiętasz czasy, gdy ich wiara była głębo-
ka. Może masz jakieś świeże wspomnienia, chwile nadziei, gdy
zdawało ci się, że owe osoby myślą o powrocie na łono Kościoła.
Wyobraź je sobie na nowo w kościele, siedzące w ławkach, przyj-
mujące sakramenty, modlące się, mające silną więź z Bogiem.
Wyobraź sobie, kim twoi bliscy mogą być, kim byli, gdy znaj-
dowali się tylko w umyśle Boga na początku stworzenia. Obdarz
tych, których kochasz, czułym spojrzeniem dostrzegającym nie
ich wady, grzechy czy upadki, lecz to, co w nich najlepsze, to, jacy
są w głębi siebie. Spójrz na nich z wielką miłością i zrozumieniem,
zobacz osobę, którą stworzył Bóg. Takie spojrzenie może zmienić
naszych bliskich, bo to jest spojrzenie Boga. Za sprawą tego czu-
łego spojrzenia, którym Ojciec obdarza swoje niesforne dzieci,
możemy sprowadzić naszych bliskich z powrotem na łono Kościo-
ła. To jest możliwe. Podążcie wraz ze mną drogą, która wskaże,
jak to uczynić.
1 Antonio Spadaro, Wake up the World: Conversation with Pope Francis about
the Religious Life, przeł. D. Maldari, La Civiltà Cattolica, www.laciviltacattolica.it/
articoli_download/extra/Wake_up_the_World.pdf, dostęp 13.01.2014.
Rozdział 1
Historia nadziei
Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego
słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi
i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który
narodził się z Ducha.
(J 3,8)
Moja historia – tak jak historie innych ludzi, którzy odda-
lili się od Kościoła – jest historią zranienia, buntu i roz-
czarowania. Jednakże opowiada ona też o nigdy niekończącej się
cierpliwości Boga i Jego nieprzemijającej miłości. Tak jak ojciec
w przypowieści o synu marnotrawnym czekał cierpliwie na po-
wrót swego syna, tak Bóg zawsze stoi w oknie, czekając na znak,
że wracam. Jak syn marnotrawny wstąpiłam na drogę powrotną
i Bóg wybiegł mi na powitanie, gdy zaczęłam pokonywać zakręt.
Mój Ojciec wybiegł mi na powitanie i otoczył mnie swymi ramio-
nami. Nie pytał, czy jestem naprawdę skruszona i czy nie opuszczę
Go ponownie. Nie zadawał żadnych pytań. Zamiast tego przywitał
mnie, ofiarował mi wspaniałą szatę i włożył pierścień na mój pa-
lec. Ta historia powrotu do Ojca jest historią każdego z nas, twoją,
moją i twych bliskich. Opowiem wam o moim nawróceniu, byście
Historia nadziei 19
mogli zobaczyć w tej historii nadzieję dla waszych bliskich. Może
się to różnić w szczegółach, ale modlę się, by wasi bliscy podob-
nie jak ja zdecydowali się wybrać drogę powrotu do domu Ojca,
domu, w którym Bóg czeka, by wybiec im na powitanie.
Moja historia
Gdy byłam dzieckiem, kochałam Boga całym sercem. Moi po-
bożni rodzice robili wszystko, by życie rodziny skupiało się wo-
kół wiary katolickiej. Rytm kościelnego roku liturgicznego łączył
się z rytmem życia naszej rodziny. Mój ojciec był profesorem
na katolickim uniwersytecie. Od najmłodszych lat podzielałam
jego entuzjastyczne podejście do ewangelizacji. Kiedy miałam
zaledwie osiem lat, namówiłam go, by pozwolił mi uczestniczyć
w prowadzonych przez niego zajęciach na temat ewangelizacji.
Ku rozbawieniu jego studentów z zapałem wypełniałam zeszyt
ćwiczeń. Towarzyszyłam ojcu w ewangelizacyjnych wędrów-
kach po mieście. Moje zainteresowanie cieszyło ojca, ale nikt nie
wywierał na mnie wpływu – w moim sercu płonął prawdziwy
ogień. Moja płomienna wiara była autentyczna, jednak nie na
tyle silna, by wytrzymać podwójne działanie: cierpienia i zimnej
logiki.
Mimo młodzieńczego zapału zawsze towarzyszyły mi natu-
ralne wątpliwości. Po raz pierwszy zwątpiłam w istnienie Boga,
gdy miałam około pięciu lat. Kiedy weszłam na drugie piętro
rodzinnego domu, nagle, podstępnie jak wąż, wślizgnęła się do
mojej głowy myśl: „A jeśli Bóg nie istnieje?”. Poczułam się, jakby
ściany mojego bezpiecznego, ciepłego domu runęły, znalazłam się
w białej pustej przestrzeni, a w uszach świdrowała przenikliwa
cisza. Natychmiast odsunęłam od siebie tę myśl, ale wątpliwość
pozostała, uśpiona, jak drzemiący wulkan pod wydawałoby się
spokojną powierzchnią mojej duszy.
Z czasem moje wątpliwości co do tego, czy Bóg istnieje, po-
jawiły się na nowo, ponieważ cierpienia, które przyniosło z sobą
życie, niczym ulewny deszcz stopniowo podmywały moją silną
wiarę. Większość wyzwań stojących przed moją rodziną łączy-
ła się z ludźmi i organizacjami związanymi z Kościołem. Pra-
ca zawodowa mojego ojca teologa oznaczała przede wszystkim
ewangelizację i służenie Kościołowi. Na skutek problemów na
uniwersytecie, a później w pracy na stanowisku kierownika edu-
kacji religijnej w innej diecezji, ojciec ostatecznie zatrudnił się
na świeckiej uczelni. Nie chciał przestać służyć Kościołowi, ale
powszechne podziały polityczne go do tego zmusiły. W tym sa-
mym czasie ja z kolei spotkałam niestety katolików, w tym księży
i zakonników, postępujących zgoła nie po chrześcijańsku. Byłam
wrażliwym i podatnym na wpływy dzieckiem i wszystkie te wy-
darzenia zgorszyły mnie i spowodowały odsunięcie się od wiary.
Wszystko to, w połączeniu z innymi problemami rodzinnymi,
na które nałożył się okres młodzieńczego buntu, stanowiło praw-
dziwą mieszankę wybuchową. W efekcie jako czternastolatka, po-
groziwszy Panu Bogu pięścią, odeszłam z Kościoła katolickiego.
Rodzice, sądząc, że to tylko przejściowy okres, zmuszali mnie do
chodzenia na mszę św. w niedzielę. Ale to był koniec. W sercu
opuściłam Kościół. Kategorycznie odmówiłam przystąpienia do
bierzmowania, a kiedy rodzice napomykali o tym, ze złością py-
tałam ich, czy rzeczywiście chcą mnie zmusić do przyjęcia tego
sakramentu. Powiedziałam, że jeśli chcą, bym była bierzmowana,
będą musieli siłą zaciągnąć mnie do kościoła. Byłam wściekła i nie
ufałam nikomu. Hipokryzja, którą dostrzegłam wśród chrześci-
jan, przekonała mnie do tego, że i bez Boga można być dobrym
człowiekiem. Postanowiłam radzić sobie sama.
20 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 21
Wiara, którą rodzice starannie i systematycznie wpajali mi od
dzieciństwa, się rozwiała. Z powodów, które jaśniej przedstawię
później na łamach tej książki, moja wcześniejsza silna dziecięca
więź z Bogiem osłabła, a w końcu została ostatecznie zerwana.
Stałam się ateistką. Jako pełna złości idealistka i nonkonformistka
szybko związałam się z młodzieżową subkulturą, z którą najła-
twiej było mi się zidentyfikować: zostałam punkiem. Za sprawą
koleżanki ze szkoły zaczęłam chodzić na imprezy punkowe i zni-
kać na całe noce. Ścięłam moje długie włosy i zaczęłam je far-
bować: na różowo, ciemnoczerwono, na platynowy blond – co-
kolwiek, byleby nie było to coś normalnego. Porzuciłam wielkie
kapelusze z opadającym rondem i kwiatowe wzory na rzecz agra-
fek, łańcuchów i anarchistycznych symboli. Wciąż należałam do
najlepszych uczniów, co sprawiało, że mojego złego zachowania
nie zauważano, ale równocześnie zaczął mnie wciągać mroczny
świat. Nim moi rodzice to zauważyli, z cichego mola książkowego
zmieniłam się w ponurą, złą nastolatkę.
Po skończeniu szkoły średniej zostałam przyjęta do elitarnego
żeńskiego college’u na Wschodnim Wybrzeżu. Byłam zachwyco-
na. Pasowało to do wyobrażenia, jakie o sobie miałam: inteligent-
nej, dobrze wychowanej ateistki, która pokaże światu, że do tego,
by być dobrym człowiekiem, nie potrzeba jakichś wyimaginowa-
nych bogów. Świat punków zostawiłam za sobą, stwierdziłam, że
branie narkotyków i inne ryzykowne zachowania przeszkodzą mi
w rozwoju. Oczywiście robiłam wciąż niektóre niebezpieczne rze-
czy, ale już mnie one nie pochłaniały. Nadal jednak buntowałam
się przeciwko zasadom, podkreślając swoją odmienność. Słucha-
łam mrocznej niezależnej muzyki, czytałam książki poświęcone
filozofii egzystencjalnej, angażowałam się w różne działania i ja-
dłam tylko wegańskie potrawy.
Był to dziwny okres w moim życiu, gdy zbuntowane serce za-
częło na nowo szukać Boga, z czego nie zdawałam sobie nawet
sprawy. A wszystko zaczęło się od rozmowy o cudach. Pewnego
dnia siedziałyśmy z przyjaciółką na murku, machałyśmy noga-
mi i gadałyśmy o transcendencji. Mimochodem wspomniałam,
że wierzę w cuda. Moja przyjaciółka powiedziała: „Chodzi ci
o dziwne sprawy, które wyjaśnia nauka?”. „No nie”, odrzekłam.
„Jeśli coś da się wytłumaczyć, nie jest to cud”. Moja przyjaciółka
trafnie zauważyła, że ateiści zwykle nie wierzą w cuda. „Wiem”,
mruknęłam. Gdybym wierzyła w cuda, musiałyby one mieć lo-
giczną przyczynę. „Skąd się biorą cuda?”, zastanawiałam się. Od
dawna nie wierzyłam w istnienie Boga, więc przez myśl mi nawet
nie przeszło, iż to On może być ich przyczyną.
Moje naturalne zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzo-
nymi skłoniły mnie do poszukiwania odpowiedzi. Jak wielu po-
szukujących, wybrałam religię najdalszą od tej, w której zostałam
wychowana. Zaczęłam czytać buddyjskie teksty i chodzić na wy-
kłady poświęcone filozofii Wschodu. Zafascynowało mnie to.
Zgłębianie buddyzmu pomogło mi zaakceptować tajemnicę i pa-
radoks. Kiedyś poszłam na zorganizowany dla studentów wykład
buddyjskiego mnicha. W pewnym sensie jego słowa sprawiły, że
poczułam, jakbym wyszła poza codzienność. „Pożądanie jest źró-
dłem cierpienia” – wydawało się to takie proste, a zarazem tak
trudne! Zaczęłam się otwierać na głębszą rzeczywistość, kryjącą
się za tym, co łatwo dostępne.
Moją uczelnię założyli kwakrzy, a w pobliżu znajdował się ich
dom modlitwy, zatem z czystej ciekawości zaczęłam zgłębiać zasa-
dy ich wiary. Od czasu do czasu chodziłam na ich zgromadzenia
(cotygodniowe nabożeństwa). Kwakrzy mieli niedogmatyczne na-
stawienie (innego bym nie zaakceptowała), co pozwoliło mi zacząć
22 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 23
na nowo odkrywać duchowość. Ludzie zbierali się w prostym
drewnianym budynku, by spędzić godzinę w ciszy. Podczas spo-
tkania każdy mógł wstać i podzielić się jakimś przesłaniem, jeśli
odczuwał potrzebę. W tym spokojnym i pełnym znaczeń klima-
cie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, zaczęłam analizować
długie milczenie, które zbudowało mur między mną a Bogiem.
Skończywszy uczelnię – w ramach osobistych poszukiwań
sposobu na to, by być dobrym człowiekiem i pomagać innym
– wstąpiłam do organizacji Teach for America, która kierowała
absolwentów do pracy w szkołach znajdujących się w biednych
dzielnicach miast i na wsi. Latem po zrobieniu dyplomu prze-
szłam szkolenie i dostałam pracę jako nauczycielka trzeciej klasy
w Miami. Pierwszego dnia w szkole, mając tylko 21 lat, siedzia-
łam przy moim biurku z szeroko otwartymi oczami, podniecona,
czekając na uczniów. Myśl o wielkiej odpowiedzialności, która na
mnie spoczywa, napełniła moje serce lękiem. Bałam się, że jeśli
sobie nie poradzę, jeszcze bardziej skrzywdzę moich podopiecz-
nych. Większość z nich miała kłopoty w nauce. Po raz pierwszy
w życiu pomyślałam, że mogę nie dać sobie rady.
Przez pierwszy miesiąc po powrocie do domu kładłam się na
łóżku i płakałam. Żaden z uczniów nie czytał na wymaganym po-
ziomie, a niektórzy w ogóle nie umieli czytać. Na koniec roku
musieli zdać test z umiejętności czytania, by przejść do następnej
klasy. Wiele dzieci miało problemy z zachowaniem. Ich kłopo-
ty domowe, przemoc, której doświadczali, oraz trudne sytuacje
rodzinne nie przestawały mnie szokować i smucić. Rozpaczli-
wie szukałam czegoś, co pozwoliłoby mi przetrwać. Doszłam
do wniosku, że aby pomóc moim uczniom, sama muszę dojrzeć
i dorosnąć.
Poszukując spokoju, zaczęłam medytować. Zupełnie mi się to
nie udawało. Siedziałam na poduszce ze skrzyżowanymi nogami,
przysypiając i zastanawiając się, czy to jest takie nudne, czy to ja
robię coś nie tak. Każdego ranka praktykowałam jogę, starając
się skoncentrować. Podczas przerw obiadowych siedziałam przed
szkołą, patrzyłam na białe obłoki, oddychałam głęboko i odlicza-
łam godziny do końca dnia. Zaczęłam też co niedzielę chodzić
na nabożeństwa do kwakrów. Znalazłam tam wsparcie ze stro-
ny dobrych i wykształconych ludzi. Niektórzy z nich, podobnie
jak ja, wydawali się wątpić w istnienie Boga. Czułam się tam jak
w domu. Ciągle jeszcze nie wyznawałam wiary w Boga, ale te du-
chowe praktyki uspakajały mojego ducha, a wspólnota wspierała
mnie i pomogła mi utrzymać się na powierzchni.
Kiedy przestałam uczyć, wzięłam trochę wolnego i przenio-
słam się ze swoim chłopakiem, który pisał doktorat, do Kalifornii.
Złożyłam papiery na prawo i wyobrażałam sobie, że uczę w naj-
lepszych szkołach i zmieniam świat. Mieszkałam w kampusie
uniwersytetu, na którym studiował mój chłopak. Otaczali mnie
ludzie sukcesu, wierzyłam we własny sukces, jednak wiedziałam,
że coś jest nie tak. W mej duszy stopniowo tworzyła się głęboka
rozpadlina – tak to czuło moje wrażliwe serce. Było źle, bardzo źle.
Czułam się zdezorientowana, bo wszystko dookoła wydawało się
w porządku. Wielu ludzi chciałoby żyć tak jak ja.
Ja jednak nie byłam szczęśliwa. Pewnego dnia siedziałam
przed domem pod drzewem i łzy spływały mi po policzkach.
Było mi strasznie smutno, ale nie wiedziałam dlaczego. Pociera-
łam wierzch dłoni w tę i z powrotem o szorstką korę drzewa, aż
moja skóra stała się czerwona i starta do krwi. Chciałam, żeby
mój wewnętrzny ból się uzewnętrznił. Czułam, że zwariuję. Ktoś
mógłby powiedzieć, że świetnie sobie żyję. Ale doświadczałam
pustki, której nic nie było w stanie zapełnić. Dlaczego byłam taka
nieszczęśliwa? Co to był za ból, który zdawał się rozrywać mnie
od środka? Cóż to była za straszna pustka?
24 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 25
Miałam trochę wolnego przed rozpoczęciem jesienią studiów
na prawie, więc postanowiłam wybrać się w podróż do Kostaryki.
Mieszkałam u pewnej rodziny i pracowałam w pobliskim gospo-
darstwie: pieliłam ogródek, nosiłam drewno na opał i gotowałam.
Wiejskie życie mi odpowiadało. Spartańskie warunki mieszkaniowe
i praca fizyczna przynosiły mi wielką ulgę. Nic mnie nie krępowało,
czułam się wolna od wszystkich życiowych komplikacji, których
doświadczałam w Stanach Zjednoczonych. Zdałam sobie sprawę,
jak bardzo życie w większości krajów różni się od tego, co się dzieje
w zasobnym świecie, w którym miałam szczęście się urodzić. Ubez-
pieczenie zdrowotne, zapasy, emerytura, oszczędności, wszystkie te
rzeczy, którymi interesuje się absolwent studiów, nie miały znacze-
nia w tej wiejskiej okolicy. Jednak ludzie byli zadowoleni z tego, co
mieli, i byli szczęśliwi. W rzeczywistości byli szczęśliwsi, mając dużo
mniej niż większość osób, które znałam. Niepokój, który czułam
niemal każdego dnia w moim normalnym życiu, zniknął. Pracując
fizycznie i żyjąc z dnia na dzień, doświadczałam spokoju.
Szybko się zorientowałam, że niemal każda osoba spotkana
przeze mnie w małym miasteczku, w którym mieszkałam, wierzy
w Boga. Nawet jeśli nie chodzili do kościoła, obecność Boga była
dla nich czymś oczywistym. Na początku próbowałam przekonać
samą siebie, że są po prostu za mało wykształceni, by zrozumieć,
że Bóg to idea, którą inteligentni ludzie w sposób naturalny od-
rzucają. Jednak ta psychologiczna taktyka na dłuższą metę się
nie sprawdzała. Uświadomiłam sobie, że ci ludzie na wiele spo-
sobów byli dużo bardziej dojrzali i inteligentni niż ja. Być może
nie czytali Kanta czy Hegla, ale znali życie. Kiedy próbowałam
wygłaszać wolnomyślicielskie opinie zepsutej Amerykanki, moi
nowi przyjaciele obrzucali mnie rozbawionymi, ale cierpliwymi
spojrzeniami. Początkowo ich reakcje wprawiały mnie w oburze-
nie i zakłopotanie, ale stopniowo zaczęłam sobie zdawać sprawę
z mojej niedojrzałości. Ci ludzie, którzy pracowali ciężko każdego
dnia i tak łatwo wierzyli w Boga, wiedzieli o życiu więcej, niż ja
dowiedziałam się o nim przez wiele lat kosztownej edukacji.
Arabela, matka rodziny, u której mieszkałam, była głęboko
wierzącą katoliczką. Co tydzień chodziła ze swoimi dwiema cór-
kami sprzątać kościół. Był to biedny betonowy budynek z sypią-
cymi się ścianami, jednak mieszkańcy miasteczka dbali o niego
pedantycznie. Msza była odprawiana raz na dwa tygodnie ze
względu na brak księży i usytuowanie kościoła w wiejskiej okolicy.
W co drugi czwartek małe grupki starszych kobiet szły na mszę.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam je zdążające do kościoła w rześ-
kim powietrzu poranka, ku memu zdziwieniu coś ciągnęło mnie,
by przyłączyć się do nich. Zignorowałam to, zastanawiając się, czy
przypadkiem nie zwariowałam.
Pewnego dnia, gdy pracowałam w ogrodzie, tak bardzo mnie
korciło, by pójść, że zacisnęłam zęby, próbując oprzeć się temu
pragnieniu z całych sił. Ale z jakiegoś powodu coś się we mnie
przełamało i się poddałam. Rzuciłam motykę i poszłam do ko-
ścioła. Inni wolontariusze pracujący ze mną w gospodarstwie
patrzyli na mnie dziwnie. Czułam ich wzrok na swoich plecach.
Gdy zbliżałam się do drzwi świątyni, wszystkie rozmowy nagle
ucichły. Kobiety czekające na rozpoczęcie mszy patrzyły na mnie
podejrzliwie i z lekkim obrzydzeniem. Nie byłam tu mile widzia-
na. Byłam obca i nie zachowywałam się właściwie. Ale w tym
momencie pojawiła się Arabela. Gdy mnie zobaczyła, wyglądała
na zszokowaną, ale szybko na jej twarzy pojawił się uśmiech i po-
machała do mnie.
Mszę odprawiał ksiądz z San José, stolicy Kostaryki. Doskona-
le mówił po angielsku i był zadowolony, że we mszy bierze udział
obcokrajowiec. Podczas liturgii mówił wolno, bym mogła zrozu-
mieć, a w homilię wplatał historyjki i dowcipy. Zaczęłam chodzić
26 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 27
do kościoła zawsze, gdy była odprawiana msza. Za każdym razem
inne kobiety obdarzały mnie zimnymi spojrzeniami. Ale ksiądz,
widząc mnie, był zadowolony, niezależnie od tego, że większość
wiernych patrzyła na mnie z dezaprobatą. Z ciepłym uśmiechem
wyciągał rękę na powitanie, a Arabela wskazywała miejsce obok
siebie.
Pewnego dnia poszłam po mszy do miejscowego sklepiku
spożywczego, który służył też miasteczku jako bar. Rozmawia-
łam z kimś z miejscowych, gdy do sklepiku wkroczył z jasnym
uśmiechem na twarzy ksiądz. Wszyscy siedzący na trzech grubo
ciosanych drewnianych ławach odwrócili się i spojrzeli na niego
z zakłopotaniem. Część spojrzeń przypominała te, którymi ob-
darzano mnie, gdy przychodziłam na mszę. Według mnie było to
starcie dwóch światów. Zastanawiałam się, czy ksiądz wie, że je-
stem oszustką, że spędzam w barze więcej czasu, niż kiedykolwiek
poświęciłam go na modlitwę. Czy poprosi mnie, bym przestała
przychodzić na mszę?
Głośno poprosił o wodę gazowaną i pożartował z barmanem.
Potem usiadł obok mnie i zagadał. Byłam pod wrażeniem tego, jak
bardzo szczęśliwy się wydawał. Rozmawialiśmy o różnych spra-
wach, podczas gdy osoby przebywające w barze, a niechodzące
do kościoła, przyglądały się nam nieufnie. W pewnym momencie
zapytałam go, dlaczego został księdzem. „Byłem bardzo zdolnym
prawnikiem pracującym dla wielkiej korporacji”, powiedział.
„Miałem piękną narzeczoną”, kontynuował, a jego oczy przez
chwilę zdawały się błądzić gdzieś daleko. „Wiodłem wspaniałe
życie, ale czułem coś w moim sercu, czułem, że coś jest nie tak.
Potem zacząłem się więcej modlić i uświadomiłem sobie, że Bóg
powołuje mnie do kapłaństwa. Jak mógłbym odpowiedzieć: nie?”,
rzekł z błyskiem w oku, patrząc na mnie tak, jakby wiedział, że go
zrozumiem.
Nie rozumiałam. Brzmiało to jak jakieś szaleństwo. Jednak
coś poruszyło moje serce i przez chwilę pomyślałam, że moje ży-
cie – choć nie byłam osobą praktykującą – było dość podobne.
Planowałam zacząć jesienią studia na prawie. Przypuszczałam, że
w końcu poślubię mojego wspaniałego chłopaka. Jednak coś było
nie tak. W kontekście osoby księdza nie mogłam zrozumieć, jak
można być tak pogodnym, zrezygnowawszy ze szczęścia osobiste-
go. Wydawało się to niezdrowe, jednak nie mogłam zaprzeczyć, że
ten mężczyzna emanował radością. Skończyłam rozmowę, czując
niepokój. Patrzyłam z góry na katolicyzm, a ten ksiądz – wykształ-
cony, inteligentny, człowiek sukcesu – porzucił wszystko to, co ja
sama planowałam, ze względu na Boga. Zastanawiałam się, jak
może mieć on pewność, że Bóg istnieje. Nie zdawałam sobie spra-
wy, że za kilka dni zacznę to rozumieć.
Pewnego dnia, wcześnie rano, szłam z domu, w którym miesz-
kałam, do gospodarstwa, gdzie pracowałam. Patrzyłam na ota-
czające mnie góry i podziwiałam piękną zieleń na ich zboczach.
Słuchałam radosnego śpiewu ptaków. Wypełniała mnie wdzięcz-
ność za ten dzień, za góry, za ptaki i za drzewa, których liście lekko
szeleściły na wietrze. Wszystko wydawało się na swoim miejscu
w przeciwieństwie do tego, jak to było w moim domu. Moja dusza
nagle nabrzmiała, jakby nie była w stanie pomieścić wdzięczności.
W tej chwili silny podmuch wiatru poruszył drzewami, pośród
których szłam. Przestraszyłam się jego intensywnością, a drzewa
wydawały się trząść ze strachu wraz ze mną.
Nagle wypełniło mnie przekonanie: Bóg istnieje! Czułam Jego
obecność tak, jak nie zdarzyło się to nigdy od czasu, gdy byłam
dzieckiem. Przy czym Bóg, który mi się teraz przedstawiał, nie
był jakimś uniwersalnym duchem czy istotą z literatury science
fiction bezosobowo zarządzającą wszechświatem (takie idee bra-
łam pod uwagę). Moje serce czuło, że Bóg jest Osobą, że czuje
28 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 29
i pragnie, i że kocha mnie głęboko i szczerze. Jego obecność była
większa ode mnie, Jego wszechogarniający bezmiar wręcz pozba-
wił mnie oddechu. Jednak ta miłość czekała, by mnie sobą objąć,
czekała na moje przyzwolenie. Wiedziałam, że nie mogę Mu się
dłużej opierać, poddałam się.
Od razu wiedziałam, że moje życie się zmieni. W czasie lotu
z Kostaryki do domu postanowiłam zrezygnować ze studiowania
prawa, a także zdecydowałam się zerwać z moim chłopakiem. To
był czas na nowy początek. Nie wiedziałam dokładnie, dlaczego.
Czułam jednak, że tak będzie lepiej dla mnie i dla wszystkich. Bóg
wiedział, dlaczego, i to mi wystarczało. Wciąż nie uważałam się za
katoliczkę. Prowadziłam takie życie jak dotąd. Na pozór niewiele
się zmieniło. Minął rok, nim na nowo zaczęłam regularnie uczest-
niczyć w mszach, i kolejny, nim przystąpiłam do bierzmowania.
Większość osób z mojego otoczenia nawet nie wiedziała, że coś
się zmieniło. Ziarna łaski pączkowały po cichu, nim rozkwitły.
Kilka miesięcy po powrocie z Kostaryki wciąż wiodłam bez-
troskie życie. Mówiłam sobie, że muszę poczekać, aż Bóg jasno
wskaże, czego ode mnie oczekuje, ale ponieważ nie wiedziałam
dokładnie, jak to się ma stać, robiłam też swoje własne plany.
Podjęłam tymczasową pracę, by oszczędzić na kolejną podróż
do Ameryki Łacińskiej. Chodziłam na randki z różnymi mężczy-
znami, aż w końcu zaangażowałam się w związek z człowiekiem,
który odebrał katolickie wychowanie. Od czasu do czasu chodził
na msze, ale nie traktował swej wiary poważnie. Jednakże po raz
pierwszy ktoś mi bliski – niebędący członkiem mojej rodziny –
postrzegał katolicyzm jako coś dobrego. I choć nie przeżywał go
dobrze, mogłam powiedzieć, że w głębi duszy chciał tego. Pewne-
go dnia, gdy rozmawialiśmy na temat religii, powiedziałam coś, co
mogło sugerować, że uważam się za katoliczkę. Spojrzał na mnie
rozbawiony i wykrzyknął: „Ty nie jesteś katoliczką!”. Zamilkłam
30 Ukochany marnotrawny
Historia nadziei 31
Podczas przygotowań do bierzmowania walczyłam ze swoimi
wątpliwościami i wszystkim tym, co przez wiele lat trzymało mnie
z dala od Kościoła. Czułam, jak Duch Święty wkracza do mojego
na chwilę i głosem, który z trudem można było uznać za mój wła-
sny, wypowiedziałam niespodziewanie takie słowa: „Tak, jestem
katoliczką”.
Należę do osób typu: „wszystko albo nic”. W chwili, gdy te słowa
wypłynęły z moich ust, wszystko się zmieniło. Proces oczyszcza-
nia zajął Panu Bogu trochę czasu – musiał usunąć wiele zewnętrz-
nych niekonsekwencji (tak naprawdę Bóg będzie wciąż pracował
nad tymi niekonsekwencjami). Jednak wewnętrznie słowa, które
wypowiedziałam tego dnia, stały się podstawą nowego pragnienia,
by zmienić swoje życie. Ku zdziwieniu mojego chłopaka wkrótce
zaczęłam traktować wiarę dużo poważniej, niż on to czynił. Nasz
związek szybko się skończył. Bóg zazdrośnie strzegł mnie i pro-
wadził. Nawet jeśli zbaczałam z wyznaczonej przez Niego ścieżki,
wykorzystywał to dla mojego dobra i cierpliwie popychał mnie do
przodu tak długo, jak długo chciałam za Nim podążać.
Zaczęłam regularnie chodzić do pobliskiego kościoła. Wspól-
nota parafialna była różnorodna i bardzo żywa. Znalazłam tam
przyjaciół, którzy pomogli mi uporządkować moje życie i skupić
się na Bogu oraz Jego planach bardziej niż na sobie samej. Nig-
dy się nie spodziewałam, że wrócę na łono Kościoła katolickiego,
teraz jednak wiedziałam, że Bóg bezbłędnie poprowadził mnie do
miejsca, w którym się znajdowałam. Nie mogłam temu zaprze-
czyć. Choć wciąż miałam wiele wątpliwości i kwestii spornych
w odniesieniu do Kościoła, świadomość, że Bóg mnie tu przy-
wiódł, sprawiała, iż mimo wahań czułam się bezpiecznie. Wkrótce
zaczęłam się przygotowywać do bierzmowania. I gdy tylko się to
stało, podjęłam na nowo coś, co z taką pogardą odrzuciłam, kiedy
jako czternastolatka odmówiłam przyjęcia sakramentu.
życia, pomagając zrozumieć i zaakceptować wiarę. Nie stało się
tak, że nagle znalazłam odpowiedzi na wszystkie swoje pytania,
ale dojrzałam na tyle, żeby poczuć się swobodnie w obliczu tajem-
nicy. Zaczęłam bardziej ufać Bogu i akceptować zarówno radości,
jak i nieład chrześcijańskiej wspólnoty. W dniu bierzmowania po-
czułam, że moja dusza ponownie znalazła swoje miejsce, a pustka,
której tak długo doświadczałam, zaczęła się zapełniać.
Ten wiersz napisałam, by oddać to, co czułam, gdy podczas
bierzmowania moje czoło zostało namaszczone świętymi olejami:
Czuję, jak Duch Święty wlewa się do mojej duszy,
Oddycham głęboko
Pory mojej skóry się rozszerzają
Duch Święty, jak oleje, wlewa się do mej istoty, czyniąc
Siebie domem
Odnajduje ogień mojego Chrztu,
On płonie.
Zanurza Siebie w nim,
Łącząc się ze mną,
Odciskając swe imię jak pieczęć na moim sercu.
Dla czasu to chwila,
Ale poza czasem się to rozciąga.
Jestem w domu.
Rozdział 2
Fundament pokory
Jedyną drogą do królestwa
niebieskiego jest pokora1.
św. Augustyn
Kiedy przez kilka miesięcy mieszkałam na Kostaryce, więk-
szość czasu spędzałam na dworze, pracując w blasku słońca.
Dzień przed moim nawróceniem pieliłam bazylię w ogrodzie, kie-
dy jeden z okolicznych rolników zatrzymał się przy mnie i powie-
dział. „Dzięki Bogu za ten dzień – prawda, Teresita”? Spojrzałam
na niego, gdy tak stał w słońcu. Tak się cieszył z tego, że może ze
mną dzielić tę chwilę… Nie chciałam go zawieść, ale ponieważ nie
umiem kłamać, odpowiedziałam szczerze: „Chepo, ja nie wierzę
w Boga, nie mam więc komu dziękować”. Jego oczy rozszerzyły
się ze zdziwienia. Nie był zirytowany moim wyznaniem, w jego
wzroku dostrzegłam tylko współczucie i rozbawienie. Nie powie-
dział zbyt wiele, westchnął tylko i szurnął nogami: „Rozumiem,
rozumiem. Byłaś taka uśmiechnięta…”, i zamilkł. Zapewniłam go,
1 Św. Augustyn, Lib. de salut XXXII (tłumaczenie własne).
Fundament pokory 33
że mogę być szczęśliwa bez Boga, a on znowu spojrzał na mnie
z lekkim rozbawieniem, jego oczy były tak głębokie, mądre i prze-
nikliwe, że miałam wrażenie, jakby wpatrywała się we mnie jakaś
pierwotna istota. W tym momencie chciałam się z nim połączyć,
chciałam zrozumieć źródło jego pewności, ale jedyne, co byłam
w stanie zrobić, to spojrzeć na niego, mrużąc oczy.
Nawrócenie zależało właśnie od takich krótkich chwil, które
zmieniały moje zawężone spojrzenie na życie, Boga i Kościół.
W tych momentach ludzie pomagali mi stopniowo spojrzeć
poza siebie i zrozumieć, że sens mogę znaleźć wyłącznie w moim
Stwórcy. Najczęściej osoby, które skutecznie mi pomagały wzmoc-
nić pewność siebie i nakłaniały do przemyślenia mojej wiary, nie
robiły tego, używając skomplikowanych argumentów, ale pokory
i prostoty.
Pokora jest absolutnie niezbędna w naszych kontaktach z bli-
skimi, którzy są poza Kościołem. Jeżeli nie zrozumiemy, jak ważna
jest pokora, prędzej ich zranimy, niż nakłonimy, by wrócili na łono
Kościoła.
Dlaczego pokora jest tak ważna w relacjach z bliskimi nieprak-
tykującymi wiary? Po pierwsze, pokora to cecha, której potrzebu-
ją nasi bliscy, by mogli wrócić na łono Kościoła. Wiara zaczyna
się od pokory. W encyklice Lumen fidei (Światło wiary) papież
Franciszek pisze: „Wiara jest bezinteresownym darem Boga, który
wymaga pokory…”2. Droga wiary to proces, podczas którego spoj-
rzenie na życie stopniowo przechodzi od skupienia się na sobie
w kierunku Boga. Jeżeli nie ma w nas pokory, niewiele zrobimy,
by zmienić nastawienie do wiary osób, które kochamy. (To bardzo
istotna kwestia, do której powrócę później w tym rozdziale).
2 Papież Franciszek, Lumen fidei, 14.
34 Ukochany marnotrawny
Po drugie, pokora jest ważna, ponieważ jeśli jej nie mamy,
łatwo możemy wpaść w pułapkę myślenia, że jesteśmy odpo-
wiedzialni za czyjś powrót na łono Kościoła. Takie nastawienie
należy prawdopodobnie do najniebezpieczniejszych i prowadzi
do poważnych błędów, które zniechęcają ludzi. Żeby naprawdę
wieść życie, które przyciągnie innych do wiary, musimy odrzucić
wszelkie tkwiące w nas ciągotki do bycia „zbawcami”. Nikogo nie
zbawimy swoimi słowami ani czynami. Mamy Zbawcę i Jego imię
brzmi: Jezus. Aby cokolwiek zmienić w życiu bliskich, musimy
odrzucić wszelki egoizm tkwiący w naszym pragnieniu, by ktoś
powrócił na łono Kościoła.
Ponieważ pokora jest podstawą i czymś niezbędnym w na-
szych relacjach z otoczeniem, poświęcimy jej analizowaniu trochę
czasu. Jeśli nauczymy się rozumieć wartość pokory i pozwolimy,
by cecha ta odgrywała coraz większą rolę w naszym życiu, wów-
czas możemy z szacunkiem porozumiewać się z bliskimi. Kiedy
działamy w pokorze, możemy być pewni, że komunikujemy się
z nimi tak, jak Bóg komunikuje się z nami.
Brudząc palce
Czym więc jest pokora? Pokora to cecha, która sprawia, że nie
boimy się ubrudzić. W języku angielskim słowo „humility” ozna-
czające pokorę wywodzi się od łacińskiego „humus”, czyli „ziemia,
brud”. Głowa pokory znajduje się w chmurach blisko Boga, a jej
gołe palce u nóg tkwią w błocie. Pokora stale mówi do Boga, tak
jak ktoś mówi do przyjaciela. Pokora rozumie też jednak doskona-
le, że Bóg jest poza tym, co człowiek jest w stanie pojąć. Ci, którzy
posiedli cnotę pokory, dostrzegają ogromny dystans dzielący czło-
wieka od Stwórcy. Stąd brudne palce u nóg. Wszystko, co oddziela
Fundament pokory 35
nas od Boga, pogrąża nas w brudzie i pokrywa nasze palce błotem.
Każdy ma brudne palce – człowiek pokorny o tym wie.
Ludzie pokorni wiedzą, że świętość możemy osiągnąć tylko
przez otwarcie naszych serc na Bożą łaskę. Nasze własne wysiłki
nic tu nie znaczą. Nie możemy uczynić nic więcej ponad otworze-
nie naszych serc. Już samo to jest łaską. I nie ma znaczenia, na ja-
kim etapie życia jesteśmy, zawsze jest bowiem miejsce na większe
otwarcie serca na Boga. Łatwo jest stracić perspektywę i pomyśleć,
że skoro chodzimy na mszę i modlimy się regularnie, jesteśmy
lepsi od osoby, która tego nie robi. Bóg może jednak uznać, że
serce osoby będącej z dala od Niego jest czystsze niż nasze. Bóg
ma okulary noktowizyjne i doskonały widok z lotu ptaka. Czas
spędzony z Bogiem na modlitwie prowadzi do tego, że w sposób
nieuchronny zdajemy sobie sprawę, iż Bóg nie widzi tak jak
my, On widzi dużo więcej. Jeśli jesteśmy pokorni, rozumiemy,
że w porównaniu z perspektywą Boga nasza przypomina raczej
perspektywę mrówki: „Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak
drogi moje – nad waszymi drogami i myśli moje – nad myślami
waszymi” (Iz 55,9).
Będąc pokorni, w końcu uświadamiamy sobie, że wszystkie
niepowodzenia w relacjach z bliskimi może przezwyciężyć Bóg.
On jest dużo większy niż nasze klęski. Uświadamiamy sobie też,
że każdy sukces, który odnosimy w zbliżeniu do Boga naszych
bliskich, to czysta łaska. Pokora nadaje wszystkiemu właściwą
perspektywę.
Pokora Jezusa
słuchaczy się to podobało, ponieważ byli oni solą ziemi, robotni-
kami Jego czasów. Jezus przychodził do ludzi tam, gdzie oni żyli.
Nawet jeśli Jego przesłanie było trudne do zrozumienia, mówił
z pełną pokory prostotą. Nie używał hermetycznego języka czy
trudnych słów. Dostosowywał się do osoby, z którą miał do czy-
nienia, zwracając się do niej szczerze i jasno. Czasem Jezus mówił
gniewnie i z pozycji boskiego autorytetu, a czasem łagodnie. Za-
wsze jednak mówił prosto.
Siedemnastowieczny matematyk i filozof Blaise Pascal
stwierdził:
Chrystus powiedział rzeczy tak wielkie tak prosto, iż zda się, jak
gdyby nie oceniał ich wielkości; a wszelako tak jasno, iż widzi się
dobrze, co o tym sądził. Ta jasność połączona z tą prostotą jest
cudowna3.
Dlaczego Jezus wybrał taki styl porozumiewania się? Musiał
On wiedzieć, że najlepiej mówić o niebie w sposób prosty. My
także możemy naśladować Jezusa i ujmować wszystko prosto. Nie
musimy dzielić się wiarą w sposób nadmiernie uproszczony, ale
możemy podążać drogą prostoty, która dociera do istoty rzeczy.
Wreszcie, jeśli nasze rozmowy nie prowadzą naszych bliskich do
Boga, nie będą owocne.
Sposób, w jaki Jezus się porozumiewał, mówi nam coś o po-
korze Boga. Prostota znaczy, że dany człowiek nie skupia się na
sobie, lecz na prawdzie. Jezus postanowił mówić o Ojcu i o ni-
czym więcej. Pragnienie bycia pokornym to pragnienie bycia jak
Jezus, który stale był oddany Bogu. Nasze oddanie Bogu wyraża
W swych przypowieściach Jezus lubił używać metafor inspiro-
wanych przyrodą i światem Go otaczającym. Większości Jego
3 Blaise Pascal, Myśli, 797, przeł. T. Boy-Żeleński, za: https://wolnelektury.pl/
katalog/lektura/pascal-mysli.html, dostęp 30.04.2018.
36 Ukochany marnotrawny
Fundament pokory 37
się w pięknie prostej pokory, owocu połączenia naszej woli z wolą
Boga. Wszystko to brzmi bardzo prosto, jednak tak naprawdę nie
jest łatwo pozwolić Bogu stłumić nasze ludzkie pragnienie, by
żyć własnym życiem i skupić się na sobie. Nie jest łatwo oddać
się Bogu w pokorze. Ponieważ jednak Bóg stworzył nasze serca,
możemy być pewni, że więź z Nim prowadzi do życia bardziej
odpowiadającego naszym prawdziwym pragnieniom. A kiedy ży-
jemy w zgodzie z naszymi najgłębszymi pragnieniami, pociągamy
innych do szukania więzi z Bogiem, co prowadzi do radości.
Święty Paweł przypomina nam o pokorze Chrystusa, tak pi-
sząc w swoim Liście do Filipian (2,5–8):
To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie.
On, istniejąc w postaci Bożej,
nie skorzystał ze sposobności,
aby na równi być z Bogiem,
lecz ogołocił samego siebie,
przyjąwszy postać sługi,
stawszy się podobnym do ludzi.
A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka,
uniżył samego siebie,
stawszy się posłusznym aż do śmierci –
i to śmierci krzyżowej.
Choć był Bogiem, ogołocił siebie samego. Greckie słowo uży-
te przez Pawła to „kenóō”, które oznacza „ogołocić” i odnosi się
też do ubywania Księżyca. Obraz ubywającego Księżyca pomaga
wyjaśnić, co Paweł miał na myśli, mówiąc, że Jezus „się ogołocił”.
Księżyca przybywa, a potem ubywa, ale nigdy nie traci on nic ze
swej istoty. Półksiężyc to wciąż cały księżyc, tyle tylko, że nie jest
widoczny w całości dla człowieka. Kiedy księżyc jest w pełni, to
po prostu odbija światło słoneczne, ale jego pełnia nigdy się nie
zmienia. Tak samo Jezus pozostaje w pełni Bogiem, kiedy staje się
człowiekiem. Porzuca On jednak olśniewający blask swej boskości
po to, by przyjąć pospolitość ludzkiej natury.
Paweł kontynuuje:
Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył
i darował Mu imię
ponad wszelkie imię,
aby na imię Jezusa
zgięło się każde kolano
istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych.
I aby wszelki język wyznał,
że Jezus Chrystus jest PANEM
– ku chwale Boga Ojca (Flp 2,9–11).
Przez swą śmierć, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Je-
zus przybliżył ludzi do Bożej światłości po to, by przywrócić nam
naszą przyrodzoną godność. Zwrócił nam to, co ludzie stracili
przez grzech Adama i Ewy. Jednak Bóg, który jest niedościgniony
w swej szczodrości, nie poprzestał na tym. Nie tylko dostaliśmy
z powrotem to, co straciliśmy, ale Bóg dał nam jeszcze więcej. To
dlatego w wigilię Wielkanocy śpiewamy: „O, szczęśliwa wina…
O, zaiste konieczny był grzech Adama, który został zgładzony
śmiercią Chrystusa!”. W rzeczywistości taka sytuacja jest dla nas
lepsza, niż gdyby Adam i Ewa nie spróbowali nigdy zakazanego
owocu.
Można pragnąć być prawdziwie pokornym jak Bóg, ponie-
waż Jezus sprawił, że jest to możliwe. Ogołacając się i stając się
człowiekiem, Jezus przywrócił ludziom ich przyrodzoną godność
i dał możność stania się bardziej podobnymi do Niego. Z Dru-
giego Listu św. Piotra dowiadujemy się, że „zostały nam udzielo-
ne drogocenne i największe obietnice, abyście się przez nie stali
38 Ukochany marnotrawny
Fundament pokory 39
uczestnikami Boskiej natury” (2 P 1,4). Wczesnochrześcijańscy
ojcowie Kościoła nazywali tę niebiańską możliwość „przebóstwie-
niem”. Święty Atanazy ujął to pokrótce tak: „Bóg stał się człowie-
kiem, abyśmy zostali przebóstwieni”4. Oto jak Bóg wniknął w nas.
Przez grzech Adama zyskaliśmy Jezusa. Łaska, którą Adam i Ewa
stracili, została przywrócona. Szatan kusił Ewę w ogrodzie Edenu,
mówiąc, że będą „tak jak Bóg” (Rdz 3,5). To było kłamstwo. Nie
polegając na Bogu i nie stosując się do Jego poleceń, Adam i Ewa
stracili szansę stania się takimi jak Bóg. Za sprawą Jezusa odzy-
skaliśmy ten dar.
Jeśli rzeczywiście wierzymy, że zostaliśmy obdarzeni łaską sta-
nia się jak Jezus, wówczas możemy stawiać milowe kroki na dro-
dze naszego życia duchowego. I im bardziej stajemy się jak Jezus,
tym bardziej przypominamy okno przyciągające innych do Boga
poprzez źródło światła, które z nas bije.
Dlaczego pokora?
Święty Augustyn, jeden z największych konwertytów w historii
Kościoła, uważał pokorę za podstawową cnotę: „Jeśli chcesz być
wielki, zaczynaj od rzeczy małych. Połóż głęboki fundament po-
kory, skoro zamierzasz budować wysoko”. Święty Tomasz z Akwi-
nu nie uważał pokory za największą cnotę, ale podobnie jak św.
Augustyn uznawał ją za podstawę. Pisał o niej jako o tej, która
usuwa przeszkody na drodze do innych cnót5. To trafne podej-
ście, prawda? Nawet jako cnota pokora zajmuje uniżone miejsce,
stanowiąc oparcie dla innych.
4 Św. Atanazy, De incarnatione Verbi, 54, PG 25, 191–192.
5 Por. św. Tomasz z Akwinu, Suma teologiczna, II–II, q. 161, a. 5.
Kiedy zwracamy się do kogoś, kto jest poza Kościołem, ważne
jest, by nasze spotkanie pomogło w rozwoju jego wiary, czy to
wiary w Boga, czy – jeśli dana osoba wierzy już w Boga – wiary
w to, że Jezus powołał do życia Kościół katolicki. Jeśli przyjmie-
my, że cnota wiary jest jak drzewo, które trzeba posadzić, to naj-
pierw z gleby należy usunąć chwasty i kamienie. Święty Tomasz
z Akwinu mówi nam, że cnotą, która to uczyni, jest pokora. Po-
kora zakasuje rękawy i urabia się po łokcie, oczyszczając glebę,
by przygotować ją na przyjęcie kruchego drzewa wiary. Oto dla-
czego pokora – choć może nie jest „największą” cnotą – stanowi
podstawę i jest konieczna, kiedy podejmujemy działania wobec
naszych bliskich.
Pokora jest niezbędna nie tylko im, by mogli wzrastać w wie-
rze, ale i nam. Dlaczego? Dlatego, że podejmując dialog, często
szukamy w drugiej osobie sygnału, który wskazałby nam, jak po-
winniśmy reagować. Wyobraź sobie, że siedzisz w sobotnie po-
południe na kanapie i czytasz wspaniałą książkę, wygrzewając się
w promieniach popołudniowego słońca wpadających przez okno.
Nagle wparowuje przyjaciel i mówi oskarżycielskim tonem: „A ty
co tak tu sobie siedzisz? Jeśli chcesz jechać na rynek, musimy
się szybko zbierać, bo za chwilę będą się pakować!”. Nawet jeże-
li chciałeś pojechać na rynek, gwałtowne wejście przyjaciela do
pokoju i jego agresywna postawa mogą sprawić, że poczujesz się
zaatakowany. Zamykasz się więc w sobie i mówisz: „Nie jadę!”,
z największą siłą, jaką jesteś w stanie z siebie wykrzesać, po czym
wracasz do lektury książki.
Nasze podejście do danej osoby często determinuje to, w jaki
sposób ona zareaguje. Jeśli potraktujemy ją z pokorą, często od-
powie nam ona tym samym. Jednakże gdy zaczniemy rozmowę
agresywnie lub z przekonaniem o własnej nieomylności, prawdo-
podobnie zareaguje tak samo i będzie się starała jak najszybciej
40 Ukochany marnotrawny
Fundament pokory 41
zakończyć rozmowę. Sadzonka wiary nie przyjmie się pośród ka-
mieni i cierni. Jeśli wybierzemy drogę pokory, możemy obudzić
pokorę w osobie, do której się zwracamy, a przy okazji oczyścić
grunt i położyć fundamenty pod gmach wiary. Papież Franciszek
kładzie na to nacisk, kiedy mówi, że chrześcijanie powinni głosić
Ewangelię w taki sposób, by została ona przyjęta, a nie odrzucona.
Dobra Nowina zasługuje na to, by była opakowana w sposób, któ-
ry odzwierciedla jej dobroć. Zasługuje też na to, by przekazywać ją
w sposób, który sprawi, że istnieje większe prawdopodobieństwo,
iż zostanie przyjęta. Pokora spełnia oba te wymogi: odbija dobroć
i prostotę Boga i sprawia, że istnieje większe prawdopodobień-
stwo, iż nasze przesłanie zostanie przyjęte.
Bycie pokornym to nie tylko dobra strategia we wzajemnych
relacjach, to także część naszego powołania jako chrześcijan. Świę-
ty Paweł pisze w Liście do Kolosan: „Jako więc wybrańcy Boży
– święci i umiłowani – obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, do-
broć, pokorę, cichość, cierpliwość” (Kol 3,12). Paweł zachęca nas
jako chrześcijan do tego, abyśmy zrzucili z siebie wszystko to, co
nie pochodzi od Chrystusa, i przyodziali się w Niego. W naszych
wzajemnych relacjach często postępujemy na odwrót. Przyodzie-
wamy się w starannie skonstruowane maski dumy i inne mające
nas obronić, zamiast w pokorę i potulność. Trzymamy się tego na-
szego wizerunku i niestety często własny obraz, który tworzymy,
przypomina raczej tyrańskich bogów niż ludzi. Stanie się pokor-
nym oznacza wreszcie zrzucenie samodzielnie stworzonego prze-
brania i przyjęcie tego, jacy naprawdę jesteśmy: piękni i niezbyt
piękni. Robimy to, bo nie możemy przyjąć Boga, który jest Praw-
dą, jeśli kłamiemy i udajemy, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy.
W wypadku duchowości chrześcijańskiej często mówimy
o wzrastaniu w pokorze jako o „umieraniu dla siebie”. Nie brzmi
to dobrze, ale sens, który się za tym kryje, jest dużo piękniejszy
niż sama fraza. Pokora to z pewnością umieranie dla siebie, ale
umieranie dla siebie fałszywego, podczas gdy wzrastamy w po-
korze. Gdy umieramy dla siebie, pozostawiamy za sobą nasze fał-
szywe wyobrażenia o sobie, nasze koncepcje na temat tego, co
jest ważne, oraz nasze precyzyjne plany. Jedynie wówczas, gdy
wszystko to zostawimy za sobą, możemy się otworzyć na odkry-
cie tego, co to znaczy być w Bogu. Tylko umierając i ogołacając
siebie z wszystkiego, co nie pochodzi od Boga, możemy zostać
napełnieni Bogiem.
Umieranie dla fałszywego siebie jest ważne niezależnie od
tego, czy pomaga nam się to porozumiewać z bliskimi, czy nie.
Wzrastanie w pokorze stanowi kluczową część duchowej podróży.
Jednak pragnienie, by nasi bliscy wrócili do Kościoła, daje nowy
bodziec naszej potrzebie pokory. Musimy stać się pokorni, po-
nieważ nasze fałszywe ja nie wie, jak ewangelizować – jest zbyt
skupione na sobie! Jeśli chcemy skutecznie zaprosić innych do po-
wrotu na łono Kościoła, trzeba im pokazać, co nasza wiara dla nas
zrobiła. Poza tym, jeśli praktykowanie wiary nie prowadzi nas do
porzucenia naszych przebrań, naszych bożków i naszych fałszów,
to nasi bliscy będą się zastanawiać, dlaczego powinni wrócić do
Kościoła, którego członkowie zachowują się tak jak każdy!
Wzrastanie w pokorze
Wartość pokory można stosunkowo łatwo dostrzec, lecz dużo
trudniej jest stać się tak naprawdę pokornym. Wzrastanie w poko-
rze to podróż trwająca całe życie. Na szczęście nie musimy osiąg-
nąć stanu doskonałej pokory, nim zaczniemy się dzielić naszą
wiarą. Dzieło ewangelizacji to dzieło Ducha Świętego. Jeśli po-
zwolimy Mu kierować naszymi słowami, możemy być pewni, że
42 Ukochany marnotrawny
Fundament pokory 43
pomoże nam On porozumiewać się w pokorny sposób, nawet jeśli
nie będziemy jeszcze mistrzami w cnocie pokory. Jednakże choć
z pewnością musimy polegać na pomocy Ducha Świętego, to nie
możemy się spodziewać, że staniemy się pokorni z minuty na mi-
nutę, bez żadnego wysiłku. Stawanie się pokornym wymaga walki;
oto, w jaki sposób możemy pracować nad wzrastaniem w tej cnocie.
Módl się o pokorę
Pierwszym krokiem na drodze pokory jest uświadomienie sobie,
że osiągnięcie jej jest niemożliwe bez modlitwy. Nie możemy omi-
nąć tego kroku, jeśli autentycznie pragniemy wzrastać w pokorze.
Oczywiście proszenie Boga o pokorę jest prawdopodobnie ostat-
nią rzeczą, której zarówno ty, jak i każdy rozsądny człowiek, by
pragnął. Jeśli modliłeś się już kiedyś o pokorę, to zapewne wiesz,
że Bóg szybko odpowiada na tę prośbę, stwarzając możliwości
praktykowania owej cnoty. Jednak wielu z nas nie bardzo chce ją
praktykować, ponieważ zaakceptowanie możliwości, że staniemy
się mniejsi, mniej zadufani w sobie, mnie zauważalni i mniej po-
dziwiani, może być trudne.
Modląc się o pokorę, uczymy się, że nie jest nam pisane być
najważniejszymi w naszym życiu. Bóg stopniowo pomaga nam się
pozbyć fałszywego poczucia wyższości i przekonania, że otoczenie
powinno nas traktować w szczególny sposób. Bóg, odpowiadając
na nasze modlitwy, poma